Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia harcerza Szarych Szeregów






Tadeusz Jarosz,
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej



Dzieciństwo - Lwów

         "Korzenie"
         Choć urodziłem się we Lwowie, ponad 80 lat temu i od 10-go roku życia już tam nie mieszkam, to ciągle czuję się Lwowiakiem i Lwów uważam za swoje rodzinne miasto.
         Tam przecież stawiałem swoje pierwsze kroki, tam zaczynałem "bałakać", tam wreszcie uczyłem się patriotyzmu słuchając o obrońcach Lwowa - Lwowskich orlętach, czy też chodząc na kwaterę powstańców 1863 r. na Cmentarzu Łyczakowskim, na grób swojego pradziadka Józefa Zduńczyka.
         Co ciekawe, jednak to tak naprawdę krew w moich żyłach jest tylko w 1/4 lwowska, a właściwie kresowa, ze strony mojej babci od strony mamy, Filipiny z domu Mosiewicz, pochodzącej z Podola czy też ogólniej mówiąc, z Małopolski Wschodniej. Jej mąż, Józef Zduńczyk syn Józefa, powstańca z roku 1863 urodził się w Paryżu - na emigracji, a jego ojciec pochodził z Podlasia czy też z Mazowsza, w każdym bądź razie z zaboru rosyjskiego i wróciwszy z Francji do Polski osiadł we Lwowie, a więc w zaborze austriackim, bo w rodzinne strony nie mógł wrócić.
         Rodzina ze strony ojca też nie pochodziła ze Lwowa, bo dziadek Władysław Jarosz urodzony był podobnie jak jego ojciec w Limanowej, a babcia Władysława z Pławińskich Jaroszowa urodzona była w Warszawie. Sam ojciec mój, Tadeusz urodził się w Krakowie, potem wraz z rodzicami mieszkał w Krakowie, w Złoczowie (na Podolu niedaleko Lwowa), w Zakopanem, w Wiedniu, a ze Lwowem związała go chyba dopiero obrona Lwowa (był w oddziałach, które przyszły na odsiecz Lwowa), no i studia na Politechnice Lwowskiej - gdzie równolegle pracował też jako asystent, a wreszcie po dyplomie pracował jako inżynier-kierownik budowy lotniska na Skniłowie we Lwowie.
         Co może ciekawe, to pochodzenie mam szlacheckie (herbowe) ze strony jednej i drugiej babci - Mosiewicz herbu "Topacz" i Pławińskiej herbu "Plater", ale obaj dziadkowie nie pochodzili z rodzin herbowych. Rodzice, tym samym ani ja nie byli już "herbowi".
         Z pokolenia swoich dziadków znałem tylko jedną osobę, czyli babcię Władysławę Jaroszową, przez swoich równolatków zwaną "Ladą", która często u nas w domu mieszkała, dożyła wieku 73 lat i w roku 1939 zginęła od bomby niemieckiej, gdy w czasie podróży powrotnej z Truskawca do Warszawy zatrzymała się u swojej młodszej córki Ireny Dernałowicz w Lublinie. Tam też została pochowana.
         Dziadek mój Władysław Jarosz był lekarzem, żonaty z Władysławą z domu Pławińską, miał troje dzieci - syna Tadeusza (ur. 1897) i córki: Helenę (ur. 1899) i Irenę (ur. 1902 r.). Umarł młodo w roku 1921 mając zaledwie 55 lat, chyba na gruźlicę czy tyfus, zaraziwszy się w czasie pracy jako naczelny lekarz od jednego z pacjentów w sanatorium w Rudce.
         Babcia była pianistką, ale karierę zakończyła dość wcześnie zajmując się raczej domem i dziećmi. Sama w swoim dzieciństwie i młodości miała sporo przeżyć, bo jej ojciec Hieronim Pławiński - mój pradziadek był zesłańcem, jego żona Klementyna z Witkowskich dobrowolnie za nim pojechała w głąb Rosji, a z pięciorga ich dzieci (trzy córki i dwóch synów) każde było urodzone gdzie indziej, w różnych rejonach Carskiej Rosji. Po powrocie z zesłania osiadł w Warszawie. Dwaj jego synowie, starsi bracia babci - Józef i Kazimierz Pławińscy, spiskowcy, współpracownicy Waryńskiego przypłacili swoją działalność przeciwko caratowi więzieniem w Cytadeli Warszawskiej i śmiercią w młodych latach. Jeden zmarł w drodze na Syberię, drugi z braci bardzo chory wykupiony został z więzienia, niestety zmarł w trakcie kuracji w Szwajcarii. Leżą obaj na Powązkach w Warszawie - sprowadzeni po śmierci - w grobie rodzinnym Hieronima Pławińskiego (kwatera 39-4-1/2) i jego żony Klementyny z Witkowskich. Tam też również pochowany jest mój dziadek - Władysław Jarosz, siostra babci - Wanda Pławińska, a także moi rodzice Tadeusz Jarosz i Jadwiga Jaroszowa oraz ciotka Helena Kuncewicz z domu Jarosz - moja matka chrzestna. Tam też została ostatnio pochowana moja siostra Teresa Łukaszewska z domu Jarosz i jej mąż Adolf Łukaszewski.
         Mówiąc o rodzinie ojca nie mogę nie wspomnieć, że rodzony młodszy brat dziadka, a więc stryj ojca Rajmund Jarosz był w latach międzywojennych prezydentem miasta Drohobycza i jednym z głównych współwłaścicieli uzdrowiska Truskawiec, prezesem Związku Uzdrowisk Polskich.
         Matka moja, Jadwiga z domu Zduńczyk, urodzona na styku dwóch wieków bo w 1900 roku, była rodowitą Lwowianką, trzecią z kolei córką (starsze Bolesława i Józefa) Józefa i Filipiny z domu Mosiewicz i miała jeszcze dwóch młodszych braci (Włodzimierza i Bronisława). Stosunkowo wcześnie, bo mając niecałe 17 lat została zupełną sierotą i musiała zajmować się młodszymi braćmi. Mając 18 lat przeżywała obronę Lwowa, pomagając m. innymi starszej siostrze, która będąc studentką medycyny była sanitariuszką. Najstarsza siostra, Bola zmarła niedługo przedtem.
         W tym też czasie mama moja, jeszcze przed ukończeniem szkoły średniej, seminarium, znalazła się w Zakładzie Wychowawczym i Szkole im. Zofii Strzałkowskiej przy ul. Zielonej we Lwowie, gdzie ucząc się jeszcze mieszkała i pracowała jako wychowawczyni. Po ukończeniu szkoły i dalej tam pracując jako nauczycielka, studiowała geografię na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie będąc studentką czołowego polskiego geografa profesora Eugeniusza Romera.

         Rodzina
         Rodzice moi, jak opowiadali, poznali się we Lwowie na "Andrzejkach", czyli 29 listopada 1919 roku. Ojciec był wówczas jeszcze w wojsku, artylerzysta, podchorąży, mający przed sobą dalszy ciąg przerwanych studiów, toteż oświadczywszy się niedługo zapytał "Panno Jadziu, czy zechce Pani na mnie poczekać" i usłyszał "Tak". Czekanie miało trochę potrwać, bo przecież jeszcze przed nimi była wojna polsko-bolszewicka, w czasie której ojciec został odznaczony Krzyżem Walecznych.

   

Miniaturka Krzyża Walecznych


         Pobrali się trzy lata później, 30 czerwca 1923 roku, obydwoje będąc jeszcze studentami ale jednocześnie pracując - odpowiednio na Politechnice i w szkole im. Zofii Strzałkowskiej we Lwowie.

   

Rodzice w okresie narzeczeństwa w 1919 r.


         Zamieszkali w sublokatorskim pokoju przy ulicy Świętej Zofii, wówczas dość daleko od centrum Lwowa. Niecały rok potem, 7 maja 1924 roku urodził się im pierworodny syn Władysław Tadeusz (imiona po dziadku i po ojcu), mój starszy brat. Niedługo potem przeprowadzili się do samodzielnego już mieszkania, przy ul. Potockiego 71.
         Pięć lat później, gdy obydwoje zdołali już ukończyć studia urodziłem się ja, czyli drugi syn. Nie byłem tym wymarzonym dzieckiem, bo miałem być dziewczynką i nawet imiona były przygotowane dla dziewczynki (Teresa, Bogna). Ale skoro urodził się chłopak, to trzeba mu było dać jakieś imię i tak nadano mi imię Tadeusz - tak jak mój ojciec. Co prawda mój wujek - Bronisław Zduńczyk (zginął w czasie wojny na Syberii), jednocześnie mój ojciec chrzestny stwierdził, że istnieje imię męskie, podobne czy tez odpowiednik Teresy. Jest to imię Taras (jak Szewczenko) i tak mnie w żartach nieraz nazywał. Na drugie dano mi Bolesław, na pamiątkę zmarłej parę lat przedtem najstarszej siostry mamy.
         Jak się wiele lat później dowiedziałem, święty Juda Tadeusz jest patronem od spraw trudnych i beznadziejnych i może to On sprawiał, że z wielu trudnych sytuacji w życiu udawało mi się jakoś wychodzić.
         Osobą, która bardzo się mną cieszyła i opiekowała jak umiała był mój 5-letni wówczas brat Władek, przez rodziców ze względu na niesforne włosy i sterczący z nich czubek nazywanym "Dudkiem", lub bardziej pieszczotliwie "Dudusiem". Otóż Dudek bardzo się martwił i niepokoił, gdy zajęta czym innym mama nie zwracała na mnie dostatecznej uwagi i interweniował, mówiąc "jesteś wyrodna matka nie słyszysz, że dziecko płacze".
         Marzenie rodziców o córce spełniło się mniej więcej dwa lata później, gdy urodziła się nasza najmłodsza siostra. Z wyborem imion nie było problemu, Teresa Bogna już od dwóch lat czekało. Najmłodsza i od dawna wyczekiwana dziewczynka była od początku oczkiem w głowie rodziny (jak żartobliwie z niemiecka mówiono "herzpinkel"). Jedyną chyba osobą, która nie zawsze na nią przychylnym okiem patrzyła byłem, jak wiem z opowiadań rodziców, właśnie ja.
         Oczywiście wynikało to z zazdrości, a dowodami tego były np. takie zdarzenia, że gdy kiedyś na śpiącą w łóżeczku Tereskę spadł lep na muchy pobiegłem "rechotając" się do mamy, wołając "chodź popatrz jaka się wielka mucha przylepiła" albo też gdy mama po kąpieli trzymając trochę płaczącą siostrę na rękach zapytała mnie co ma z nią teraz zrobić biegłem otworzyć okno wołając "wyrzuć ją". Tereska zresztą, zdając sobie dobrze sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji w rodzinie, również w późniejszym wieku niejednokrotnie psociła starszym braciom, a potem biegła do mamy wołając "mamusiu oni mnie biją", albo "mamusiu oni (czy też on) mi to lub owo zabrali".
         Niecały rok po urodzeniu Tereski przyszedł czas na kolejną przeprowadzkę rodziny do znacznie większego mieszkania. Dotychczasowe dwa pokoje z kuchnią na Potockiego były już za małe i w lutym 1932 przeprowadziliśmy się na drugi koniec miasta na ul. Pszczelną 7 (później przemianowana na Rewakowicza) na Łyczakowie, bezpośrednio obok ujeżdżalni 14-go pułku ułanów Jazłowieckich i obok rzeźni, a prawie naprzeciwko sanatorium.
         Mieszkanie to zajmowało cały wysoki parter 1-piętrowej willi i składało się z czterech pokoi z kuchnią, z dość dużym tarasem i ogrodem. W mieszkaniu tym była jeszcze duża łazienka z wielką wanną-basenem, w której woda bardzo szybko stygła, znacznie utrudniając zażywanie kąpieli.




Mama z naszą trójką, na ścianie portret dziadka - Władysława Jarosza; Lwów, 2 marca 1932 r.


         Ten okres pamiętam już dobrze i mogę opisywać z własnych wspomnień, a pierwszym takim charakterystycznym obrazem jest sam moment przeprowadzki, gdy obaj ze starszym bratem stoimy przy furtce na Potockiego, a mama wynosi na rękach, zawiniętą ciepło w beciku Tereskę i wszyscy lokujemy się w dorożce lub taksówce (tu nie dam głowy). Z mieszkaniem na Łyczakowie łączy się połowa mojego lwowskiego okresu życia bo nieco ponad 5 lat. Tam mieliśmy blisko do parku Łyczakowskiego i na Kaserwald (to takie wzgórza) gdzie uczyłem się jeździć na nartach, tam też chodziliśmy z psem na spacery.




Ostatnie moje zdjęcie przed pójściem do szkoły (jeszcze z długimi włosami); Lwów, 1935 r.


         Wczesną wiosną 1937 roku miała miejsce kolejna przeprowadzka tym razem już do willi, na ulicę Czereśniową 19 na tzw. kolonii oficerskiej dosłownie na tyłach szkoły Z. Strzałkowskiej przy ul. Zielonej i tuż obok krytej pływalni. Tam mieliśmy już cały piętrowy dom, pięć pokoi z kuchnią i z ogrodem dla siebie, a ponadto było bardzo blisko do szkoły, do której trzeciej klasy już chodziłem. Tam też moja siostra Tereska rozpoczęła swoją edukację w pierwszej klasie. Bliskość szkoły była o tyle wygodna, że mogłem sam do niej iść i wracać, a w razie potrzeby nawet prowadzić młodszą siostrę. Szło się cały czas jednym chodnikiem bez potrzeby przechodzenia przez jezdnię. Trochę dalej do szkoły miał mój starszy, kilkunastoletni brat, który chodził już wówczas do gimnazjum im. St. Staszica na Łyczakowie. Ale dla niego samodzielny dojazd tramwajem nie stanowił problemu.
         W czasie mieszkania na Łyczakowie w rodzinie naszej przybyła jeszcze jedna istota, a był nią pies, foksterier krótkowłosy, malutki szczeniaczek, który nie jestem pewien dlaczego został nazwany Bzik. Może dlatego że lubił trochę "poszaleć", co zresztą w pewnym momencie skończyło się upadkiem z tarasu z wysokości kilku metrów do ogrodu i potem kilkunastoma dniami choroby i rekonwalescencji. Bzik zresztą nie miał szczęścia, bo przeżył niecałe dwa lata i zdechł na nosówkę. Uwielbiała go moja siostra Teresa i z całym zapałem goniła go i tuliła całując przy okazji w czarną łatkę w okolicy króciutkiego ogonka.
         W kilka miesięcy po Bziku, już na ulicy Czereśniowej, w naszym domu pojawił się nowy pies, tym razem jamnik koloru czekoladowego, który w przeciwieństwie do swojej postury (drobny, chudy) nazywał się Dick.




Mój Ojciec Chrzestny, Bronek Zduńczyk z jamnikiem; Lwów, ul. Czereśniowa, 1937 r.


         Gruby miał tylko głos, szczekał jak brytan. Poza tym świetnie grał z nami w piłkę nożną, co było możliwe w ogrodzie. W momencie gdy się u nas znalazł, przyniesiony przez wujka Bronka, nie był już szczeniakiem bo miał ponad rok. Przeżył w naszej rodzinie różne koleje, przez przeniesienie do Warszawy i pierwsze lata wojny aż do roku 1942, kiedy to zdechł mając już prawie 6 lat.
         W czasie gdy byłem jeszcze w drugiej klasie szkoły powszechnej, wczesną wiosną 1937 roku rozpoczął się w moim życiu inny etap. Zostałem przyjęty do Gromady Zuchów im. Orląt Lwowskich, która powstała przy naszej szkole. Dorobiłem się tam pierwszej i potem drugiej gwiazdki. Z tradycją patriotyczną, wspomnieniami o obronie Lwowa i Orlętach Lwowskich spotykałem się zresztą nie tylko w szkole, ale i w domu. Z racji młodzieńczych przeżyć moich rodziców tradycja ta była obecna w domu na co dzień. Dalszą karierę zuchową przerwało przeniesienie do Warszawy, które nastąpiło w lecie 1938 r., niemal dokładnie rok przed wybuchem II-giej wojny światowej.

         Szkoła
         Mama moja, jak już to wcześniej wspomniałem, była nauczycielką geografii w Zakładach Naukowych im Zofii Strzałkowskiej, Szkole Prywatnej Fundacji przy ul. Zielonej. Było tam wówczas seminarium żeńskie (odpowiednik liceum) i gimnazjum żeńskie oraz szkoła powszechna, koedukacyjna traktowana częściowo jako szkoła ćwiczeń dla seminarzystek. Z tego tytułu mama miało prawo kształcenia tam bezpłatnie swoich dzieci. Korzystał z tego początkowo mój brat, potem on i ja, a wreszcie ja i moja siostra. Było to bardzo ważne, ponieważ prywatne szkoły były drogie, a przy trójce dzieci stanowiłoby to poważny wydatek.




Nasza trójka i 3 koty; Pomiarki, lato 1937 r.


         Szkoła im. Strzałkowskiej była obiektem jak na tamte czasy bardzo nowoczesnym, miała własny gmach z salą gimnastyczną, aulę ze sceną, na której odbywały się szkolne przedstawienia, boisko szkolne itp. Miała też współpracę z Polskim Radiem w ramach której zespoły dziecięce, m. innymi moja klasa występowały czasem w radiowych słuchowiskach dla dzieci.
         Niektóre z wierszyków z tamtego czasu wygłaszanych w studio do prawdziwego mikrofonu pamiętam do dziś. Przykładem może tu być słuchowisko, w którym jako "zwierzaki domowe" propagowaliśmy akcję zbiórki poprzez PKO na jakiś dobroczynny cel, co to było nie pamiętam. Ja grałem wówczas rolę prosiaka, który się przepychał, a moja kwestia brzmiała tak:

         "Puśćcie mnie, puśćcie mnie
         Ja najwięcej dostać chcę.
         Za kiełbasy i za szynki
         Prawda chłopcy i dziewczynki..."


         a kończyło słowami:

         "Chrum, chrum, chrum
         Prosiaczek sum"


         po czym jakieś inne zwierzę oburzone moim przepychaniem zwracało się do gospodyni - opiekunki

         " Moja Pani Maciejowa
         To się tak prosiaka chowa?..."


         Nie wiem czyjego autorstwa był tekst tego słuchowiska, ale podejrzewam, że naszej wychowawczyni, bo poza występem w radio mieliśmy tez występ w Sali naszej szkoły w trakcie którego zbieraliśmy rzeczywiście pieniądze do puszek.
         A może kolejność była odwrotna, to znaczy naprzód występ w szkole, stanowiący swego rodzaju próbę generalną, a dopiero potem w radio. Głowy co do tego nie dam, w każdym bądź razie pamiętam, że ten występ w studio radiowym zrobił na mnie i chyba na większości koleżanek i kolegów duże wrażenie.

         Co jeszcze warto podkreślić to zróżnicowanie narodowościowe i wyznaniowe uczniów w szkole będące w pewnym zresztą sensie odwzorowaniem istniejącej we Lwowie sytuacji ludnościowej.
         Lwów przecież był, jedynym chyba w Europie, a może i na świecie miastem, w którym istniały obok siebie wyższe władze 5-ciu kościołów (katedry rzymsko i grekokatolickie, ormiańska, prawosławna oraz synagoga żydowska).
         Byli więc w naszej szkole uczennice i uczniowie pochodzący z rodzin polskich, ormiańskich i ukraińskich, choć tych ostatnich stosunkowo niewielu. Byli katolicy, a także i dzieci wyznania mojżeszowego, których przykładowo w naszej klasie było blisko 25%. I jakoś całe to towarzystwo było zżyte i pozostawało w zgodzie.




Moja klasa z nauczycielkami (ja - w pierwszym rzędzie w harcerskim mundurku>; Lwów, wiosna 1938 r.


         Kłótnie i czasami lekkie bijatyki miały miejsce z rówieśnikami - uczniami sąsiedniej szkoły. Na tej samej ulicy, po tej samej stronie, bardzo blisko mieściła się państwowa szkoła powszechna im. Marii Konopnickiej, z której uczniami czasami się czubiliśmy. Gwarowo nazywaliśmy ich "Konopniakami", zaś my byliśmy zwani "Strzałkowiakami".
         Dowodem zżycia i sympatii w środowiskach klasowych i w ogóle w szkole był fakt, że na zakończenie roku szkolnego 1937/38 gdy już było wiadomo, że po wakacjach albo wrócimy do naszej szkoły na krótko, albo w ogóle nie wrócimy bo cała nasza rodzina przenosi się do Warszawy, zostaliśmy pożegnani okolicznościowym występem "Kabaretu szkolnego" zorganizowanego przez uczniów starszych klas, który żegnał nas specjalnie ułożoną na tę okazję piosenką w lwowskim bałaku (czyli lwowskiej gwarze) która zaczynała się:

         "Oj smutno tu bedzi bez ty dwa bajbusy"

         a kończyła

         "Pamientajci ino, żeści Wy Lwówiaki
         I na wieki amynt żadny Warszawiaki
         Ta i już."


         Lwowskie wakacje i wycieczki
         Pierwsze moje wakacje letnie, które pamiętam z Lwowskiego okresu to Jaremcze i Jamna nad Prutem, kąpiele pod wodospadem, wyprawy do tzw. kamienia Dobosza. Miałem wówczas pewnie ze 3, a może 4 lata, a moja siostra Tereska była jeszcze bardzo malutka. Z kąpieli korzystał najbardziej mój starszy brat, który już od dzieciństwa bardzo dobrze pływał. Pamiętam że tamtejsze wodospady wydawały mi się wówczas takie wysokie, wielkie, a Prut to była dla mnie ogromna rzeka. Moja młodsza siostra korzystała z kąpieli tylko na rękach mamy, która wkładała ją pod wodospad, a ona ryczała wówczas wniebogłosy.
         Kolejnych kilka, chyba cztery z rzędu, wakacje letnie to Truskawiec, a ściślej mówiąc Pomiarki koło Truskawca (odległe ok. 3 kilometry). Do dziś pamiętam drogę, która od Truskawca pięła się dość stromo w górę, dalej przez zalesiony teren, aby potem po niedługim dość płaskim odcinku zakręcić w prawo w kierunku Pomiarek, czyli kąpieliska solankowego.
         Właśnie na tym zakręcie stała gajówka czy leśniczówka, czyli dom rodziny Saganów, u których mieszkaliśmy. Od zakrętu w lewo szła droga do "Olesiówki", dworku w którym mieszkał Olek Jarosz (stryjeczny brat mojego ojca) z żoną Olgą, rosjanką z pochodzenia. Młodszy z braci Saganów, Zbyszek był leśnikiem, a drugi - starszy, Marek kustoszem Truskawieckiego muzeum przyrodniczego, niewielkiego obiektu usytuowanego po tej samej stronie szosy pomiędzy domem Saganów a kąpieliskiem na Pomiarkach.
         Muzeum to zostało założone przez Rajmunda Jarosza. Pamiętam piękne okazy wypchanych ptaków i dzikich zwierząt pochodzących z okolicznych terenów, które podziwiałem i krzątającego się między nimi pana Marka, dla którego to muzeum to było chyba całe życie.
         Był on człowiekiem ułomnym, bo przy prawie normalnych wymiarów górnej części ciała miał bardzo krótkie nóżki i cały wzrost niewiele wyższy ode mnie kilkuletniego wówczas chłopca. Podziwiałem sposób w jaki siadał, a właściwie wspinał się na stołek, opierając się na nim jedną ręką i praktycznie wskakując z półobrotem. Przez dłuższy czas nie mogłem sobie dać rady z tym jak go ocenić, patrząc na ten brak proporcji. Mówiłem o nim do mamy, że jest on "taki jakiś za duży, za mały". W sumie jednak był bardzo sympatyczny i bardzo go lubiłem.
         Oczywiście codziennie, lub prawie codziennie, chodziliśmy na plażę i kąpiel na Pomiarkach, gdzie była i część głęboka i wydzielona część płytsza dla dzieci. Całe kąpielisko solankowe zostało urządzone w starych wyrobiskach kopalni soli, a w pobliskim Truskawcu Zdroju były źródła wody mineralnej pachnącej naftą (w pobliżu było zagłębie naftowe w Borysławiu) o nazwie "Naftusia" i kilka innych źródeł mineralnych, a także budynek łazienek z kąpielami borowinowymi i inne.
         Ojciec mój był współprojektantem szeregu obiektów uzdrowiskowych zarówno na Pomiarkach, jak i w samym Truskawcu. Cały ten kompleks uzdrowiskowy należał do najpopularniejszych w Polsce w okresie międzywojennym i bywała tam cała śmietanka towarzyska tamtych czasów.
         My, jako dzieci, niewiele się wówczas interesowaliśmy tym całym "high lifem", ale interesowały nas bardziej okoliczna przyroda, lasy, a także zwierzyna dzika i domowa, z którą we Lwowie tak na co dzień nie obcowaliśmy. Tu pamiętam widziałem dość blisko sarny, tu pierwszy raz w życiu jechałem na koniu. Duże natomiast wrażenie wywarł też na nas rajd samochodowy, którego trasa przebiegała przez Pomiarki i te sznury samochodów, na ogół odkrytych z głośno warczącymi silnikami, które przejeżdżały, jak nam się zdawało bardzo szybko, szosą wieczorem oświetlając ją przed sobą reflektorami. Skończyło się to wówczas źle dla psa naszych gospodarzy, który wybiegł na szosę i oślepiony reflektorami zginął przejechany. Bardzo to pamiętam przeżyliśmy.
         Przebywając na wakacjach na Pomiarkach często spotykaliśmy się ze Stasiem Boguskim, nieco ode mnie młodszym, naszym kuzynem, wnukiem Rajmunda Jarosza, który corocznie wraz z mamą Zofią Boguską z domu Jarosz spędzał letnie miesiące w Truskawcu w willi swojego dziadka.




Ze Stasiem Boguskim (z lewej) i Musią Jaroszówną (córką Romana) na Pomiarach; 1935 r.


         Obecnie, w ukraińskim już uzdrowisku "Truskawetz-kurort" jest tam muzeum i znajduje się tablica poświęcona Rajmundowi Jaroszowi.
         Odwiedzaliśmy również czasem położony niedaleko Modrycz, w którym mieszkał drugi z braci stryjecznych Ojca, Roman Jarosz z żoną Jagą i ich dwójka dzieci.
         Poza okresem wakacyjnym często odbywaliśmy niedzielne wyprawy, wycieczki pod Lwów, do Winnik, do Brzuchowic, do Czartowskiej Skały, czy też do Lesienic, a także nieco dalej do Zadwórza czy Janowej Doliny.
         Pamiętam, że wszystko to wówczas wydawało mi się takie wielkie, skałki wysokie, a gdy w niektórych z tych miejsc znalazłem się wiele lat później, to wszystko jakoś zmalało.
         Wycieczki te czasem odbywaliśmy z mamą i jej uczennicami, młodymi adeptkami Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, którego mama moja była przez całe życie wielką działaczką i swoje zamiłowanie wpajała uczennicom.
         Bywaliśmy również niejednokrotnie, ze względu na pracę zawodową i zaangażowanie społeczne ojca, na lwowskim lotnisku na Skniłowie. Ojciec był wówczas czynnym członkiem Lwowskiego Aeroklubu, projektantem szeregu obiektów na jego lotniskach i szybowiskach, między innymi w Bezmiechowej i Ustianowej (Bieszczady). Pamiętam, gdy obserwowaliśmy na Skniłowie start balonów w zawodach o puchar Gordon-Benetta (wujek Bronek - dziennikarz startował wówczas w jednej z załóg), czy też lądowania i start samolotów w czasie jednego z etapów "Chalangeu" - międzynarodowego rajdu samolotowego dookoła Europy, w którym polscy piloci odnieśli ogromny sukces na mecie w Berlinie.



Tadeusz Jarosz

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Tadeusz Jarosz
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej





Copyright © 2016 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.