Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Janiny Gruszczyńskiej-Jasiak ps. "Janka"




Janina Gruszczyńska-Jasiak,
ur. 11.12.1922 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Porzęcka", "Janka"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Exodus

         Idziemy teraz wolno obok siebie, w całkowitym milczeniu. Na ul. Podwale nie ma już niemieckich żołnierzy ani mieszkańców Starówki opuszczających z tobołkami swoje domy. Jedynie przy zbiegu z ulicą Kilińskiego wlecze się ostatkiem sił na kolanach, na czworakach, jak który mógł, kilkunastu rannych. Jestem tak zaszokowana i otępiała, że nie przyszło mi do głowy, aby któremuś z nich przyjść z pomocą. Zresztą po co? Każdego, tak czy inaczej, dosięgnie niemiecka kula.
         Cały czas usiłuję wyobrazić sobie, jak było tam, na pierwszym piętrze, co stało się z naszymi kolegami: "Stasiukiem", "Robertem" i "Klechą"? Zginęli od razu, czy może ranni jeszcze raz, konają teraz w męce. Nie mogę darować sobie, że nie było nas przy nich w tym tragicznym momencie. Ratowałyśmy chłopców od "Gustawa" nie wiedząc przecież, że Niemcy przystąpili do likwidacji szpitala na Długiej 7.
         Pierwszy ocknął się z odrętwienia ojciec Tomasz. Widząc wyciągnięte w błagalnym geście ręce, pospieszył z pomocą rannemu.
         W tej samej niemal chwili z jakiejś bramy przy ul. Podwale wybiega starszy mężczyzna, niosąc na rękach kilkunastoletnią dziewczynę. Ranna, owinięta tylko w prześcieradło, ma na piersiach zakrwawiony opatrunek. Mężczyzna, zapewne ojciec, dźwiga ją z wielkim wysiłkiem, wreszcie posadził na kupie gruzu, rozglądając się wokół z rozpaczą. Basia podbiegła do nich, a ja wciąż stoję na środku jezdni, nie mogąc podjąć żadnej decyzji. Po chwili wolno podążyłam za nimi. Uszłam zaledwie parę metrów, kiedy w bramie domu ukazała się kobieta z małą trzy-czteroletnią dziewczynką na rękach. Dopadła do mnie i wpychając mi dziecko w ręce zawołała:
         - "Niech pani idzie z nią na Plac Zamkowy. Ja was dogonię" - po czym szybko zawróciła do mieszkania.
         Stoję zaskoczona, trzymając dziewczynkę w wyciągniętych rękach. Podniosłam ją do góry i dopiero wtedy zauważyłam, że mała ma amputowaną rączkę. Patrzę z przerażeniem na czerwono-fioletowy świeżo zagojony kikut i odruchowo przytuliłam dziecko do siebie. Mała objęła mnie za szyję i powędrowałyśmy dalej.
         Na pytania:
         - "Czy to była twoja mama? Jak się nazywasz? " - dziewczynka w ogóle nie reaguje.
         Mocno przytulona do mnie, patrzy wokoło przerażonymi oczyma, nie wykonując najmniejszego ruchu.
         Znowu wróciłam myślami do naszych kolegów i do rannych harcerzy od "Gustawa", których pozostawiłyśmy na podwórzu oraz w bramie Kilińskiego 1. Wiedziałam już jaki los ich spotka. Czy któryś zdoła się uratować? Wszyscy przecież byli ciężko ranni i nie mogli poruszać się o własnych siłach.
         Pogrążona w myślach, nawet nie zauważyłam, że zbliżyłyśmy się do sporej kolumny ludności cywilnej, którą Niemcy prowadzili Podwalem na Plac Zamkowy. Wtem moją uwagę zwrócił jakiś dziwny ruch pomiędzy uchodźcami. Dwóch mężczyzn idących z tyłu, rzuciło się pospiesznie ku przodowi i znikło pośród kobiet, mimo że jeden z nich był bardzo wysoki. Spojrzałam w lewo i od razu wszystko stało się jasne - u wylotu poprzecznej ulicy stoi dwóch młodych Niemców. Spocone, czerwone twarze, hełmy głęboko nasunięte na oczy, w rękach pistolety maszynowe. Z głębi ulicy zbliżał się trzeci, a dalej, pod ścianami domów - trupy. To ci, którzy nie nadążali w marszu - ci, którzy wyglądali na powstańców, znaleźli śmierć z ręki niemieckich oprawców.
         Wyszłyśmy wreszcie na Plac Zamkowy, Po lewej stronie zwalonej Kolumny Zygmunta stał ogromny tłum, a dookoła krąży kilkunastu Niemców i Własowców.
         Stoimy ciasno stłoczeni w szeregach, czekając aż Niemcy uformują oddziały do dalszego marszu. Grupy te kierowali w ulicę Mariensztat. W pewnym momencie przez szeregi popłynął szept:
         - "Złoto, chowajcie złoto! Zabierają!"
         Słowa te wydały mi się profanacją. Złoto! Cóż warte jest złoto wobec tego, co stało się na Długiej 7, co działo się na każdej uliczce Starego Miasta? Jak ci ludzie mogą w takiej chwili myśleć o złocie?
         Poczułam się obca i całkowicie samotna wśród tego tłumu. Gdzie podziała się Basia i ojciec Rostworowski? Przecież szli zaraz za mną dźwigając rannych. A co pocznę z tą malutką dziewczynką? Jak odnaleźć jej matkę?
         Cofnęłam się i zaczęłam przeciskać się przez szeregi, rozglądając się na wszystkie strony i jednocześnie obserwując Niemców, czy aby nie widzą zamieszania, jakie wywołuję. Niestety, Basi nie było nigdzie, natomiast wysoka, ciemnowłosa kobieta zabrała ode mnie dziewczynkę. Mała wyciągnęła do niej zdrową rączkę, więc zapewne był to ktoś z jej rodziny.
         Zadowolona, że odzyskałam swobodę działania, tym energiczniej przesuwałam się wśród tłumu, lecz Basi nie mogłam dostrzec.
         A co stało się z "Wisią" i "Ikarem"? Przecież "Ikar" ranny w obie nogi, oparty jedną ręką o "Wisię", a drugą opierający się na szczotce do zamiatania, na pewno daleko nie zaszedł. Przesunęłam się na czoło kolumny i już po chwili maszeruję opadającą ku Wiśle ulicą Mariensztat.
         Na skarpie, pod murem Kościoła św. Anny, na krawężniku ulicy, pojedynczo i grupami siedą ranni. Całkowicie wyczerpani długotrwałym przebywaniem w piwnicach, głodni, po wyjściu na powietrze szybko stracili niewielki zapas sił. Kompletnie zrezygnowani, nie próbowali nawet prosić o pomoc.
         "Wisię" i "Ikara" zobaczyłam już z daleka. Siedzieli po lewej stronie ulicy, na gruzach jakiegoś rozwalonego domku czy budki, w miejscu gdzie Mariensztat zatacza łuk w prawo. Usiadłam koło nich i po chwili milczenia opowiedziałam w kilku słowach, co zaszło w szpitalu po ich wyjściu. Spojrzawszy na "Ikara" zorientowałam się od razu, że osłabł całkowicie i o dalszym samodzielnym marszu nie ma mowy.
         Podniosłam głowę i na wprost, na górze, dostrzegłam kilku Niemców, jak z pistoletami w rękach i miotaczem płomieni szybko zmierzali ku grupie rannych. Zerwałam się wołając:
         - "Musimy iść, natychmiast musimy iść !"
         "Ikar" zerwał się również, chwycił szczotkę jak szczudło, drugą ręką oparł się o Wisię, zrobił kilka kroków i stanął.
         Blady, z twarzą skurczoną bólem, wyszeptał:
         - "Nie pójdę dalej. Nie mogę."
         Rozejrzałam się wokół bezradnie. Żeby jakieś nosze albo chociaż kij. Z białego kitla, w który byłam ubrana, szczotki i kija można by zrobić prymitywne nosze. Ale skąd wziąć kij? Zaczęłam penetrować rumowisko, lecz wszystko było dokładnie pogruchotane. Popatrzyłam znowu ku górze i widok płomieni zdopingował mnie do szybkiego działania.
         - "Jurek, wezmę cię "na barana", nie ma innego wyjścia."
         "Ikar" patrzył na mnie z niedowierzaniem.
         - "Ależ, Janeczko, nie dasz rady."
         - "Co mam nie dać rady. Jestem silna" - mówiłam głosem szorstkim i rozkazującym, co mnie sarną miało utwierdzić w przekonaniu, że zadanie jest dziecinnie łatwe. Chwyciłam "Ikara" za ręce i usiłowałam zarzucić na plecy, a "Wisia" z całej siły pchała go do góry. Kiedy jednak chciałam podtrzymać go za obandażowane uda "Ikar" jęknął. Trzymając go za ręce zrobiłam kilka kroków. Nogi "Ikara" wlokły się po bruku, a ja zgięta wpół, nie mogłam chwycić oddechu.
         - "Nie, nic z tego nie wyjdzie. W ten sposób daleko nie zajdziemy. Muszę cię trzymać za nogi, chociaż będzie bolało. Musimy natychmiast stąd iść."
         "Ikar" już nie protestował. Objął mnie za szyję, ja rękami chwyciłam go za uda i wolniutko ruszyliśmy naprzód. Te pierwsze kroki były bardzo ciężkie. Nie mogłam złapać rytmicznego oddechu, dusiłam się. Stopniowo jednak szło mi się coraz lepiej. Mimo ogromnego ciężaru, pewnie posuwałam się dalej. Tak dobrnęliśmy do ulicy Bednarskiej, która stromo pięła się do Krakowskiego Przedmieścia.
         Krótki odpoczynek i dysząc jak miech kowalski, zaczęłam pokonywać wzniesienie. Szłam zakosami, od krawężnika do krawężnika, zawadzając o ludzi, którzy żółwim tempem sunęli ulicą. Jurek zsuwał mi się z ramion i dusił mi szyję, słońce prażyło niemiłosiernie, pot zalewał oczy. W połowie ulicy dostrzegłam panią Faryaszewską, jak utykając, z zabandażowaną, nogą, przygarbiona, z chlebakiem przewieszonym przez ramię, z wielkim wysiłkiem szła pod górę. Wreszcie koniec męczarni, dobrnęliśmy do Krakowskiego Przedmieścia. Jeszcze kawałek drogi, ale już po równym asfalcie i z wielką ulgą posadziłam "Ikara" na krawężniku, za pomnikiem Mickiewicza, a sama oparłam się o ogrodzenie, aby wydyszeć zmęczenie.
         Na tyłach pomnika i na placyku przed kościołem Karmelitów było pełno ludzi, a z dołu ciągle jeszcze przybywali nowi. Grupa Kałmuków z wycelowanymi w nas karabinami ustawiła się w szeregu naprzeciw nas. Niemcy kręcili się nerwowo, formowali niewielkie kolumny i pod ich osłoną (był ostrzał powstańczy) przechodzili Krakowskie Przedmieście, kierując się na Plac Saski. Z klasztoru Karmelitów, który był zamieniony na szpital, wyszły dwie pielęgniarki. Przeciskając się przez tłum informowały, że ranni oraz osoby, którym brak sił uniemożliwia dalszy marsz, mogą pozostać w szpitalu.
         - "Chcesz zostać?" - zapytałam Jurka.
         "Ikar" nie odpowiadał, ale przecież w tej chwili znów pomyśleliśmy o szpitalu na Długiej 7. Nie wierzyłam juz nikomu.
         - "Jeżeli chcesz iść z nami, to ja jeszcze mam siły, poniosę cię."
         "Ikar" ucieszył się.
         - "Oczywiście, ja z wami."
         Czekałam dłuższy czas, by nabrać sił, wreszcie przy pomocy "Wisi" załadowałam Jurka na plecy i samotnie, tylko we troje, poszliśmy dalej. Na Placu Saskim kręciło się wielu Niemców, ale nikt nas nie zaczepił. Weszliśmy do Ogrodu Saskiego. Zieleń drzew i trawy, cisza, ani jednego człowieka w zasięgu wzroku. To miejsce wydało mi się oazą spokoju. Jak dobrze było iść alejką w cieniu drzew, wdychając świeże, czyste powietrze.
         Właśnie rozglądałam się, gdzie by tu zatrzymać się na odpoczynek, kiedy za zakrętem ścieżki ujrzałam grupę niemieckich oficerów. Stali na trawniku po lewej stronie alejki, którą w pewnej odległości przed nami, trzymając się pod ręce, dreptało troje staruszków. Były to dwie staruszeczki w długich, czarnych sukniach, a między nimi staruszek, którego białe włosy świeciły z daleka jasną plamą.
         Kiedy staruszkowie zbliżyli się do oficerów, jeden z nich podszedł do nich i rozkładając szeroko ręce zaczął spychać ich na trawnik. Patrzyłam zaintrygowana, staruszkowie również nie wiedzieli, o co Niemcowi chodzi. Zbili się w gromadkę, dreptali w miejscu, wreszcie jednak usunęli się na prawą stronę alejki. Oficer wyciągnął rewolwer i po chwili trzy ciała osunęły się na trawnik. Żadnego krzyku czy jęku - tylko trzy suche strzały. Niemiec obrócił się teraz w naszą stronę, wciąż trzymając rewolwer i lekko nim kołysząc, patrzył na nas. Poczułam, że cała krew odpływa mi z serca, nie mogłam oderwać nóg od ziemi. Czy to koniec?
         Nie było czasu na rozumowanie. Zadziałał instynkt. Zebrałam siły, podrzuciłam Jurka do góry na ramiona i maszerując jak na paradzie, zbliżyłam się do Niemców, demonstrując swoje możliwości. Oficerowie z lewej strony alejki wszyscy odwrócili się ku nam, mówiąc coś głośno między sobą i pokrzykując do oficera-mordercy, który, ciągle jeszcze z rewolwerem w dłoni, stał po prawej stronie dróżki czekając na nas. Kołysząc z uznaniem głową zawołał coś do mnie. Ze zdenerwowania i wysiłku nie zrozumiałam ani słowa. Kiedy zrównałam się z nim, zaczęłam głośno mówić do "Ikara", coś zupełnie bez sensu, chcąc tylko pokazać, że się nie boimy.
         Mijając Niemca myślałam szybko - strzeli - czy nie? Zabije nas oboje - czy tylko "Ikara"? Czułam dosłownie każdy milimetr skóry na plecach, oczekując w napięciu, kiedy padną strzały.
         Wciąż pewnym krokiem oddalaliśmy się od Niemców. Nikt nie strzelał. Wreszcie zasłoniły nas drzewa. Poczułam straszne zmęczenie. Powinnam posadzić Jurka i odpocząć, ale obawiałam się, że znowu natkniemy się na Niemców. Zbliżaliśmy się do bramy ogrodu, od strony Żelaznej Bramy.
         Przed bramą znów zauważyłam hitlerowców - tym razem żołnierzy. Obserwowałam ich pilnie, gdyż spostrzegłszy nas obrócili się z zainteresowaniem w naszą stronę, a jeden z nich zaczął wykonywać jakieś podejrzane ruchy. Po chwili dojrzałam, że żołnierz wyciągnął aparat fotograficzny i pochylony czekał, aż "wejdziemy" mu w obiektyw. Potem jeszcze zdjęcie z profilu - i wyszliśmy na ulicę Elektoralną.
         Całą jezdnię zajmował gęsty tłum. Patrzyłam przerażona. Jak tu iść w tej ciżbie? Jurek zawadzał nogami o najbliżej idących, wlekliśmy się ślimaczym tempem. Nie było żadnej możliwości wypoczynku, a ja przecież niosłam "Ikara" bez zatrzymywania się aż od kościoła Karmelitów.
         Popuchnięte dłonie otwierają się bez mojej woli. Zgięte w łokciach ręce - prostują się. Przeforsowane mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa. Jurek, aby nie zsunąć się na ziemię, kurczowo zaciska mi ręce na szyi. Chwilami chyba traci przytomność z bólu i upału, gdyż jego głowa opada bezwładnie. Proszę "Wisię", żeby podtrzymywała go od tyłu, zawijam kitel usiłując w ten sposób odciążyć ręce, ale to. wszystko nic nie pomaga. Powinnam odpocząć, za wszelką cenę odpocząć.
         Co chwila kolumna zatrzymuje się, potem pełznie powolutku naprzód. Idę ze zwieszoną głową, z wielkim wysiłkiem, ale mimo to nieustannie obserwuję Niemców, którzy nas eskortują, żeby w razie czego odpowiednio zadziałać.
         Słowo "Fraulein", wypowiedziane tuż za mną, działa jak wystrzał. Odwracam się natychmiast i widzę obok siebie starszego Niemca. Przygląda mi się badawczo i pyta:
         - "Kim jest dla pani ten młody człowiek, którego pani niesie?"
         Zaskoczona zwlekam z odpowiedzią, więc Niemiec pyta dalej:
         - "Czy to pani narzeczony, może ktoś z rodziny?"
         - "Nie, to mój kolega" - odpowiadam.
         - "Ach tak, kolega" - powtarza i zostaje w tłumie.
         - "Filozof, cholera !" - klnę półgłosem, podenerwowana niespodziewanym zajściem, ale przecież w oczach tego człowieka, oprócz zwykłej ciekawości, dostrzegłam szczere współczucie.
         Ulica Chłodna. Tu utknęliśmy na dobre w zwartym tłumie, przez który usiłują przecisnąć się ciężarówki. Na dwóch samochodach widzę sanitariuszki z opaskami Czerwonego Krzyża. Staram dowiedzieć się od nich, dokąd nas prowadzą, ale nie słyszymy się wzajemnie wśród warkotu silników i hałasu.
         Niemcy dosłownie szaleją, usiłując za wszelką cenę oswobodzić środek jezdni i zlikwidować zator. Zatrzymujemy się wreszcie na Chłodnej przed kościołem św. Karola Boromeusza. Zsuwam Jurka z pleców i tak stoimy przez dłuższą chwilę we trójkę, opierając się wzajemnie o siebie i podtrzymując rannego.
         Niemcy kierują teraz ludzi na teren kościoła. Wszystko to zaczyna mi się nie podobać. Jakieś przeczucie mówi mi, żeby skorzystać z okazji i dołączyć do kolumny, która szybko maszeruje naprzód. Stopniowo robi się coraz luźniej. Przesuwam się teraz na lewą stronę, gdyż w ten sposób nie zawadzam nogami Jurka o sąsiadów z szeregu.
         Tempo marszu słabnie, idziemy coraz wolniej, wreszcie nadchodzi chwila upragnionego odpoczynku. Ludzie siadają na jezdni i na krawężnikach. Ja także sadzam Jurka na ziemi i obróciwszy się ku tyłowi obserwuję miasto. Wokół widzę tylko ruiny i zgliszcza. Nie przetrwał ani jeden dom. W górę wzbija się eskadra samolotów, zatacza efektowny łuk i błyszcząc w słońcu pikuje nad zasnutym dymami miastem.
         Detonacji nie słychać. "Gdzie to może być?" - zastanawiam się. Nagłe przeraźliwe wycie podrywa wiele osób na nogi. Niemcy śmieją się. To "szafy" - już dla nas niegroźne - z szumem i piekielnym zgrzytem strzelają gdzieś w ruinach. Dopiero teraz, patrząc z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę, że Warszawa przestała istnieć. Staram się utrwalić sobie ten obraz, gdyż wiem, że nawet jeżeli tu jeszcze wrócę, to nigdy już nie zobaczę Warszawy z czasów mojej młodości, mojego drogiego, rodzinnego miasta. Tyle ofiar, tyle krwi, cierpień i bólu, ci wynędzniali ludzie z resztkami dobytku na plecach, zburzone miasto - oto rezultat naszej walki.
         Z ciężkim sercem, z oczami pełnymi łez ruszam dalej. Idziemy w milczeniu, co najwyżej od czasu do czasu wołam do Jurka, który słabnie i osuwając się dławi mnie rękami za gardło, żeby opierał się o moje ramiona. I on, i ja jesteśmy już strasznie wyczerpani. Na domiar złego - ten potworny upał. Gardło mam kompletnie wysuszone, pokryte jakimś gorzkim nalotem, język jak kawał drewna, usta zeschnięte i popękane.
         Obok nas idzie kobieta z małym chłopcem. Na plecach dźwiga duży tobół, a drugą ręką ciągnie za sobą dziecko. Chłopiec ubrany w ciepłe palto, zmęczony i spocony, potyka się co chwila i bezustannie jęczy:
         - "Pić, mamo, pić !"
         - "Żeby choć szklankę wody" - wzdycha kobieta.
         - "Poszłabym do Niemców po wodę, ale nie mam żadnego naczynia" - mówię.
         - "Ja mam litrową butelkę w tłumoku" - mówi kobieta.
         Na najbliższym postoju biegnę po wodę. Wzdłuż całej Chłodnej, przed bramami wypalonych lub zrujnowanych domów, siedzą Niemcy. Powynosili fotele, kanapy i stoły. Siedzą rozparci, popijając oranżadę, palą papierosy i obserwują tłum, pilnując, by komuś nie przyszło do głowy ukryć się w ruinach.
         Korowód nieszczęśliwych, częstokroć rannych ludzi, wypędzanych z własnego miasta, pozostawiających za sobą trupy najbliższych i spalone domy - nie wywołuje u nich żadnego współczucia. Przeciwnie, śmieją się i dowcipkując wskazują rękami niektóre osoby z szeregu. Widok nieszczęścia spowszedniał im już.
         Kiedy zwracam się z prośbą o wodę, żołnierze zaczynają żartować i pytają, kto mi podbił oczy, proponują, żebym z nimi została Jeden z nich bierze jednak butelkę i niknie w bramie. Denerwuję się bardzo, bo kolumna zaraz może ruszyć dalej i co wówczas będzie z Jurkiem? Obejrzałam się nerwowo za siebie, machnęłam ręką i złota bransoletka, którą dano mi w domu "na wszelki wypadek", zsunęła się na przegub ręki. Jeden z Niemców dostrzegł ją i chwyciwszy mnie za rękę, ciągnie do siebie. Opór nic tu nie pomoże, udaję, że idę potulnie za nim, śmieję się nawet, aż jednym nagłym szarpnięciem uwalniam dłoń. Właśnie w bramie ukazuje się żołnierz z pełną butelką, chwytam ją w locie i wybiegam na ulicę. Niemcy wybuchają śmiechem szydząc z kolegi, ale ja już jestem daleko.
         Tu zewsząd wyciąga się do mnie kilkadziesiąt rąk.
         - "Wody, Wody ! Chociaż łyczek !"
         Przytulam butelkę do siebie i opędzając się docieram do swoich. Najpierw pije chłopiec, potem Jurek, "Wisia", kobieta i wreszcie ja. Trzymam butelkę do góry dnem i łapczywie zlizuję każdą kroplę. Tylko w takiej chwili jak ta można ocenić, czym jest woda.
         Znowu maszerujemy naprzód. Obok nas często przebiega młody, wysoki Niemiec. Jest to zapewne czeski volksdeutsch, bo ciągle coś mówi do idących zabawnym dialektem, mieszając słowa niemieckie i czeskie. Właśnie zrównał się ze mną i mówi:
         - "Ja ciebie obserwuję już dłuższy czas. Ależ ty masz siłę! Taki kawał drogi niesiesz tego rannego. Na pewno jesteś sportsmenką !"
         - "Nie, nie jestem sportsmenką, w czasie wojny nie miałam możliwości uprawiania sportu, ale w szkole miałam niezłe wyniki."
         Podtrzymuję rozmowę, mimo że mnie ona bardzo męczy:
         - "Szkoda, wielka szkoda, bo z taką siłą i wytrwałością na pewno znalazłabyś się na olimpiadzie."
         Nagle z tylnych szeregów dochodzą nas jakieś rozpaczliwe kobiece krzyki. Domyślamy się, co oznaczają te krzyki i wołania o ratunek. "Wisia" chwyta mnie pod rękę pozorując, że pomaga nieść rannego i z przerażeniem ogląda się do tyłu.
         - "Co tam się dzieje?" - pytam Niemca.
         - "Ach, to ci przeklęci "Russen". Nie bójcie się, jak ja tu jestem, to oni się nie zbliżą. Teraz muszę iść do przodu, ale uważajcie i w razie czego - uciekajcie do mnie."
         No tak, łatwo powiedzieć "uciekajcie". Krzyki na szczęście cichną i w milczeniu ludzie brną dalej.
         Jestem już tak zmęczona, że przestaję zwracać uwagę na cokolwiek. Nie obserwuję ani Niemców, ani sąsiadów, nie patrzę na mijane ruiny i ulice. To przecież już Wolska. Toczę teraz walkę z własną słabością. Wytrwać, za wszelką cenę wytrwać. Niosłam go taki kawał drogi, nie zostawię teraz na pastwę mordercom. Siły opuszczają mnie gwałtownie. Rozglądam się rozpaczliwie po idących obok mnie, ale nie ma się co łudzić. Nikt nam nie pomoże. Ci ludzie sami wloką się resztkami sił. Mimo, że kolumna maszeruje dalej, przystaję, aby odpocząć. Sadzam Jurka na krawężniku, a sama obserwuję idących.
         Nagle dostrzegam wózek, prawdziwy wózek na dwóch kołach, pełen rannych, który popycha za dyszel krępy, atletycznie zbudowany mężczyzna. Wózek toczy się środkiem tłumu, za nim tworzy się pusta przestrzeń. Z szeregu wyrywa się malutka staruszeczka, z wysiłkiem dogania jadących i błaga:
         - "Zabierzcie mnie, nie mogę iść !"
         Siedzący na wózku ranni, .stłoczeni wprost jeden na drugim, nie odpowiadają, odwracają głowy, zdawałoby się, że nie dostrzegli starowinki. Wobec ich oporu staruszka usiłuje zatrzymać mężczyznę. Wózek oddala się, a ona pozostaje na środku jezdni z wyciągniętą ręką, mijana obojętnie przez idących.
         - "Jej nie wzięli, ale Jurka muszą wziąć" - mówię głośno do siebie.
         Chwytam rannego na plecy i najszybciej jak tylko mogę, zbliżam się do wózka. Już zrównałam się z mężczyzną, teraz podchodzę do jadących.
         - "Posuńcie się ! Weźcie go chociaż na parę minut. Ja muszę odpocząć !"
         Chłopcy nie odzywają się, ale ja nie ustępuję, idąc wciąż obok nich.
         - "No posuńcie się przecież !" - woła wreszcie któryś z nich.
         Nie czekam, co powiedzą inni i ładuję Jurka na wózek. Tak, to był ostami moment, nogi chwieją się pode mną, w oczach migają czarne koła. Kurczowo trzymam się desek, żeby nie upaść. Powoli kryzys mija i razem z mężczyzną i "Wisią" toczymy wehikuł z rannymi.
         Skręcamy w boczną ulicę. Wózek zatacza szeroki łuk i staje na środku zakrętu. Ulica wybrukowana jest "kocimi łbami", tu nasze siły nie wystarczają, tym bardziej, że znika mężczyzna, który z takim poświęceniem ciągnął rannych przez całą drogę.
         Stoimy bezradnie, próbując zatrzymać mijających nas ludzi, ale nikt nie słucha naszych próśb. Omijają nas z daleka, nawet nie patrząc na wózek z rannymi. Dostrzegł nas natomiast któryś z Niemców. Pędzi w naszym kierunku wrzeszcząc z daleka:
         - "Dlaczego stoicie na środku? Dlaczego tamujecie ruch?"
         Wskazuję ręką na kamienie i mówię:
         - "Nie damy rady, nie mamy tyle sił."
         Niemiec robi się purpurowy z wściekłości.
         - "To świństwo ! To świństwo, żeby dwie dziewczyny pchały tylu rannych ! Gdzie są mężczyźni?"
         Właśnie mija nas chyłkiem jakiś jegomość z wielkim tobołem na plecach. Niemiec przyskakuje do niego, zrywa mu tobół z pleców, odrzuca na pobocze, a właściciela pchnięciem w kark kieruje do dyszla. Momentalnie mamy kilku pomocników i prawie bez naszej pomocy ranni jadą dalej.
         Tu miasto się kończy. Domy są coraz rzadsze, bruk urywa się i koła wózka grzęzną w głębokim piachu. Jazda skończona. Ranni gramolą się, jak który może, ja znowu biorę Jurka "na barana" i maszerujemy teraz polną drogą. Ludzie idą luźnym szeregiem. Niemców straciłam z oczu.



Trasa, którą 2 września 1944 r. pędzono załogę szpitala Długa 7
wraz z rannymi i ludnością cywilną


         Dochodzimy do pola pomidorów. Przy drodze krzaczki są zupełnie zdeptane, ale dalej może jeszcze coś się znajdzie? Sadzam Jurka na piasku i biegnę wraz z kilkoma innymi osobami. Udało mi się zerwać parę małych, zielonych pomidorków, które żuję łapczywie, wysysając sok. Nagle za nami rozlegają się krzyki:
         - "Wracajcie. Niemcy strzelają !"
         Biorę "Ikara" na plecy i maszerujemy teraz w kierunku wagonów kolejowych, które stoją na torach w szczerym polu. Właśnie przed chwilą odjechał pociąg, więc ludzi zbiera się niewielu. Sami z ulgą wsiadają do przedpotopowych wagonów i rozkładają się na ławkach.
         Wsadzenie Jurka do wagonu sprawia nam wiele kłopotu, gdyż nasyp jest wprawdzie niewysoki, ale nie ma rampy. Po wielu wysiłkach wdrapujemy się nareszcie, układamy "Ikara" na ławce, "Wisia" lokuje się obok niego, a ja siadam na stopniach wejścia i obserwuję napływających ludzi. Może dojrzę wśród nich Basię lub Ojca Rostworowskiego?
         Dzień ma się ku końcowi. Słońce zaszło właśnie, a nad rozciągającymi się przede mną łąkami tworzy się opar. Widok ten działa kojąco.. Tak tu cicho i spokojnie. Powoli uspokajam się i wypoczywam.
         Zapada zmrok. Trzeba wracać do wagonu, bo jest coraz chłodniej. Przedziały zapełniły się już. Jurek musiał się podnieść, siadam więc koło niego i przytulamy się we troje do siebie, bo wstrząsają nami dreszcze.
         Wszyscy jesteśmy bardzo lekko ubrani. Ja mam na sobie męską koszulę ze Stawek i spódnicę Basi z wielką dziurą nad kolanem, krótki biały kitel, na gołych nogach półbuty mocno "sfatygowane" chodzeniem po gruzach. Z żalem wspominam moją "panterkę", którą przed wejściem Niemców na Stare Miasto wyrzuciłam w gruzy. Taka była ciepła i wygodna ! Można w niej było spać na gołych kamieniach.



Janina Gruszczyńska-Jasiak

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Janina Gruszczyńska-Jasiak,
ur. 11.12.1922 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Porzęcka", "Janka"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.