Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia harcerza Szarych Szeregów






Tadeusz Jarosz,
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej



Konspiracja

         Czas mijał, terror okupacyjny się nasilał, coraz to ktoś ze znajomych ubywał lub był aresztowany lub rozstrzelany, a co najmniej wywieziony do obozu.
         Wojna wciąż trwała, a my często mówiliśmy "..im słoneczko wyżej tym Sikorski bliżej". Wiedziałem, że zarówno moi rodzice jak i starszy brat działali głęboko w konspiracji, do czego i mnie czasem wykorzystywali (np. odnieść coś komuś, czy też przekazać jakąś wiadomość). Do organizacji jednak nie należałem.
         Dopiero wczesną wiosną roku 1943, bo w ostatniej dekadzie marca, jeden z kolegów z równoległego kompletu, ale trochę starszy - Andrzej Borowiec - zaproponował mi czy nie chciałbym wstąpić do tajnego harcerstwa, jak się potem okazało do "Szarych Szeregów". Oczywiście, że chciałem. "Zych" - bo taki pseudonim miał Andrzej stwierdził, że trzeba jednak poinformować o tym i uzyskać zgodę rodziców. Postanowiliśmy, że zrobimy to wspólnie w rozmowie z moją mamą, którą "Zych" znał przecież dobrze, jako swoją nauczycielkę geografii. Tak też się stało, problemów nie było, mama tylko szczegółowo wypytała nas, co to za organizacja, bo przecież różne w tym czasie, mniej lub bardziej liczne konspiracyjne organizacje działały, poczynając od skrajnej prawicy a na komunistach kończąc.
         Kilka dni później brałem już udział w pierwszej zbiórce zastępu, czyli "patrolu", bo takich się wówczas kryptonimów używało, w mieszkaniu naszego patrolowego "Rytona" (Ryszard Tonderski) na ulicy Asfaltowej na Mokotowie.
         W skład patrolu poza "Rytonem", "Zychem" - zastępcą patrolowego i mną wchodzili jeszcze sukcesywnie: "Minor" - Stefan Brzeski, "Bielas" - Jurek Dudek, obaj z naszych kompletów, a także dwóch chłopców z ul. Opoczyńskiej, sąsiadów Rytona i Zycha. Był to więc dość liczby patrol. Z obraniem sobie pseudonimu miałem początkowo kłopot, bo nie mogłem się zdecydować. Ponieważ miałem akurat jęczmień na oku, koledzy orzekli, że powinienem mieć takie pseudo, ale to mnie jakość zdopingowało i kilka dni później byłem już "Topacz" (herb mojej babci od strony mamy).
         Po kilku dniach szkolenia, zapoznawania się z prawem harcerskim, organizacją i zasadami konspiracji poznaliśmy naszego drużynowego i zostaliśmy zaprzysiężeni. Odbyło się to też w mieszkaniu Rytona.
         Naszym drużynowym (przodownikiem) był "Mietek Bończa" - Tadeusz Stopczyński, starszy o około 2 lata od nas i działający już trochę wcześniej w konspiracji. Drużyna była jedną z kilku drużyn roju PW ("Płomienie Wschodu") i nosiła imię Lisowczyków. Komendantem roju był "Stefan" - "Szara Sowa" - Zdzisław Uniszowski), który jakiś czas potem, gdy został podharcmistrzem przyjął pseudonim instruktorski "Kobra Sprytna". Rój wchodził w skład proporca "KS" - "Kresowe Stanice", którego komendantem był "Marek-Kobra" (Jerzy Fiutowski), a proporzec z kolei był częścią Chorągwi Warszawskiej - "Ula Wisła" - najmłodszej gałęzi "Szarych Szeregów", tzw. HJ (Harcerze Juniorzy) czyli "Zawiszy".

         Okres, w którym uformował się nasz patrol był okresem bardzo znaczącym w historii "Szarych Szeregów" i konspiracji w ogóle, ponieważ właśnie wówczas (26 marca) miała miejsce sławna Akcja pod Arsenałem, czyli odbicie z rąk gestapo więźniów przewożonych z Al. Szucha na Pawiak. Pierwsza w takiej skali akcja zbrojna podziemia, w biały dzień i w centrum Warszawy przeprowadzona przez Oddział Grup Szturmowych "Szarych Szeregów".
         Był to też zresztą okres najszybszego liczebnego rozwoju "Szarych Szeregów" na wszystkich szczeblach, to znaczy zarówno w Grupach Szturmowych (GS) Bojowych Szkołach (BS) i Zawiszy (Z).
         Działalność naszego patrolu w tym okresie polegała na zdobywaniu wiedzy harcerskiej, najprzód na stopień młodzika, potem wywiadowcy i różnych sprawności. Uczyliśmy się też piosenek harcerskich, z tym, że ze względów konspiracyjnych tam gdzie w oryginale było słowo "harcerz" używało się słowa "rycerz". Oczywiście odbywało się to nie tylko w mieszkaniu u Rytona, ale i na wycieczkach, przeważnie w kierunku: Zielonka, Marki, Struga.
         W trakcie jednej z takich wycieczek przeszedłem przed Mietkiem i Rytonem próbę młodzika.
         Podczas tych wycieczek i ćwiczeń w lasach koło Radzymina i Strugi, które jak się okazało przypadły do gustu nie tylko nam, niejednokrotnie spotykaliśmy grupy chłopców z innych rojów naszego proporca, jak np. "Victora" (Zygmunt Głuszek), z roju ZZ (Ziemie Zachodnie), czy też "Antka" (Zenon Komoński) z roju DP ("Dzikie Pola").
         Na wycieczki te zarówno my jaki i nasi koledzy z innych rojów dojeżdżaliśmy wąskotorową kolejką radzymińską (tzw. "ciuchcią"), której tory szły cały czas wzdłuż szosy radzymińskiej, od ul. Stalowej na Pradze aż do Radzymina. Ponieważ kolejka ta nie kursowała zbyt często zdarzało się, że znaczną część pasażerów w godzinach rannych - z Warszawy i w godzinach wieczornych - do Warszawy stanowiliśmy my - konspiratorzy "Zawiszacy". Oczywiście na ogół udawaliśmy, że się nie znamy, ale czasem gdy już inaczej nie można było, słyszałem np. szept któregoś z chłopaków: "Ty powiedz jakie masz ludzkie imię, bo przecież nie będę w kolejce mówił "Topacz". No i mówiłem wówczas, że Tadek.
         Kolejka radzymińska, podobnie jak i inne podwarszawskie "ciuchcie" wąskotorowe (otwocka, wilanowska, grójecka czy też do Jabłonny) miały tę charakterystyczną cechę, że rachityczny parowozik mocno sapał, ale dosyć powoli się rozpędzał, tak, że w chwilę po ruszeniu ze stacyjki można było go jeszcze biegiem dogonić.
         Pamiętam jedno takie właśnie zdarzenie z okresu lata 1943 roku. Umówiliśmy się z "Rytonem" i "Mietkiem", że całym patrolem jedziemy na ćwiczenia do lasów koło Strugi. Punkt zborny na skraju lasu na północ od stacji. Ponieważ jednak kolejki nie jeździły zbyt często o określonej godzinie, niemal wszyscy jechaliśmy tym samym pociągiem. Ja wraz z którymś jeszcze z chłopców jechaliśmy w ostatnim odkrytym wagonie. Na stacji w Markach zobaczyliśmy stojącego Rytona. Nie kwapił się jednak do wsiadania tylko wypatrywał. Zobaczywszy nas zaczął machać ręką i wzywać do siebie pokazując, żebyśmy także wysiedli. Cóż było robić. Gdy podbiegliśmy do niego okazało się, że nastąpiła zmiana planów. Idziemy do lasów między Ząbkami i Zielonką. No tak, ale przecież jeszcze co najmniej dwóch chłopaków jedzie tą kolejką do Strugi. Nie namyślałem się wiele. Biegiem ruszyłem za ciuchcią, dopadłem ostatniego wagonika, z niego przeszedłem do następnego i za chwilę już we trzech wyskakiwaliśmy. Udało się, tylko ja przez dobrą chwilę dyszałem i sapałem - jak ta ciuchcia.
         W pierwszych dniach lipca odbyliśmy 5-cio dniowy biwak-obóz w Zielonce. Mieszkaliśmy tam na strychu w domu ciotki "Rytona" no i wieczorami śpiewaliśmy.
         Chyba jednak trochę za głośno, bo następnego dnia, gdy szliśmy w teren (na torfowiska między Zielonką i Markami) grupka miejscowych smarkaczy biegła za nami wołając: ..."harcerz, harcerz bo się usmarczesz" - jednak nie reagowaliśmy i później był już spokój.
         W trakcie "biegu" na tychże torfowiskach, ale już trochę później bo chyba w drugiej połowie sierpnia przeszedłem próbę na wywiadowcę, ale w dalszym ciągu nie miałem przyrzeczenia, zresztą nie tylko ja, nie mieli go ani "Bielas", ani "Minor". "Mietek" ani "Szara Sowa" nie mogli go od nas przyjąć bo nie mieli stopnia podharcmistrza, a innych okazji jakoś wówczas nie było. Nie było to takie proste. Pomimo tego zacząłem robić karierę harcerską.
         Niedługo po uzyskaniu stopnia wywiadowcy w drużynie naszej nastąpiła reorganizacja. "Ryton" gdzieś odszedł, a "Zych" i ja zostaliśmy patrolowymi. Wykruszyli się też gdzieś dwaj chłopcy, sąsiedzi "Rytona" i "Zycha" (jak się potem okazało przeszli do AK), a "Bielas" złapany przez Niemców zupełnie przypadkowo w łapance ulicznej został wywieziony na roboty do Niemiec, skąd zresztą po jakimś czasie wykupiony przez rodzinę - wrócił do Warszawy.

         Nasze nowe patrole składały się więc w większości z nowych chłopców. Jednego, który już wcześniej był gdzieś w roju i został do mnie przydzielony bardzo dobrze pamiętam. Był w moim wieku, nazywał się Romuald Nowik, mieszkał na ul. Markowskiej na Pradze tylko z matką, bo ojciec sierżant Wojska Polskiego był w niewoli, jako pseudonim używał swego zdrobniałego imienia - "Romek".
         Kompletując patrol wciągnąłem do niego swoich kolegów - "Pączka" (Witold Niewiadomski), "Brzeszczota" (Michał Gut), a także sąsiada "Pączka" - "Józia" (Józef Dobrodziej). Pamiętam jakie emocje przeżywałem z powodu pierwszej zbiórki, która odbywała się u mnie w domu, na której zresztą zjawił się "Mietek". Na zbiórkach przekazywałem chłopakom, można by rzec, "na bieżąco" całą uzyskaną przeze mnie tak niedawno wiedzę, ale nie tylko.
         Starając się wynaleźć imię - patrona dla mojego patrolu próbowałem wymyślić coś co byłoby jakoś związane z imieniem roju (Płomienie Wschodu) i drużyny (imienia Lisowczyków) i wreszcie znalazłem - "Zagończyków", które to imię przeniosłem potem na szczebel drużyny.

         Zbliżał się 1 września 1943 roku, czwarta rocznica wybuchu wojny. Zapadło postanowienie, że z tej okazji trzeba podjąć jakieś specjalne działania. W naszym roju, a może nawet proporcu postanowiliśmy, że akcje takie obejmą zrywanie tabliczek z niemieckimi nazwami ulic (np. na Powiślu, Aleja 3-go Maja została przez Niemców nazwana Bahnhofstraße), a także, że trzeba z tej okazji spuścić lanie "volksdeutschom", którzy paradowali w mundurach HJ (Hitler Jugend), przy okazji zabierając im pasy i dokumenty.
         Postanowiliśmy z moimi chłopakami zrobić jedno i drugie. Z tym pierwszym poszło łatwo. Natomiast do tego drugiego zadania przymierzaliśmy się jakiś czas, krążąc po Powiślu.
         Szliśmy z Pączkiem i Józiem we trójkę ulicą Wioślarską, od strony mostu Poniatowskiego - w kierunku południowym - bo tam z jednej strony można było dość łatwo spotkać HJ-ciaków, niedaleko na ul. Wilanowskiej mieszkało ich sporo, a z drugiej strony ruch tam był na ogół niezbyt duży. Było późne popołudnie, ale początkowo nic dobrego nam się nie trafiało. Raz szła grupka kilku dość rozkrzyczanych niemczaków, ale było ich więcej niż nas, a więc nie mieliśmy szans. Po jakimś jednak czasie już niedaleko zbiegu z ulicą Solec trafił się nam HJ-ciak, przepisowo ubrany, nieco od nas młodszy ale prowadzący za rękę małą kilkuletnią dziewczynkę. Postanowiliśmy, że spuścimy mu lanie - Witek ("Pączek") miał zając się dziewczynką, ale tylko przytrzymać ją, odciągnąwszy nieco, a ja z Józkiem zajęliśmy się chłopakiem.
         Podszedłszy blisko do niego zatrzymaliśmy go mówiąc: "Ty świnio, jakim prawem nosisz ten mundur i ten pas". "Mam prawo, mam prawo" zaczął mówić chłopak sięgając do kieszeni po dokumenty, nie przypuszczając jeszcze o co nam chodzi. Wyciągnął rękę z legitymacją w moim kierunku, wziąłem ją od niego, udając początkowo, że ją sprawdzam. W tym momencie Józek przyłożył mu raz i chyba drugi, trochę przytrzymał, a ja szybkim ruchem schowawszy legitymację do swojej kieszeni odpiąłem mu i wyszarpnąłem pas. Sprawa była załatwiona. Witek i Józek puścili Niemczaków, ja wepchnąłem sobie jego pas za pazuchę i rozbiegliśmy się w trzy różne strony. Ja biegłem przez ulicę Solec do Ludnej, słysząc za sobą krzyk chłopaka i głośny płacz jego małej siostry, ale nikt mnie nie gonił.
         Skręciwszy w ulicę Ludną natychmiast zwolniłem, bo naprzeciw siebie zobaczyłem patrol dwóch żandarmów. Na szczęście nie zaczepili mnie. Minąwszy ich szybkim krokiem doszedłem do wylotu ul. Okrąg i skręciwszy w nią znów puściłem się biegiem. Dobiegłszy do ul. Czerniakowskiej akurat trafiłem na przejeżdżający tramwaj, do którego wskoczyłem. Poczułem się już bezpieczniej. Ze swoją "zdobyczą" dotarłem drogą okrężną do domu, schowałem "ją" i następnego dnia odwiozłem to wraz z meldunkiem na ulicę Opoczyńską, gdzie mieliśmy nasz punkt kontaktowy. Byłem zadowolony bo Witek i Józek także bez większych przygód dotarli do domów. Okazało się, że tego samego popołudnia chłopcy z innej drużyny naszego proporca też spuścili manto HJ-ciakom w parku Ujazdowskim. Tak więc upamiętniliśmy rocznicę wybuchu wojny. Zostało to opisane we wrześniowym numerze naszego konspiracyjnego pisemka "Bądź Gotów".

         Warto wspomnieć, że w tym naszym punkcie kontaktowym na ul. Opoczyńskiej poznałem, poza swoimi kolegami z drużyny Mietka, również sporo innych ludzi, można powiedzieć "ze szczebla" Jerzego Fiutowskiego, tj. "Marka-Kobrę" - Komendanta proporca KS, "Zoriana" - chyba komendanta proporca ON (Odra-Nysa), a także "Julka" (Tomasza Jaźwińskiego) komendanta roju ZZ (Ziemie Zachodnie). Tego ostatniego spotykałem chyba najczęściej, bo tam właśnie parał się przygotowywaniem matryc powielaczowych z tekstami do naszego tajnego pisemka BG (Bądź Gotów).
         Jak dziś pamiętam, wbiło mi się w pamięć, gdy w drugiej połowie sierpnia, zastukawszy do drzwi w umówiony sposób, wszedłem i zobaczyłem Julka pracowicie coś rysującego na matrycy. Nie odwracając się nawet, powiedział tylko krótko: "Zośka zginął", a to nad czym pracował było nekrologiem "Zośki" (czyli Tadeusza Zawadzkiego), który został umieszczony na stronie tytułowej najbliższego numeru BG.
         Wszyscy obecni byli przygnębieni, choć nie wszyscy znaliśmy "Zośkę" osobiście, ale wiedzieliśmy, że "Zośka" był kimś ważnym w GS-ch (Grupach Szturmowych). Zginął pod Sieczychami w trakcie ataku na niemiecką strażnicę na granicy ówczesnej GG (Generalnej Guberni) i ziem wcielonych do Reichu.
         Kilka tygodni później, jeszcze we wrześniu dowiedzieliśmy się z Zychem od Mietka, że mamy tworzyć drużyny, a Mietek zostaje Komendantem Roju PW. Szara Sowa przechodzi do GS-ów. Nie stanowiło to jednak całkowitego zerwania z nim kontaktu. Jakiś czas później, chyba za zgodą Mietka, Szara Sowa zlecił mi obserwowanie chłopaka - volksdeutscha, Ukraińca, który mieszkał na ul. Londyńskiej, też na Saskiej Kępie i dał się solidnie we znaki okolicznym polskim chłopcom. Miałem się zorientować w jego rozkładzie dnia i w określonym momencie wskazać go innym chłopcom z naszego proporca. Pamiętam jak Stefan powiedział mi: "Bić będzie Czarny ze swoimi chłopcami, a ja zajmę się odcięciem okolicznych telefonów". Sam nie mógł się włączyć w tę akcję bicia bezpośrednio, bo mieszkał gdzieś niedaleko i mógł być chłopakowi znany z widzenia.
         Niestety akcja została w ostatniej chwili odwołana, bo podobno "obiekt" nagle wyjechał. Pamiętam, że na Rondzie Waszyngtona ściągnąłem wówczas, z jak to się mówiło "dzyndzla" (zderzaka) tramwaju "Czarnego" i przekazałem mu tę informację.
         Drużynę swoją tworzyłem w oparciu o dotychczasowy skład swojego patrolu, przy czym niektórzy z chłopców ("Pączek" i "Bielas") awansowali na patrolowych - "Minor" został patrolowym u "Zycha". Dostałem też kilku chłopców z zewnątrz, z innych drużyn, które się jakoś rozsypały, a między innymi braci Tadka i Gabrka (Krawczyków - mieszkali na pierwszym piętrze na ul. Pańskiej po lewej stronie za ul. Miedzianą) i Witka Janczewskiego. Wciągnąłem też jeszcze jednego kolegę z kompletu - Michała Czerniaka, który przyjął pseudonim "Longin", a który po paru miesiącach, tworzył już kolejny patrol. Miałem już w sumie kilkunastu chłopaków, no i jakoś drużyna działała. Przeniosłem też na nią dotychczasowego patrona patrolu, tzn. "Zagończyków".

         We wrześniu 1943 roku w mieszkaniu Tadka i Gabrka na Pańskiej odbyła się odprawa instruktorów "Zawiszy", moi chłopcy byli nie tylko gospodarzami, ale też ją ubezpieczali (czujki na ulicy i na klatce schodowej).
         W samej odprawie nie brałem udziału, byli to ważniejsi i starsi ode mnie, ale przez cały czas przebywałem w pokoju obok. Był ze mną jeszcze ktoś, ale nie mogę już obecnie skojarzyć kto to był. Po zakończeniu odprawy, gdy większość jej uczestników już wyszła "Gozdal" ("Kuropatwa", a naprawdę Przemysław Górecki), który tę odprawę prowadził, dziękując nam za udzielenie lokalu i sprawną organizację, zapytał nas jakie mamy stopnie i czy składaliśmy przyrzeczenie harcerskie. Okazało się, że ani ja ani ten drugi chłopak, pomimo że byliśmy już funkcyjnymi - przyrzeczenia jeszcze nie składaliśmy.
         "Gozdal" nie wiele myśląc sięgnął do kieszeni, z której wyjął krzyż harcerski. Ułożywszy go na wyciągniętej dłoni (chyba lewej ręki) kazał nam stanąć przed sobą, twarzą do siebie po dwóch stronach i prawe ręce z dwoma palcami złożonymi do ślubowania wyciągnąć w stronę krzyża. Następnie kazał nam powtarzać za sobą tekst przyrzeczenia harcerskiego. Do dziś pamiętam tę chwilę, gdy po zakończeniu roty "Gozdal" uściskał nas obu, a następnie dał mi ten krzyż, na który przyrzekaliśmy. Czy był to jego własny, nie wiem, ale zapamiętałem na zawsze jego numer: Z-453. Straciłem ten krzyż dopiero po powstaniu. Od tego momentu byłem już harcerzem "całą gębą" - drużynowy 4-tej zawiszackiej drużyny harcerzy imienia Zagończyków, wywiadowca "Topacz".
         Pomimo tego, że byłem wówczas jeszcze smarkaczem, miałem przecież dopiero co ukończone 14 lat, drużyna moja cieszyła się niezłą opinią i dostawaliśmy do wykonania różne zadania.

         Raz na kilka tygodni drużyna nasza pełniła przez cały dzień obowiązki drużyny służbowej ówczesnego komendanta "Zawiszy" - hm. "Jerzego Gozdala" - "Kuropatwy". Służba ta polegała na tym, że drużynowy, a więc w tym przypadku ja, musiał się zjawić o godz. 7-mej rano na mszy, w którymś z wyznaczonych kościołów, aby po mszy idąc obok wychodzącego z kościoła "Kuropatwy" zameldować się i wysłuchać przewidzianych poleceń i zadań.
         Pamiętam, że w tym okresie poznałem kościoły: św. Teresy - na Tamce, sióstr Wizytek - na Krakowskim Przedmieściu, św. Antoniego - na Senatorskiej, św. Anny (Akademicki) - na Krakowskim Przedmieściu, św. Aleksandra - na Placu Trzech Krzyży, czy też Kaplicę na ul. Księdza Siemca na Powiślu. Miejsca spotkania i terminy przekazywał mi każdorazowo Komendant roju i były one celowo stale zmieniane.
         Otrzymawszy zadania musiałem każdorazowo ściągnąć odpowiednią liczbę (jednego lub kilku) chłopców i przekazać im lub też często razem z nimi wykonać polecenia. Były to bardzo różne sprawy. Poczynając od zawiezienia gdzieś jakiegoś meldunku czy rozkazu, po transport sporej paczki gazetek (z Pragi do Śródmieścia) czy też transport powielacza z ul. Kazimierzowskiej na Mokotowie (od "Bolka") na ul. Dubieńską (boczna Kordeckiego) na Grochów (do "Brzozy"). Przy tej właśnie okazji poznałem zarówno "Bolka" (czyli Stefana Mirowskiego - ówczesnego Komendanta Chorągwi Warszawskiej) jak i "Brzozę" (czyli Leszka Skalskiego) Komendanta "Zawiszackiego" roju OP (Orły Podolskie) na Grochowie.
         Przewóz obu tych "przesyłek", który odbywał się na wariackich papierach - bo tramwajami, częściowo na stopniach i z różnymi przygodami, to już dalsze oddzielne historie, ale co najważniejsze obie rzeczy dotarły szczęśliwie na miejsce przeznaczenia.
         Specjalnym zadaniem, które drużyna dostała do wykonania w okresie Święta Zmarłych była sprzedaż zniczy produkowanych również przez harcerzy, z której pieniądze przeznaczone były na pomoc więźniom. Zostaliśmy zobowiązani do zorganizowania sprzedaży w dwóch miejscach, tj. na cmentarzu wojskowym na Powązkach, przy bocznym wejściu od strony południowej i na cmentarzu Bródnowskim, przy wejściu od strony Odrowąża.
         Pamiętam, że zrobiliśmy dwa składane stoliki (blaty z arkuszy dykty, nóżki - krzyżaki z listewek z drewna). Raniutko pojechałem z "Tadkiem Zielonym" i "Gabrkiem" na cmentarz wojskowy na Powązkach (chodził tam chyba tramwaj linii "8") wioząc ze sobą złożone stoliki i w torbach znicze, a stamtąd dopiero, nie pamiętam już z kim, na Bródno.
         Przedsięwzięcie się udało, sprzedaliśmy cały zapas zniczy i mogliśmy być zadowoleni. Fundusz pomocy więźniom został zasilony.
         Mniej więcej w tym samym okresie, a może trochę wcześniej, na nasze środowisko spadła zła wieść.
         Julek i Zorian, którzy z ramienia Głównej Kwatery "Sz. Sz." mieli jechać do Lwowa wyszli z lokalu kontaktowego na Powiślu i zaginęli bez wieści. Nie wiadomo co się z nimi stało, sprawa ta nie została wyjaśniona do dzisiaj, ale tak to wówczas bywało. Można było zniknąć bez śladu.

         Pod koniec roku 1943 jako drużynowy zostałem - pomimo bardzo młodego wieku - skierowany na tajny kurs podoficerski, tzw. "Wiarusa". Byłem tam rzeczywiście najmłodszy i można powiedzieć, że nawet byłem z tego dumny. Zajęcia odbywały się w godzinach popołudniowych w budynku szkoły przy ulicy Śniadeckich 8, pod przykrywką normalnych zajęć lekcyjnych. Mieliśmy zajęcia z terenoznawstwa, taktyki wojennej, chyba też musztry no i obchodzenia się z bronią.
         Chociaż już kiedyś wcześniej stykałem się z bronią i nawet rozbierałem FN-kę, to jednak tutaj mnie oficjalnie szkolono. Połączenie tych dwóch faktów, tj. mojego młodego wieku i oficjalnego szkolenia z bronią doprowadziły do tego, że moja przygoda z "Wiarusem" dość szybko i gwałtownie się zakończyła. Ale jak do tego doszło wymaga oddzielnego omówienia.
         Krótko mówiąc doszedłem do wniosku, że skoro jako 14-latek przechodzę szkolenie wojskowe, to przecież przynajmniej moim patrolowym, którzy niemal wszyscy byli starsi ode mnie, powinienem takie szkolenie chociażby w zakresie obchodzenia się z bronią zorganizować. Drogą prywatnych kontaktów udało mi się poprzez Michała Gutta - mego kolegę i członka mojej drużyny i jego starszego brata Janka - w owym czasie członka GS-ów - metodą "handlu wymiennego" (wy nas nauczycie obsługi broni, a my Wam pomożemy rozprowadzić ulotki i tajną prasę) zorganizować takie szkolenie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że zrobiliśmy to w miejscu i godzinie zbiórki patrolu patrolowych, o której wiedział "Mietek".
         Pech chciał, że zachciało mu się właśnie wtedy, może chcąc się pochwalić sprawnie działającą drużyną, przyprowadzić "Kuropatwę" na niespodziewaną inspekcję. No i właśnie. Zajęcia w całej pełni, rozebrana na części "Parabelka" leży na stole, a tu nagle do drzwi umówiony sygnał dzwonka. A więc ktoś wtajemniczony. Michał idzie otworzyć i za chwilę obaj wchodzący stają jak wryci. Ja też. Z lekka oprzytomniawszy melduję patrol patrolowych na zbiórce. ...A to na stole, to co?... Krótka rozmowa obu instruktorów z "Jurkiem" z GS-u i ze mną. Chłopak tłumaczy, że dostał polecenie swojego zwierzchnika, on jest w porządku. Ja natomiast usiłuję wyłuszczyć swój punkt widzenia, który jednak nie trafia moim zwierzchnikom do przekonania. Mam się następnego dnia zameldować do raportu karnego - niesubordynacja, co będzie dalej - zobaczymy.
         Ostatecznie incydent ten skończył się dla mnie i tak łagodnie, to znaczy nie zostałem zawieszony jako drużynowy, ale wycofano mnie z "Wiarusa". Trudno. Co się już zdążyłem nauczyć, to się nauczyłem i niejednokrotnie później mi się to przydało. Niektóre z tych wiadomości, np. czytanie mapy, szkice, w dalszym ciągu wykorzystywałem przekazując je swoim chłopakom.

         Trochę innym przykładem niesubordynacji pochodzącym z tego okresu było malowanie napisów i znaków Polski Walczącej, czy też naklejanie na murach lub latarniach różnego rodzaju nalepek. Wszystkie te działania wchodziły w zakres małego sabotażu, a więc powinni się tym zajmować BS-iacy, a nie my Zawiszacy. Tym niemniej również i w tym zakresie trudno się było tak bez reszty podporządkować i być całkowicie zdyscyplinowanym. Oczywiście nie było to na taką skalę i w takim zakresie jak to szkolenie z bronią, gdzie wszystkich patrolowych wciągnąłem, ale jednak.
         W tym przypadku działalność ta ograniczała się do mojego osobistego udziału i ścisłej, lecz cichej współpracy z Michałem Guttem, przez niego częściowo z jego bratem Jankiem (niedługo potem rozstrzelanym przez Niemców po złapaniu w łapance ulicznej). Z wielkim zapałem opisywaliśmy najpierw kredą, a później już farbą murek - cokolik ciągnący się wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego, czy też szary wysoki mur z cegły cementowej okalający posesje naprzeciwko naszego domu, znakami "kotwicy", czy też napisami "Polska Walczy". Było to trochę głupie, że robiliśmy to tak blisko mojego domu. Najdalszym, ale i największym chyba wyczynem, który mógł się źle dla nas skończyć, było namalowanie kotwicy na schodach zejściowych przy przyczółku mostu Poniatowskiego.
         Był wieczór i miejsce było dość słabo oświetlone. Już prawie skończyliśmy i trzymając w rękach mokry pędzel i puszkę z farbą przyglądaliśmy się swojemu dziełu, gdy z góry na schodach usłyszeliśmy kroki podkutych butów niemieckiego wartownika, który zwykle stał tam na górze na moście, a teraz schodził na dół. Nie było czasu do namysłu. Biegiem rzuciliśmy się do ucieczki wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego i po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów daliśmy nura z wału w dół, oczywiście przewracając się. Leżeliśmy dysząc ciężko, ale patrzyliśmy co będzie dalej. Żandarm postał chwilę, coś tam mamrotał chyba patrząc na nasze dzieło na kamiennym murze przyczółka, ale nie przyszło mu do głowy sprawdzić, że jest to tak świeże i karabinu z ramienia nie ściągał. Po jakiejś chwili ruszył z powrotem na górę, a my cichutko nie wychodząc już na wał, tylko idąc dołem wzdłuż niego oddaliliśmy się w swoją stronę.
         Naklejanie na murach lub latarniach naklejek-ulotek było dużo szybsze i łatwiejsze. Wystarczyło tylko polizać powleczoną klejem stronę i jednym ruchem przycisnąć do podłoża. Pamiętam dokładnie treść jednej z takich naklejek wielkości ? kartki papieru maszynowego. Był na niej rysunek stojących naprzeciw siebie dwóch żołnierzy - niemieckiego i sowieckiego w charakterystycznych mundurach i trzymających tabliczki z napisami: "Oświęcim" i "Katyń", a pod spodem wierszowany podpis: "Wiemy co to propaganda, tam i tutaj drani banda".
         Kilka takich ulotek przechowało się u nas w domu nawet do lat pięćdziesiątych, ale niestety gdy nas wyrzucano z dotychczasowego mieszkania, obawiając się, że mogą niepotrzebnie wpaść w niepowołane ręce - zniszczyłem je sam.

         Gdzieś w lutym 1944, gdy w drużynie nazbierało się już trochę chłopaków przeszkolonych, którzy przeszli próbę młodzika, ale nie mieli jeszcze przyrzeczenia harcerskiego, postanowiliśmy urządzić koncentrację drużyny i zaprosić na nią "Marka", Komendanta proporca, który był podharcmistrzem i mógł przyrzeczenia przyjąć.
         Uroczystość miała się odbyć w mieszkaniu państwa Guttów, na drugim piętrze domu przy ul. Walecznych 8. Pierwszy raz drużyna, licząca wówczas około 20 chłopaków miała się spotkać w pełnym składzie. Udało się nam wypożyczyć przedwojenny sztandar 23 WDH, pokój był odpowiednio ozdobiony symbolem Z-ki z lilijką i literami PW (rój) i KS (proporzec) przymocowanymi na zielonym suknie na ścianie. Część chłopców, którzy byli już po przyrzeczeniu stanowili obstawę, a ja osobiście wyszedłem na pobliski Wał Miedzeszyński, aby spotkać przychodzących instruktorów.
         Pierwszy raz coś nie zagrało, nic z tego nie wyszło. Przyszedł tylko "Mietek", złożyłem meldunek, były ciche śpiewy, jakaś gawęda "Mietka" no i rozeszliśmy się. Próbę ponowiliśmy po dwóch tygodniach - 4 marca 1944 r., tym razem udało się. Był "Mietek" i "Marek" i chłopcy ze wzruszeniem składali przyrzeczenia, stojąc w półokręgu i powtarzając jego rotę za "Markiem".
         Jak się okazało był to ostatni raz, gdy przyszło mi spotykać "Mietka" i "Marka" jako moich bezpośrednich zwierzchników. Niedługo potem nastąpiła generalna reorganizacja "Szarych Szeregów". Wprowadzono nowe struktury i podział na tzw. "Bloki" terytorialnie odpowiadające rejonom AK.
         Zniknęły proporce, mój macierzysty rój, czyli PW został rozwiązany, "Zych" z większością swoich starszych chłopców przeszedł do BS, a ja ze swoją drużyną, zasiloną jednym patrolem młodszych od "Zycha" zostałem przeniesiony do roju OL (Orlęta Lwowskie) w Bloku "Zamek". Moim nowym komendantem był "Ryszard" (Michał Filipowicz), a rój OL był liczebnie większy od PW i miał 4 drużyny. Co za zrządzenie losu. Zaledwie kilka, a ściśle mówiąc osiem lat wcześniej, jeszcze we Lwowie, swoją harcerską karierę rozpoczynałem jako zuch w Gromadzie imienia Orląt Lwowskich, a teraz historia zatoczyła krąg. Znów byłem w OL tyle, że nie jako zuch ale już harcerz, drużynowy, a jak się za parę miesięcy okazało tradycja Orląt Lwowskich miała znów się odrodzić w trakcie Powstania Warszawskiego. Młodzież Warszawska oddawała swoją daninę krwi tak jak jej rówieśnicy ćwierć wieku wcześniej.

         W moim nowym roju poznałem swoich nowych kolegów - drużynowych, czyli "Staśka" (Andrzeja Heppena), "Olka" (Tadeusza Wojciechowskiego) i "Czarnego" (Wojciecha Borsuka), z którym wcześniej zetknąłem się przelotnie, a także i niektórych ich podkomendnych. Niedługo potem "Olek" i "Czarny" odeszli od nas, nie wiem dokładnie dokąd, chyba do AK, a drużynę po "Olku" objął "Drapieżnik" (Mirosław Józefowicz).
         Nasz komendant roju - "Ryszard", podobnie jak i "Mietek", którzy robili w tym czasie na kompletach maturę dostali urlopy ze swoich funkcji harcerskich, a rój objął chwilowo "Jur" - Zygmunt Kotas, podharcmistrz, który był jednocześnie zastępcą Komendanta Bloku "Zamek". Komendantem Bloku był harcmistrz "Wojtek" (Jerzy Jabrzemski), którego również niedługo potem poznałem.
         Z "Jurem" jakoś bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy. Przydzielił on do mojej drużyny dwóch chłopców ze swojego patrolu, łączników "Gazelę" (Zbyszek Łączyński) i Ziutka "Łasicę" (Józef Wrzesień). Przyjeżdżał też od niego jako łącznik, chłopak o pseudonimie "Bolesław" (Jurek Antosiewicz). "Jur" był bezdenną skarbnicą pieśni i piosenek harcerskich i wojskowych, których mnie uczył, a ponieważ ja też bardzo lubiłem i do dziś lubię śpiewać, toteż wędrując czasem na piechotę np. z Piaseczna, czy Zalesia do Warszawy bez przerwy śpiewaliśmy, oczywiście nie zbyt głośno i żadna piosenka nie powtórzyła się dwa razy.
         Każdy z moich kolejnych zwierzchników miał swoje upodobania co do kierunków wypraw do lasów. I tak o ile "Mietek" preferował (jak już wspomniałem) kierunki wzdłuż kolejki Radymińskiej, "Ryszard" - otwockiej, czyli Wawer-Józefów, Świder, o tyle "Jur" wybierał z zasady kierunek południowy, wzdłuż kolejki wilanowskiej czy grójeckiej, a więc lasy Kabackie i Chojnowskie. Nie znaczy to, że nie miałem okazji wędrować od czasu do czasu i w innych kierunkach, jak. np. do Miłosnej, do Jabłonny czy też Leśnej Podkowy.
         Prowadzone przez "Jura" odprawy drużynowych miały szczególny charakter. Połączone były one z tzw. "okurzaniem" . W ciemnym lub półciemnym pokoju przy zgaszonym świetle, siedząc po turecku lub półleżąc w kręgu dookoła najprzód słuchaliśmy wypowiedzi, gawędy czy też spostrzeżeń lub nawet poleceń "Jura". Były one czasem połączone z tzw. czyszczeniem nam sumień przez Jura, a potem każdy z nas mógł mówić co mu "na wątrobie leżało". Na zakończenie powstań, ..., uścisk dłoni i czuwaj.

         Pewnego razu, pod koniec kwietnia lub w pierwszych dniach maja "Jur" powiedział mi: "...Byłby już czas, żebyś zdobył stopień ćwika". W najbliższą niedzielę o godz. 7.00 pojedziesz kolejką Radzymińską do Strugi. Tam cię odbierze chłopak, który do ciebie sam podejdzie, poda hasło i doprowadzi na początek trasy. Komenda Bloku organizuje małą koncentrację i przy okazji bieg na ćwika..."
         Trochę mnie tym zaskoczył, ale zrobiło mi się bardzo miło, że o mnie pamięta. Ale czy dam radę, czy umiem wszystko co trzeba i czy nie zrobię Jurowi wstydu? Takie myśli chodziły mi po głowie. Czasu przecież pozostało bardzo niewiele. Samarytanka, czyli ratownictwo, terenoznawstwo, a więc szkice, czytanie mapy, pionierka, czyli budowa jakiejś kładki, a może szałasu co jeszcze mogą na kolejnych "przeszkodach" ode mnie wymagać?
         Po wielokroć zadawałem sobie takie i podobne pytania, dochodząc do wniosku, że nie powinno być chyba tak źle.
         Przyrzekłem sobie, że o ile mi się uda to jako dodatkowy egzamin, ale połączony z przyjemnością, "naprawię zamek Yale w drzwiach wejściowych do naszego mieszkania z klatki schodowej, który od pewnego czasu był popsuty".
         Określonego dnia wyszedłem z domu parę minut po szóstej, dojechałem tramwajem na ulicę Stalową, gdzie była końcowa stacja kolejki radzymińskiej. Dwóch chłopców wydawało mi się znajomych. Na stacji w Strudze byłem trochę przed czasem. Poszedłem na mały spacer i o określonej godzinie wróciłem na peron. Stał tam jeden z tych chłopców, którego przedtem widziałem.
         Wymieniliśmy hasło, już nie pamiętam jakie ono było i zaraz poszliśmy na początek trasy. Okazało się, że na trasę biegu idę jako pierwszy. Będę jak to się mówi deptać po piętach instruktorom, którzy dopiero się rozstawiają i szykują zadania.
         W pewnym momencie mój przewodnik powiedział to tutaj i pokazał mi ścieżkę, którą miałem iść. "Trzymaj się, cześć". Po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem siedzącego pod drzewem mężczyznę, bawiącego się kijkiem. Zameldowałem się. Ruchem ręki wskazał mi drugiego leżącego na ziemi, nad brzegiem strumyka człowieka. "To jest topielec, świeżo wyciągnięty z wody. Rób co potrzeba". Przypomniałem sobie szybko. Naprzód wylać mu wodę z ust, przełyku i ewentualnie płuc. Ale trzeba wyciągnąć i unieruchomić język. Dopiero potem sztuczne oddychanie.
         Zabieram się więc do roboty. Czym unieruchomić język, acha coś czytałem, że można agrafką. Gdy ją wyciągam gdzieś z kieszeni obserwujący mnie instruktor mówi "Dobrze, nie kłuj, co dalej?". No tak, wylać wodę. Próbuję sobie "topielca" wciągnąć na kolano i chce mu uciskać brzuch, ale on jest jakiś oporny. Znów próbuję i nic, ale wtedy słyszę szept "...Brzuchem do dołu, tak to mi kręgosłup złamiesz...". Poczciwy topielec. Posłuchałem jego rady, położyłem brzuchem na kolanie, przycisnąłem parę razy i po chwili powiedziawszy głośny, aby instruktor słyszał "No już nie ma więcej wody", ułożyłem "topielca" na trawie odpowiednio, na plecach. Przyłożyłem ucho do jego klatki piersiowej, a potem zacząłem robić jego ramionami ruchy sztucznego oddychania uciskając klatkę piersiową i odciągając na przemian.
         O metodzie "usta-usta" jeszcze się wówczas nie mówiło, chyba w ogóle nie była znana. Po wykonaniu kilkunastu ruchów instruktor powiedział, że dość. Odmeldowałem się i poszedłem we wskazanym kierunku. Przecinką leśną przez pagórek aż do polanki.
         Na skraju polanki, po prawej stronie przecinki zauważyłem młodego bruneta z bujną czupryną (był to chyba "Olgierd" - Bolesław Szatyński), który siedział oparty o pień sosny, obok miał kupkę kamieni o wielkości mniej więcej granatu, a w ręku bawił się pistoletem. Chyba to była FN-ka. Zameldowałem się. Najpierw polecił mi wykonać rzut granatem, we wskazanym kierunku, wykorzystując w tym celu jeden z leżących obok kamieni. Wykonałem polecenie, uzyskując aprobatę. Następnie kazał mi usiąść obok siebie i zbliżywszy ku mnie rękę z pistoletem zapytał czy znam "to" i czy umiem "to" obsługiwać.
         Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że ..."trochę". Polecił mi nazwać poszczególne części, pokazać jak będę się składał do strzału, a następnie zapytał czy umiałbym to rozebrać i ponownie złożyć. Odpowiedziałem, że chyba tak. No to spróbuj . Dotychczas robiłem to tylko dwukrotnie i to chyba nie identyczny typ. Zacząłem więc od wyjęcia magazynka, potem przekręciłem widoczny od przodu pod lufą koniec trzpienia, na którym znajdowała się sprężyna powrotna i zsunąłem lufę z łoża. Instruktor cały czas bacznie obserwował wszystko co robiłem. Ku mojemu i jego zadowoleniu wypadło dobrze. Polecił mi dalej iść tą przecinką, aż do skrzyżowania z następną i dalej szukać znaku. Odmeldowałem się i poszedłem.
         Na skrzyżowaniu znalazłem ułożoną z patyków strzałkę i skręciłem w lewo. Nieco dalej, chyba na skraju zagajnika spotkałem kolejnego instruktora, który po zameldowaniu się polecił mi sporządzić szkic trasy, którą przeszedłem od stacji kolejki. To lubiłem i pomimo pewnych emocji zdołałem dobrze zapamiętać. Nie było problemów. Potem jeszcze jakieś pytania na temat map i znów polecenie, abym szedł dalej aż zobaczę w oddali na wzgórku kogoś sygnalizującego Morsem. Mam się zatrzymać, odczytać, odpowiedzieć i wykonać polecenie. Tak się też stało, zaliczyłem więc sygnalizację i dotarłem do końca trasy, do miejsca, gdzie przygotowywano biwak.
         Zostałem włączony do prac, a w międzyczasie z trasy nadchodzili dalsi uczestnicy biegu. Kto chciał mógł jeszcze zdobyć jakieś sprawności. Zadeklarowałem gotowość, o ile pamiętam była to m. in. samarytanin i terenoznawca.
         Samarytankę tym razem przyszło mi zdawać przed sympatyczną druhną, niewiele starszą ode mnie. A więc bandażowanie ran w kilku wskazanych miejscach m. inn. na kolanie i łokciu (tzw. żółw dośrodkowy i odśrodkowy) unieruchomienie złamanej kończyny no i wreszcie sprawdzenie tętna. Znajduję odpowiednie miejsce na nadgarstku, wyczuwam puls i zaczynam liczyć, zgodnie z zasadami przez 15 sekund i mnożę przez 4. Co u licha, wychodzi mi 108, a jak się nauczyłem z książek powinno być około 70. Mierzę więc jeszcze raz, tym razem dla pewności przez 30 sekund i mnożę przez 2. Wychodzi mi 110, a więc bardzo podobnie. Mówię więc pewnie - "110", obawiając się jednak, że może coś nawaliłem.
         I co słyszę? "No nareszcie jeden, który uczciwie zmierzył i nie zmyślał. Ja mam takie dość wysokie tętno, a wszystkie druhny i druhowie mówią mi 70 lub 80, czyli po prostu nieprawdę, bo nie potrafią zmierzyć". Jestem więc prawie dumny z siebie.
         Gdy ostatni uczestnik biegu zszedł już z trasy, a za nim nadciągnęli wszyscy instruktorzy, w kręgu przy ognisku odbyło się zakończenie i odczytanie rozkazu z wynikami biegu. Zaliczyłem ten bieg - o ile pamiętam z najlepszą lokatą i uzyskałem stopień ćwika. Byłem bardzo zadowolony a "Jur" cieszył się, że jego "protegowany" tak się ładnie spisał. Zdobyłem też kilka sprawności.
         Wracałem do domu "cały w skowronkach" i oczywiście jeszcze tego samego wieczoru zabrałem się do roboty i kończąc przy "karbidówce" naprawiłem zamek "Yale" w drzwiach wejściowych do mieszkania.

         Wiosna roku 1944 była pogodna i ciepła, toteż już koniec kwietnia i w maju plaże nad Wisłą były pełne ludzi opalających się i kąpiących. Oczywiście kłuło to w oczy i kusiło Niemców. Takie lenistwo, tyle "siły roboczej", która nic nie robi. Wreszcie jednej niedzieli Wałem Miedzeszyńskim od strony mostu Poniatowskiego zaczęły zajeżdżać budy. Łapanka. Ludzie w pobliżu mostu byli najbardziej zaskoczeni, nie mieli szans ucieczki. Natomiast ci, którzy znajdowali się dalej, w okolicach ulicy Walecznych i Obrońców, a nawet dalej Zwycięzców rzucili się do ucieczki w głąb Saskiej Kępy, pomiędzy budynki, do ogródków, a także gdzie się dało do domów. Uciekali w strojach plażowych z ubraniami i butami w ręku. Nasz dom stał na ulicy Obrońców tuż przy Wale Miedzeszyńskim. Ponadto sporo ludzi znajomych i uczniów mamy, którzy wiedzieli gdzie ich wpuszczą i przyjmą, wpadło do nas na klatkę schodową, a następnie do mieszkania.
         Zrobiło się pełno ludzi, częściowo nawet nieznajomych, ale rodzice przykazali wszystkim całkowite milczenie i żeby zachowywali się cicho. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Ażeby przez balkon i okna nie było można czegokolwiek zauważyć wszyscy musieli usiąść lub nawet położyć się na podłodze.
         Z ulicy słychać było krzyki Niemców zaganiających ludzi do "bud". W pewnym momencie dwóch żandarmów dostało chyba polecenie sprawdzić sąsiednie budynki, a przynajmniej klatki schodowe. Usłyszeliśmy stuk podkutych butów na schodach. Kroki po chwili ucichły, zatrzymały się przed naszymi drzwiami. Cisza, potem znów kroki na drugie piętro, chwila ciszy i już trochę szybciej kroki schodzą w dół. Niemcy odeszli. Jak się dopiero potem domyśliliśmy uratował nas wszystkich fakt, że na drzwiach naszego mieszkania była dość spora tabliczka firmy "BTB - Biuro Techniczno-Budowlane", a piętro wyżej tabliczka szkoły, której klasy rzeczywiście tam były.
         Opieka Boża, kompletna cisza jaka panowała w budynku, dzwoniący telefon, którego nikt nie odebrał i być może zaufanie Niemców do oficjalnych szyldów, niedziela, w połączeniu z faktem, że Niemcy nie zdołali zauważyć ludzi wbiegających do bramy domu, ocalił nas wszystkich od - w najlepszym przypadku - wywózki do Niemiec. Kamień nam spadł z serca, ale dopiero w jakiś czas po odjeździe "bud" nasi przypadkowi goście mogli się pojedynczo rozchodzić udając się w głąb Saskiej Kępy.

         Innym razem, jeszcze poprzedniej jesieni, a więc jeszcze w roku 1943 u stóp Wału Miedzeszyńskiego od strony Wisły, pomiędzy mostem Poniatowskiego a ul. Walecznych w godzinach popołudniowych Niemcy, w jednej z egzekucji ulicznych rozstrzelali kilkudziesięciu Polaków.
         Najpierw zajechały budy. Zamknęli ruch uliczny na tym odcinku, a następnie z samochodów wysadzali więźniów i grupkami po kilku podprowadzali na miejsce rozstrzelania. Patrzyliśmy na to z odległości kilkuset metrów, z okna klatki schodowej na trzecim piętrze naszego domu. Słychać było tylko kolejne salwy, jakby suche trzaśnięcia i widać było padających na ziemię ludzi. Po paru minutach zwłoki wrzucili na samochód i odjechali.
         Moja mama zeszła do mieszkania, wyjęła z wazonów wszystkie kwiaty jakie były w domu i postanowiła zanieść je na miejsce rozstrzelania. Chcieliśmy iść razem z mamą, ale nam nie pozwoliła. Szliśmy więc Wałem w pewnej za nią odległości.
         Doszła do schodków naprzeciw wylotu ulicy Walecznych i zeszła nimi na dół. Powoli, ale zdecydowanie podeszła na miejsce egzekucji, gdzie były ślady krwi, położyła kwiaty i przeżegnała się. Trwało to sekundy. Odwróciła się i szła z powrotem w stronę schodków na Wał, gdy usłyszeliśmy warkot motocykla. Żandarmeria niemiecka - patrol. Zamarliśmy, Niemcy stanęli na Wale naprzeciw schodków. Nie wiem do dziś, bardziej szczegółowo jak to się rozegrało, co Niemcy mówili, mama stała "jak słup soli", była zresztą w tych czasach bardzo chuda, ani drgnęła. W pewnym momencie usłyszeliśmy głośne "weg, raus" i mama zaczęła powoli iść w naszą stronę. Nie wiedzieliśmy, czy Niemcy nie strzelą do niej z tyłu, ale po chwili wsiedli na motocykle i odjechali. A kwiaty położone przez mamę na śladach krwi znaczyły miejsce egzekucji. Mama podeszła do nas i w ciszy zawróciliśmy ku domowi.
         Następnej nocy, a może po kilku dniach na betonowym murku ograniczającym chodnik Wału Miedzeszyńskiego od skarpy i plaży nad Wisłą, mniej więcej na wprost miejsca rozstrzelania pojawił się od strony chodnika wymalowany czarną farbą, tym razem nie przez nas, znak kotwicy i napis "Polska walczy".




Znak kotwicy namalowany na murze


         Wiosną roku 1944 miało miejsce w moim życiu jeszcze jedno wydarzenie, zupełnie innego rodzaju, o którym chyba warto wspomnieć.
         Jak już wspomniałem wcześniej od jesieni 1942 roku uczęszczałem na tajne komplety gimnazjum im. Stanisława Staszica. Naszym nauczycielem języka polskiego był profesor Witold Berezecki, urodzony pedagog z dużą inwencją, bardzo lubiany przez uczniów. Miał różne pomysły jak np. wypracowanie domowe pt."Rozmowa Grażyny z Litaworem" mające uzupełnić tekst poematu A. Mickiewicza "Grażyna" o fragment, którego tam nie ma. Można było napisać prozą lub wierszem, z tym, że musiałby to być 13-to zgłoskowiec - jak w mickiewiczowskim oryginale i zaczynający się oraz kończący odpowiednią częścią zdania z oryginału. Na kilkunastu uczniów ówczesnych trzech kompletów klasy 3-ciej gimnazjalnej, dwóch z nas (Kazik Stopnicki i ja) zdecydowało się napisać to wypracowanie wierszem. Pamiętam, że obaj dostaliśmy oceny bardzo dobre, z czego zresztą byliśmy bardzo dumni.
         Otóż właśnie wiosną 1944 roku Profesor Berezecki zdecydował się zorga-nizować konspiracyjnie i wyreżyserować przedstawienie III-części "Dziadów" - Adama Mickiewicza. Oczywiście nie w całości, ale znacznych jej fragmentów, w formie odpowiednio ze sobą łączonych scen.




Na balkonie u Michała Czerniaka 13.04.1944 r. (od prawej: prof. W. Berezecki, ja i Michał)


         Były tam więc sceny więzienne jak: "Opowiadanie Sobolewskiego", "Monolog księdza Piotra" i "Wielka Improwizacja", a także "Sen senatora". Wszystko to było wystawione w częściowo zrujnowanym budynku przy ul. Królewskiej 16, gdzie siedzibę miała "Obowiązkowa Szkoła Zawodowa - Mechaniczna", której dyrektorem był prof. Otton Kuczewski, równocześnie Dyrektor tajnego Gimnazjum im. St. Staszica. W pomieszczeniach tej szkoły odbywały się też niektóre zajęcia naszych kompletów. Obsada poszczególnych ról nastąpiła w wyniku swojego rodzaju konkursu - prób deklamacji. Niektóre role miały dublerów. Przedstawienia odbyły się dwa razy, w czerwcu 1944. Oczywiście konspiracyjnie, tylko dla kilkudziesięciu wtajemniczonych osób, z obstawą na ulicy i klatce schodowej.
         Miałem przyjemność grać w obu tych przedstawieniach rolę jednego z więźniów i recytować "Opowiadanie Sobolewskiego" w jednym z przedstawień.
         Muszę stwierdzić, że gdy po latach miałem możliwość oglądać i słuchać przedstawienia "Dziadów" w Teatrze Polskim to porównywałem je z tamtym, naszym o ponad 20 lat wcześniejszym i stwierdzałem, że np. "Wielka Improwizacja" we wspaniałym wykonaniu naszego kolegi Kajetana Filutowskiego (zginął w Powstaniu) była lepsza.




Niezapomniany wykonawca "Wielkiej Improwizacji" - Kajetan Filutowski "Filut" (zginął 02.08.1944 r.)


         Na drugim z tych przedstawień obecny był wśród widzów sędziwy już wówczas nestor sceny polskiej Ludwik Solski, który w momencie gdy na scenę poprzez widownię nagle wchodziło dwóch z nas grających więźniów, głośno mówiąc "...gaście ogień, do siebie, policja, runt pod bramami" - o mało nie zemdlał. Fakt ten świadczy zresztą i o ogólnym wówczas nastroju, gdy rzeczywiście wpadka mogła nastąpić i o tym, że chyba całość przedstawienia zagrana była nieźle. Trzeba jednak lojalnie przyznać, że profesor Berezecki dokonał tu niewielkiej zmiany oryginalnego tekstu Mickiewicza, zastępując pierwsze słowo "runt", które poeta powtarza dwa razy słowem "policja".
         Główni aktorzy tego przedstawienia, w większości młodo zakończyli swoje życie, przy czym co najmniej trzech w dwa miesiące później poległo w czasie Powstania Warszawskiego, w którym większość z nas brała czynny udział.
         W kilka dni po tym drugim przedstawieniu nastąpił koniec roku szkolnego. Żegnaliśmy się, nie przewidując, że dla wielu z nas było to pożegnanie na zawsze, a dla większości na lata, bo za parę miesięcy nawet Ci co nie poginęli, zostali rozproszeni dosłownie po całym świecie. Niektórych z nich spotykałem np. po blisko 20-latach w Anglii lub w Niemczech, czy też po 50-latach na spotkaniach kombatanckich.



Tadeusz Jarosz

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Tadeusz Jarosz
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej





Copyright © 2016 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.