Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia harcerza Szarych Szeregów






Tadeusz Jarosz,
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej



Lato 1944 - Powstanie

         Około połowy lipca 1944 r. drużyna moja została oddelegowana jako drużyna przyboczna harcmistrza "Gozdala", który został wyznaczony na stanowisko komendanta Służby Pomocniczej Chorągwi Warszawskiej Szarych Szeregów. Od tego czasu pełniliśmy służbę w jego lokalu, czyli w mieszkaniu, na Powiślu, przy ul. Tamka. Służba trwała codziennie po około 15 godzin, od wczesnych godzin rannych do mniej więcej godziny przed godziną policyjną, aby umożliwić chłopcom powrót na noc do domów. Służbę pełnił codziennie inny patrol (zastęp), co wypadało co trzeci dzień dla każdego harcerza. Ja przebywałem tam codziennie. Pewnego dnia, gdy po usłyszeniu stukania umówionym sygnałem otworzyłem drzwi wejściowe - ze zdumieniem stwierdziłem, że stoi w nich dwóch moich kolegów, z kompletów Gimnazjum im. Staszica, bliźniacy "Jacek" i "Placek", czyli Zygmunt i Józek Przewłoccy. Na twarzach ich również było widać zdziwienie, ale odezwali się umówionym hasłem i okazało się, że przyszli do "Kuropatwy" zameldować na służbę swoją drużynę, czyli 16 WDH im. Zawiszy Czarnego, która od przed wojny istniała przy Gimnazjum Staszica.
         Wcześniej, zarówno oni jak i ja domyślaliśmy się jedynie, że działamy w konspiracji, ale nie przypuszczaliśmy, że nasze drogi mogą się na tym polu skrzyżować. Okazało się, że 16-ka, która od początku wojny działała jako drużyna niezależna związana z NOW, na wiosnę 1944 weszła do Szarych Szeregów jako "Sulima" w Bloku "Prochownia" (Ochota).
         Około 22 lipca "Gozdal" wydał mi rozkaz, aby wszyscy chłopcy - ze mną włącznie - nocowali po lewej stronie Wisły, w Śródmieściu, u rodzin lub u kolegów, bo wielu harcerzy z mojej drużyny mieszkało po drugiej stronie Wisły, na Pradze lub Saskiej Kępie. Chodziło o uniknięcie ewentualnego odcięcia od drużyny i miejsca zgrupowania w przypadku zablokowania mostów przez Niemców. Spowodowało to naturalnie "wykruszenie się" części chłopców, którym rodzice nie pozwolili nocować poza domem. Mieszkałem na Saskiej Kępie i już od chyba 24 lipca tylko wpadałem do domu aby się przebrać, podobnie jak i mój starszy brat. Nocowałem u kuzynów lub moich chłopaków, codziennie gdzie indziej. Nasi rodzice sami zaangażowani w konspirację byli bardziej wyrozumiali. Zdawali sobie sprawę, że tak trzeba.
         Na kilka dni przed wybuchem Powstania kwatera "Gozdala" została przeniesiona na ul. Bracką 5, w oficynie, na pierwszym piętrze, do lokalu jakiegoś biura, praktycznie w tym czasie pustego. Poza moimi chłopcami mieli być również łącznicy z poszczególnych dzielnic (Bloków), jednak praktycznie tak się nie stało. "Gozdal" rozsyłał chłopców, a także i mnie do komendantów Bloków i jakiś innych miejsc, informując o zmianie aktualnego m.p. ustalając zasady łączności i inne sprawy. Tak więc 30 czy 31 lipca jeździłem przez cały dzień po mieście, na rowerze "Gozdala", a że padał silny deszcz miałem ubranie absolutnie mokre i szczególnie ubrudzone spodnie. Na kwaterze było wtedy kilku chłopców z mojej drużyny a także i inni ludzie z Bloku "Reduta" z Woli.

         O terminie wybuchu Powstania nikt z nas włącznie z "Gozdalem" jeszcze nic nie wiedział. Dostałem więc od "Gozdala" 1 sierpnia przed południem przepustkę aby się udać do domu, umyć się i przebrać, a także pożywić się trochę. Gdy około godz. 13.00 dotarłem na Saską Kępę do domu, zastałem ojca, który pakował za pasek pistolet. Ze zdziwieniem spojrzał na mnie i powiedział: "A ty, co jeszcze tutaj robisz, przecież za parę godzin zaczynamy!" (Ojciec był wówczas zastępcą dowódcy jednego ze zgrupowań AK na Pradze). Uściskał mnie i siostrę, pożegnał się z mamą i wyszedł.
         Tak więc przebrawszy się szybko, coś tam zjadłem na stojąco, pożegnałem się z matką i młodszą siostrą i biegiem ruszyłem z powrotem do Śródmieścia. Gdy już wybiegałem z domu mama wyszła na balkon i zawołała "Tadziuniu, a kiedy znów do nas przyjdziesz?", odpowiedziałem "Po wojnie mamusiu, do zobaczenia po wojnie". I tak się stało.
         Na Bracką dotarłem przez most, prawie przed trzecią; niedługo przyszedł łącznik z "Pasieki" z oficjalną wiadomością o godzinie wybuchu Powstania. Do dziś pamiętam tę niedużą karteczkę, którą "Kuropatwa" szybko przebiegł wzrokiem, odczytał i nam pokazał. Było tam napisane: "W" - 17.00, 1 sierpnia". Postanowił przekazać tę informację jak najszybciej poszczególnym komendantom Bloków. Wychodzili więc kolejno łącznicy: "Zagłoba" do "Bazyliki" na Pragę, "Ziutek" do "Cytadeli" na Żoliborz, "Longin" do komendanta Chorągwi na Barską na Ochotę, "Malec" na Mokotów do "Radiostacji", "Pączek" do "Sulimy - Prochowni" na ul. Noakowskiego, a "Bambo" do "Reduty" na Wolę.
         Nie wszyscy dotarli wówczas do miejsc przeznaczenia; niektórzy wrócili znacznie później, a inni, jak np. "Zagłoba" zaginęli bez śladu. Po nieudanych próbach jednych, "Gozdal" wysyłał następnych. Na Żoliborz dotarli wreszcie "Longin" i "Pączek", którzy po licznych przygodach wrócili do nas oddzielnie, różnymi drogami. "Longin", dopiero po kilku dniach, a "Pączek" po blisko dwóch tygodniach.

         Niedługo po wybuchu Powstania, jeszcze przed godziną 18-tą stałem akurat przy barykadzie budowanej w poprzek ulicy Brackiej, tuż za skrzyżowaniem z Nowogrodzką. Patrząc w kierunku północnym, w perspektywie widziałem charakterystyczny wówczas najwyższy w Warszawie budynek towarzystwa "Prudential" na placu Napoleona róg ulicy Świętokrzyskiej, zwany potocznie "drapaczem chmur". I oto na znajdującej się na jego szczycie stalowej wieżyczce spostrzegłem łopoczącą na wietrze dużą biało-czerwoną flagę. Po pięciu latach okupacji, gdy barw tych publicznie nie można było pokazywać i oglądać, w najwyższym punkcie ówczesnej Warszawy - jakby drwiąc z okupantów - łopotała biało-czerwona flaga, co znaczyło, że "drapacz" został zdobyty. Takich chwil się nie zapomina!
.          2 sierpnia, bardzo wcześnie rano, a właściwie jeszcze w nocy, obudził mnie "Gozdal" i wysłał na Powiśle na Tamkę, na poprzednią kwaterę, po jakieś dokumenty, pas, furażerkę i inne przedmioty ukryte w skrytce w podłodze. Objaśnił mi miejsce i sposób otwierania skrytki. Dał również klucze od drzwi wejściowych.
         Nasza kwatera na ul. Brackiej 5, na rogu ul. Nowogrodzkiej znajdowała się tuż przy ostatniej polskiej barykadzie, i o kilkadziesiąt metrów od Alej Jerozolimskich, które były ziemią niczyją, pod stałym niemieckim ostrzałem z BGK z jednej i z "Żywca" z drugiej strony. Udało mi się mimo tego przeskoczyć je bez większych kłopotów bo od strony Pragi, Alejami z łoskotem sunęła kolumna czołgów, co zaprzątnęło uwagę obsadzających BGK niemieckich żołnierzy. Przebiegając widziałem jednak leżące na ulicy trupy powstańców; prawdopodobnie poległych wieczorem w ataku na niemieckie kasyno w Alejach, vis a vis ulicy Kruczej. Pod ostrzał niemiecki dostałem się dopiero gdy przeskakiwałem Nowy Świat u wylotu ulicy Chmielnej w stronę Foksal.
         W tym momencie muszę wspomnieć o pewnym zdarzeniu, które właśnie tam miało miejsce. Otóż idąc szybko ulicą Chmielną minąłem się z idącą równie szybko w przeciwnym kierunku grupką kilku powstańców z opaskami i z bronią w rękach. Mieli p-my i tzw. "Sidolówki". Pozdrowiliśmy się nawzajem. Ja opaskę miałem wówczas nie na ręku, ale w kieszeni, bo przecież jeszcze nie całe miasto było w naszych rękach. Ale na ulicy poza nimi i mną nie było nikogo więcej. Nawiasem mówiąc chyba to oni w kilka chwil potem stoczyli zwycięską walkę u zbiegu Szpitalnej i Chmielnej z czołgiem niemieckim, który gdy wracałem już z Powiśla płonął na środku jezdni ulicy Szpitalnej.
         Przed przeskoczeniem Nowego Światu postanowiłem w ostatniej przed rogiem bramie na Chmielnej zasięgnąć języka co do sytuacji na dalszej drodze. I otóż wszedłszy do bramy zobaczyłem nagle pana, który mieszkał na Saskiej Kępie w tym samym domu co ja tylko dwa piętra wyżej. Wybuch powstania zaskoczył go gdy wracał z pracy do domu, no i został w tej bramie. Poznał mnie. Nie zdążyłem się jeszcze o nic zapytać, gdy on się odezwał: "Tadziu, a co ty tutaj robisz?. Mamusia by się bardzo gniewała, gdyby się dowiedziała, że ty tak biegasz". Cóż miałem robić, przecież nie mogłem mu tłumaczyć, że idę z rozkazem, gdzie i po co. Odpowiedziałem mu więc krótko "Mamusia wie" i nie dowiedziawszy się nic o sytuacji w okolicy odwróciłem się i szybko wyszedłem z bramy. Podszedłem do samego rogu Nowego Światu i chcąc się jakoś zorientować w sytuacji zacząłem delikatnie wychylać się z za węgła budynku. Na jezdni ulicy Nowy Świat, w polu widzenia nie było nic i nikogo. Wyjrzałem więc jeszcze raz i zdecydowałem się, że trzeba skoczyć.
         Skrzyżowanie to było jednak widoczne jak na dłoni z górnych pięter Banku Gospodarstwa Krajowego, toteż gdy tylko zrobiłem kilka kroków padły stamtąd strzały z karabinu maszynowego. Przestraszyłem się naprawdę i zamiast biec do przodu zatoczyłem łuk i wbiegłem z powrotem w ulicę Chmielną, znajdując się na jej przeciwległym chodniku. Być może, że to mnie właśnie uratowało, bo Niemiec ciągnął serię wprzód, tam gdzie powinienem był biec. Zresztą może myślał, że mnie trafił. Ale było mi wstyd tego strachu. Do bramy wracać nie chciałem bo przecież ten znajomy mężczyzna dopiero by mi nagadał. Widział, w którą stronę poszedłem i słyszał strzały. Cóż było robić? Wiedziałem, że muszę iść dalej, postałem chwilę, podumałem, przeżegnałem się i skoczyłem. Zanim zaczęli strzelać byłem już poza połową jezdni. Udało się. To był mój prawdziwy chrzest bojowy. Dalej już poszło łatwo. Szedłem początkowo przez tereny niczyje, bo bramy były wszędzie pozamykane i ani naszych żołnierzy, ani niemieckich i aż do Tamki nikogo nie spotkałem. Doszedłem do znanego mi domu, wszedłem do środka. Wszedłem na piętro i dotarłem do mieszkania. Otworzyłem kluczem drzwi.
         Cisza, pustka, znalazłem skrytkę w podłodze, otworzyłem ją i wyciągnąłem wszystko co miałem zabrać. Zamknąłem skrytkę i już miałem wychodzić, gdy spojrzałem jeszcze przez okno w kierunku południowym.
         Widać tam było w oddali, za ogrodami klasztoru i szpitala Czerwonego Krzyża górujący wiadukt kolei średnicowej, a na nim - jak mi się przynajmniej zdawało - malutkie sylwetki żołnierzy niemieckich. Nie mogłem im nic zrobić, byli zbyt daleko, a ponadto, przecież nie miałem żadnej broni. Nie wiedziałem wówczas, że od ostrzału z tegoż wiaduktu, parę godzin wcześniej, niedaleko na Solcu przy przeskakiwaniu ulicy zginął mój ówczesny komendant Bloku - hm. "Jur" (Zygmunt Kotas). Zamknąłem mieszkanie i niezauważony przez nikogo z mieszkańców tego domu ruszyłem w drogę powrotną.
         Po dobrych paru godzinach udało mi się, zaliczając te dwa cholerne skoki po raz drugi, szczęśliwie wrócić na kwaterę na Bracką. Zastałem tam księdza, kapelana z Pragi, który wraz z innymi cywilami posadzeni na czołgach niemieckich, użyci zostali, jako osłona przed atakiem powstańców. Być może były to te czołgi, których chrzęst umożliwił mi poprzedni przeskok przez Aleje. Księdzu udało się jednak zeskoczyć z czołgu w pobliżu barykady i szczęśliwie znalazł się po naszej stronie.
         Ksiądz ostro zabrał się do roboty, zebrał nas wszystkich obecnych w największym pokoju gdzie po krótkiej modlitwie i chwili skupienia udzielił nam "absolutio in articulo mortis", (rozgrzeszenie w obliczu śmierci), a także rozdał Komunię świętą i dopiero wtedy, pomimo, że zdołałem już zaznać tej przyjemności - że do mnie strzelano - zdałem sobie sprawę, że to naprawdę nie przelewki.

         Tymczasem w kwaterze na Brackiej robił się coraz to większy ścisk. Pojawili się i inni harcerze, funkcyjni z "Zawiszy": "Czarny Piotr" - hufcowy "Karpat", "Rakowski, "Tedzik", "Teka", "Stasiek" z "OL", także "Charłamp".
         Tego wieczora nastąpiło natarcie niemieckie, które miało odepchnąć powstańców od Alei Jerozolimskich. W jego odparciu brał czynny udział nasz "Gozdal". Na naszej barykadzie powiewała w dalszym ciągu biało-czerwona flaga.
         "Gozdal" na wszelkie sposoby usiłował nawiązać łączność z dowództwem AK i z "Pasieką", które mieściły się po drugiej stronie Alej Jerozolimskich; kiełkowała już wówczas idea organizacji Poczty Polowej i wykorzystywania kanałów do nawiązania łączności pomiędzy poszczególnymi rozdzielonymi dzielnicami miasta.
         W celu rozpoznania sytuacji byliśmy wysyłani w różne strony, nie tylko w dzień, ale i późnym wieczorem lub nawet w nocy. Na zajętym przez powstańców terenie w wielu miejscach stały posterunki, obowiązywały hasła, które zmieniano co 24 godziny. Mieliśmy więc z tym czasem kłopot, bo gdy wychodziliśmy gdzieś podawano nam hasło obowiązujące w danym momencie, a gdy wracaliśmy hasło było już inne. Nieraz więc trzeba było to hasło zdobyć fortelem, to znaczy pozostając w ukryciu podsłuchać go; ale trzeba powiedzieć, że nie odbywało się to bez dodatkowych emocji.
         Dowiedziawszy się 3-go lub 4-go sierpnia, że gdzieś na Kruczej mieści się powstańcza radiostacja "Gozdal" posłał mnie aby ją odnaleźć i nadać jakąś depeszę. Jak zacząłem się tą radiostacją interesować - to gdzieś tam mnie przymknęli. Nie pomogła opaska na ręku z napisem "Mafeking", legitymacji wówczas jeszcze nie mieliśmy. Wzięto mnie na spytki. Po kilku godzinach indagacji, pewnie wzbudziłem zaufanie, bo sprawdzili mnie i zaprowadzili do radiostacji, która mieściła się wówczas na poddaszu budynku warsztatów w podwórzu domu przy ul. Kruczej 11. Po jakimś czasie coś mi przekazano w odpowiedzi dla "Gozdala". Nie znałem treści tej depeszy, ale wiem, że gdy wróciłem na Bracką był bardzo zadowolony i pochwalił mnie na wieczornym apelu.
         Następnej nocy, cichutko, bez butów, w skarpetkach, w niewielkiej grupie wraz z "Gozdalem", przeszliśmy u wylotu Kruczej na drugą stronę Alej Jerozolimskich, potem dalej na Świętokrzyską do "GK-i". Tam natychmiast, następnego ranka, rozpoczęliśmy uruchamianie Harcerskiej Poczty Polowej.




Przy skrzynce pocztowej przy barykadzie na ul. Świętokrzyskiej sierpień 1944 r. (pierwszy z prawej ja - "Topacz" - Tadeusz Jarosz)


         "Gozdal" rozkazem Komen-danta Okręgu AK - "Montera" został oficjalnie mianowany jej komendantem.

         Tu muszę wspomnieć o epizodzie, który wówczas stanowił dla mnie radosne przeżycie.
         W pewnym momencie, gdy byłem na Świętokrzyskiej 28, w naszej komendzie przybiegł do mnie jeden z moich kolegów - "Longin" i mówi: "Tadeusz, na posterunku przy bocznym wejściu na teren Poczty Głównej, od strony Świętokrzyskiej vis a vis ul. Czackiego stoi twój brat Władek.."
         Nie widziałem go już od ponad dwóch tygodni, toteż z miejsca tam pobiegłem. Okazało się, że na warcie stał już ktoś inny, ale na moje zapytanie o podchorążego Władka (pseudonimu jego - "Walther" wówczas jeszcze nie znałem) skierował mnie do wnętrza na ich kwaterę. Wyściskaliśmy się, wycałowali i pogadali trochę, odtąd już wiedzieliśmy gdzie się szukać. Władek był w tzw. "O.S. Juliusz", kompanii "Grażyna", batalionu "Gustaw-Harnaś". Brali udział między innymi w zdobyciu Poczty Głównej, potem Pałacu Staszica, Komendy Policji na Krakowskim Przedmieściu i Kościoła Świętego Krzyża.

         W piwnicach zdobytego budynku Poczty Głównej na pl. Napoleona znaleźliśmy wycofane z obiegu jeszcze przedwojenne, małe czerwone skrzynki pocztowe z polskim orłem. Było ich niewiele, na pewno poniżej 10-ciu. Po dodatkowym oznakowaniu zieloną lilijką harcerską na piersiach orła, którą miałem przyjemność osobiście malować, rozmieszczaliśmy je w różnych punktach zajętego przez powstańców terenu. "Gozdal" dwoił się i troił, organizując zasady odbioru i roznoszenia poczty oraz formę cenzury. Teren podzieliliśmy na rejony, załatwiliśmy wykonanie pieczątek i rozpoczęliśmy już codzienną obsługę pocztową.
         Obowiązywały przepisy dotyczące objętości listów (w zasadzie 25 słów) i zawartości (treści). Wszystkie listy podlegały cenzurze dokonywanej na ogół przez osoby starsze. Nie wolno było podawać nazw jednostek, ich rozlokowania i liczebności. Do moich obowiązków należało właśnie odnoszenie wieczorem zebranych w ciągu dnia listów do cenzury (na ul. Jasną) i odbierania ich wcześnie rano już po ocenzurowaniu, co potwierdzały odpowiednie pieczątki. Przynosiłem je na Świętokrzyską do siedziby Poczty, gdzie po rozsegregowaniu odbierali je chłopcy z mojej drużyny i roznosili po mieście. Obszar doręczeń naszej drużyny był w tym okresie dość duży i obejmował teren od Nowego Światu aż po ul. Towarową i od Alei Sikorskiego (Jerozolimskich) aż po Królewską i jej przedłużenie - Grzybowską. Później, część zachodnią poza ul. Zielną przejęła drużyna "Antka" kwaterująca na ul. Siennej.




Prowadzę moją drużynę na ul. Jasnej (połowa sierpnia 1944 r.)


         Do naszych obowiązków w tym okresie, mniej więcej w połowie sierpnia należała nie tylko obsługa Harcerskiej Poczty Polowej, ale również pomoc żołnierzom w obsłudze punktu obserwacyjnego na ostatnim, tj. 16-piętrze "Prudentialu", czyli najwyższego w owym czasie budynku przy pl. Napoleona w Warszawie ("drapacz chmur"), służba łączników przy zastępcy Delegata Rządu na Kraj, którego siedziba mieściła się wówczas w budynku Banku przy ulicy Jasnej 6, a także inne rodzaje służb doraźnych jak. np. służba porządkowa przy regulacji ruchu ludności cywilnej spływającej do śródmieścia z opanowywanej i pacyfikowanej przez Niemców Woli, budowa stanowisk bojowych na pierwszej linii i barykad, czy też pomoc przy gaszeniu pożarów lub odkopywaniu zasypanych.

         Z każdą z tych służb związane są różne wspomnienia, ale między innymi utkwiła mi w pamięci obsługa punktu obserwacyjnego w "Prudentialu". Już sama droga, którą trzeba było przebyć, aby się tam dostać poprzez częściowo zniszczoną, zagruzowaną i odsłoniętą z braku rozbitych pociskami ścian klatkę schodową, idąc częściowo na czworakach, co trwało około 40 minut dawała mnóstwo wrażeń. Ale dostawszy się tam miało się wspaniały widok praktycznie na całą Warszawę i jej przedmieścia. Widać było pożary, spadające pociski, walące się domy i samoloty lecące czasem niżej niż my się znajdowaliśmy.
         Będąc tam właśnie, niedługo przed 15 sierpnia patrzyłem w kierunku południowo-wschodnim na budynki wzdłuż Nowego Światu, na które aktualnie skierowany był ostrzał artylerii niemieckiej. Fantastyczny to widok, gdy można dostrzec znajdujący się w ostatniej fazie lotu pocisk, który uderza w dach budynku robiąc w nim dziurę i rozrzucając fragmenty pokrycia dachu. Następnie po bardzo krótkiej chwili cała górna część budynku unosi się w górę, widać błysk, tuman pyłu, lecące w górę kawałki dachu, belek, cegieł i dopiero wtedy słychać huk, choć to przecież tak niedaleko. Światło jest jednak wielokrotnie szybsze niż dźwięk.
         W chwilę potem patrzyłem trochę dalej w tym samym kierunku, za Wisłę na Saską Kępę, gdzie mogłem dostrzec mój dom rodzinny. Zastanawiałem się, co tam się dzieje z moją mamą i siostrą, które tam zostały. Nie wiedziałem, że właśnie mniej więcej w tych dniach mój ojciec, który po upadku powstania na Pradze 4-go lub 5-go sierpnia wrócił do domu, został wraz z wieloma innymi mężczyznami "wygarnięty" przez Niemców z domu i zabrany do obozu, naprzód na ul. 11-go Listopada (na Pradze), potem do Zakroczymia, a wreszcie wywieziony do Berlina.
         Nie wiedziałem wówczas, że dwa czy trzy dni później w "Biuletynie Informacyjnym" przeczytam krótka notatkę - ogłoszenie "Władysława i Tadeusza Jaroszów walczących gdzieś w Śródmieściu pozdrawiają rodzice i siostra z Saskiej Kępy".
         Kartkę z listem tej treści, pisaną prawdopodobnie w ciągu tych kilku dni gdy ojciec był znów i jeszcze w domu, przetransportował któryś z naszych przepływających Wisłę kolegów i oddał do redakcji "Biuletynu Informacyjnego" nie widząc innej możliwości przekazania jej treści. Nazwisk wówczas jeszcze nie używaliśmy, tylko pseudonimy.

         Dni biegły szybko, nie mieliśmy czasu ani okazji, żeby się nudzić, a nawet, żeby się porządnie wyspać. Z racji pełnienia służby łączników przy zastępcy delegata Rządu na kraj wyfasowaliśmy jednakowe czarne kurtki. Ratowaliśmy też płonące budynki na Świętokrzyskiej, między innymi nasz budynek "drapacza chmur", gdzie trzeba było ewakuować, czyli wynosić lub wyrzucać cały magazyn butelek zapalających i gdzie spaleniu uległa nasza kwatera. Pracowaliśmy też przy budowie stanowisk strzeleckich na ruinach zniszczonego i spalonego budynku na pierwszej linii ognia, na rogu ulicy Marszałkowskiej i Królewskiej. Leżąc tam na gruzach i starając się ułożyć osłony z gorących jeszcze cegieł musieliśmy poruszać się bardzo ostrożnie bo po drugiej stronie ulicy Królewskiej w krzakach zielonego jeszcze Ogrodu Saskiego były stanowiska niemieckie. Każdy nieostrożny ruch groził natychmiastowym ostrzałem z tamtej strony.
         Z tego okresu pochodzi ocalały list - kartka ode mnie do brata. Jest to eksponat o tyle specyficzny, że nie posiada on pełnego adresu ani pieczątek. Można więc przypuszczać, że jako drużynowy dałem go po prostu chłopakowi idącemu z pocztą w tamten rejon, wyjaśniając gdzie może znaleźć brata. Wtedy był on jeszcze w Pałacu Staszica.




Mój list do brata


         Byliśmy coraz bardziej zahartowani i obyci z nieustannym ostrzałem artyleryjskim, przez tzw. "grubą bertę" czyli ciężkie działa kolejowe, bombardowaniem, jak również z ostrzałem przez tzw. "krowy", czyli sześciostrzałowe miotacze min (Nebelwerfer), które padały zwykle salwami po sześć sztuk. Nazwa "krowa", używana na terenie Śródmieścia, czy też "szafa" na terenie Starego Miasta pochodziła od odgłosu jakby ryk krowy lub też zamykanie silnie skrzypiącej szafy, który słyszało się sześciokrotnie w chwili wystrzeliwania tych pocisków przez Niemców. Krótko po ostatnim "ryknięciu" następowały wybuchy padających pocisków. Były dwa rodzaje krów - burzące i zapalające wystrzeliwane na ogół na przemian. Obiekt był burzony i podpalany. Ludzie, którzy znaleźli się w miejscu trafienia "krowy zapalającej" ginęli w męczarniach.

         Z początkiem drugiej połowy sierpnia 1944 roku kwaterowaliśmy w budynku szkoły przy ul. Zgoda róg Sienkiewicza na drugim piętrze; obiady jadaliśmy w kantynie przy ul. Świętokrzyskiej róg Jasnej (w tym miejscu, gdzie obecnie wybudowany jest nowy budynek sąsiadujący z dawnym "drapaczem chmur".
         Tego dnia mając wolne przedpołudnie zwolniłem się u swego zwierzchnika hm ppor. "Gozdala" (Przemka Góreckiego) i wybrałem się odwiedzić brata - Władysława, który był w batalionie "Harnaś" (kpr. podch. "Walther") od kilku dni w Pałacu Staszica. Tak się dobrze złożyło, że brat również nie miał tego dnia służby i po obejrzeniu ich "posiadłości" i widoku przez wywalone okno na Krakowskie Przedmieście i kościół św. Krzyża, mogliśmy trochę czasu spędzić razem, siedząc na podwórku Pałacu i w promieniach silnie grzejącego letniego słońca, rozmawiając zastanawialiśmy się co tam teraz może robić nasza rodzina pozostała po drugiej stronie Wisły.
         Koło południa nadszedł już czas, aby się pożegnać. Szedłem na obiad, a następnie miałem służbę. Niedługo przed moim odejściem rozpoczął się ostrzał z "krowy". Jedna seria upadła gdzieś po drugiej stronie Nowego Światu, druga zaś w okolicy ul. Kopernika. Układ miejsca trafień poszczególnych serii był przeciwny do kierunki mojej drogi, toteż spokojnie ruszyłem z powrotem do siebie. A jednak, gdy przez ruiny na tyłach Pałacu dotarłem do ulicy Ordynackiej i zbliżałem się do przejścia pod barykadą przez Nowy Świat, usłyszałem ponownie charakterystyczny odgłos, jak mówiliśmy "nakręcanie krowy". Przylgnąłem do muru, a w tym momencie kolejna salwa spadła na gruzy między Pałacem i Ordynacką, gdzie przed chwilą przechodziłem. Gdy tylko huk przebrzmiał, szybko pod barykadą przeskoczyłem przez Nowy Świat i dalej szedłem ulicą Warecką, by mniej więcej w połowie drogi do placu Napoleona skręcić w prawo i przez przebite przejście w murach częściowo zniszczonego i wypalonego domu czynszowego dostać się na ul. Świętokrzyską u wylotu ul. Czackiego.
         Przechodziłem już przez dziurę w ostatnim murze i za niedużym zagruzowanym placykiem widziałem ul. Świętokrzyską i barykadę przy Czackiego, gdy ponownie odezwały się "krowy". Przeszedłem szybko jeszcze parę kroków i już skręcałem w Świętokrzyską, kiedy machinalnie obejrzałem się za siebie. Usłyszałem huk, zrobiło się szaro, a chmura kurzu unosiła się znad ulicy Wareckiej, stamtąd gdzie dosłownie przed chwilą byłem!. Stojący fragment ściany znacznie się zmniejszył. Mimo, że byłem harcerzem zakląłem brzydko, a jednocześnie pomyślałem, że jednak na moje szczęście, o chwil kilka te "krowy" się spóźniły. Pomimo tego nie byłem zbyt zadowolony, bo kierunek przesuwania się kolejnych salw był jednak zgodny z kierunkiem mojej drogi.
         Szybko poszedłem Świętokrzyską. Przeciąłem przy barykadzie wylot ul. Mazowieckiej na plac Napoleona i zbliżałem się do celu. Niezależnie przecież od wszystkiego mój żołądek czuł, że czas na obiad. Kiedy wszedłem do naszej kantyny, koledzy siedzieli już przy stołach i jedli. Był to jeszcze ten okres, gdy zupy były w miarę gęste i pływała w nich prawdziwa kasza lub makaron. Pobrałem swoją miskę zupy, która jakoś szczególnie smakowicie pachniała i dymiła. Usiadłem przy stole tuż pod i tyłem do zabitego wielką dyktą okna wystawowego, zaraz na prawo od drzwi wejściowych. Dosłownie w tym momencie odezwał się ponownie sześciokrotny głos "krowy" i zanim zdążyłem choć raz zaczerpnąć łyżką zupy, rozległo się bardzo blisko szereg kolejnych wybuchów, w powietrzu zrobiło się szaro, słychać było brzęk rozbijających się resztek szyb, a wielka decha zasłaniająca okno wystawowe zwaliła się na nasze głowy. Stół się przewrócił, ławka razem z nami też, a nie zjedzona zupa płynęła po podłodze wśród gruzu i pyłu.
         Salwa "krowy" tym razem trafiła w budynek naprzeciwko stołówki zabijając w bramie parę stojących tam osób. Nam poza kilkoma guzami, na szczęście, tym razem nic się nie stało, tylko obiadu już nie zjedliśmy. Ponieważ ci, którzy zaczęli jeść najwcześniej byli najmniej poszkodowani, przysłowie "kto późno przychodzi ten sam sobie szkodzi" sprawdziło się w praktyce, a my żartowaliśmy sobie, że naszą zupę "krowa" zjadła.
         Widocznym znakiem prześladowania nas przez "krowy" był fakt, że kilka dni później budynek naszej aktualnej kwatery przy ul. Zgoda róg Sienkiewicza został częściowo zniszczony przez "krowy" burzące, a następnie podpalony przez "krowy" zapalające i musieliśmy poszukać sobie nowego lokum.

         Pomimo tych najrozmaitszych, drobnych przecież kłopotów, to jednocześnie codziennie, a nawet co chwilę ocieraliśmy się o śmierć. Mniej więcej w tym czasie pogrzebaliśmy jednego z naszych zwierzchników, szefa "Pasieki" hm. "Jacka" (Edwarda Zürna), straciliśmy również jednego z naszych chłopaków ps. "Ślusarski", który poszedł na przepustkę do domu i już nie powrócił (50 lat później dowiedziałem się, że zginął). Mimo tego, a może właśnie dlatego nasi bezpośredni dowódcy, a przede wszystkim "Gozdal" byli niestrudzeni w podtrzymywaniu naszych nastrojów. Odbywały się kominki-ogniska, m. innymi jedno z nich w dniu 15 sierpnia w podziemiach "Prudentialu" w sali nieczynnej restauracji, na których śpiewaliśmy piosenki harcerskie, słuchaliśmy gawęd i odbywały się przyrzeczenia.
         Śpiewaliśmy zresztą nie tylko na tych ogniskach, ale czasem i wieczorami na kwaterze, która przecież we wszystkich kolejnych miejscach mieściła się na piętrach budynków. Niejednokrotnie denerwowało to nawet ludność cywilną, która w większości żyła już w piwnicach. Mówili więc "tu domy się walą w gruzy, bomby lecą, a oni śpiewają". Ale przecież my byliśmy młodzi, a ten śpiew dodawał nam otuchy, mieliśmy przecież obowiązki, biegaliśmy po ulicach, a nie byliśmy przytłoczeni obawami i zamknięci w piwnicach. Z czasem to zrozumiałem.
         Nasza kolejna stanica mieściła się na ul. Szpitalnej 3, na II piętrze, a obok w budynku przy ul. Szpitalnej 5, swoją kwaterę miały harcerki. Zmiana kwatery nie wpłynęła na zakres i rodzaj naszych obowiązków. Siedziba Głównej Poczty Polowej i Śródmieście-Północ mieściła się już od jakiegoś czasu w południowym skrzydle budynku Poczty Głównej, od strony ulicy Wareckiej. Listy sortowały i rozdzielały tam nasze koleżanki - harcerki.

         Przez cały czas istniał problem z przenoszeniem poczty przez Aleje Jerozolimskie, nazywane wówczas Alejami Sikorskiego, które nieustannie znajdowały się pod ostrzałem niemieckim z budynków BGK (na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich) i Żywca (na rogu Alei i Marszałkowskiej). Każdy przeskok przez ulicę, zarówno w okresie początkowym, gdy nie było żadnej osłony, jak i później gdy częściowo osłaniały barykady z worków z piaskiem, a na części był płytki wykop, groził śmiercią i rzeczywiście pochłonął liczne ofiary. Wśród nich była również nasza koleżanka "Zenka" (Danuta Naurzyńska). Barykady z worków były wielokrotnie niszczone ogniem z dział czołgowych, a płomienie podpalanych przez Niemców domów po obu stronach ulicy powodowały, że chwilami , nawet w nocy, jasno było jak w dzień. Powstał więc pomysł, aby pomiędzy zrujnowanymi domami po obu stronach zainstalować rodzaj kolejki linowej, w postaci pojemników przeciąganych po rozpiętej linie.
         Nie mogę stwierdzić, kto był autorem tego pomysłu, tym niemniej pierwsza próbę jego realizacji zlecono nam, harcerzom. Od strony północnej na drugie piętro wypalonego budynku weszliśmy we trzech - "Ryszard" (Michał Filipowicz), "Longin" (Michał Czerniak) i ja "Topacz". Od strony południowej, na parterze, a właściwie przed budynkiem częściowo osłonięci barykadą, podszedł "Czarny Piotr" (Piotr Hirszbandt) z jeszcze jednym, czy dwoma chłopcami. My mieliśmy przerzucić kamień z zaczepioną cienką linką, do której z kolei zaczepiona była grubsza linka. Oni mieli ten kamień złapać - podnieść, podwiesić i podciągnąć na odpowiednią wysokość drugiego piętra.
         Porozumiewaliśmy się alfabetem Morsea, sygnalizując rękami. Niestety nie było to wszystko takie proste. Nie udawało się przerzucić linki celnie, aby oni mogli chwycić kamień, a ponadto łatwy do zaobserwowania ruch powodował natychmiastowe otwarcie ostrzału przez Niemców. Wszystko to odbywało się niestety w biały dzień, we wczesnych godzinach popołudniowych, toteż po kilku próbach trzeba było zrezygnować. Kolejkę taką za drugim lub trzecim podejściem udało się wreszcie zainstalować w nocy saperom, jednak i tak bez większego pożytku bo działała bardzo krótko, co najwyżej dzień lub kilka dni. Niemcy ją zestrzelili. I w dalszym ciągu poczta i inne meldunki musiały być przenoszone przez ludzi.

         Ruch łączników, żołnierzy, czy też ludności cywilnej przez Aleje musiał być regulowany. Na podwórkach i w korytarzach piwnicznych w budynkach bezpośrednio sąsiadujących z przejściem znajdowały się zwykle tłumy ludzi oczekujących w kolejce na przejście. Wymagane były specjalne przepustki. Grupki ludzi przepuszczane były na przemian, raz w jedną raz w drugą stroną. W wąskim tunelu, czy też półwykopie pomiędzy barykadami z worków z piaskiem nie było możliwości się minąć. Stojący przy obu końcach przejścia żołnierze porozumiewali się przez telefon polowy, ale połączenie to też często było zrywane.
         Pamiętam jak pewnego razu, w drugiej połowie sierpnia późnym wieczorem brat mój Władek (pchor. "Walther") wraz ze swoim przyjacielem Witoldem Kieżunem (pchor. "Wypad") przyszedł na naszą kwaterę na Szpitalnej i poprosił "Gozdala", aby zwolnił mnie na tę jedną noc, abym poszedł z nimi na drugą stronę Alei odwiedzić rodziny. Mieliśmy tam dalszych krewnych na Wilczej, a ponadto rodzina ówczesnej narzeczonej mojego brata mieszkała na Mokotowskiej. "Gozdal" wyraził zgodę. Poszliśmy. Przepustek nie mieliśmy. Od ulicy Widok weszliśmy na podwórze pełne ludzi. Witek zostawił nas, ukucnęliśmy pod ścianą w kącie podwórza. Trochę z bratem rozmawialiśmy, bo przecież przez dobrych kilka dni się nie widzieliśmy, a trochę podrzemywaliśmy.
         Czekaliśmy, czy uda się mu się jakoś załatwić nasze przejście. Nie wiem jak to zrobił, jakich argumentów używał, czy udawał, że ma jakąś specjalną misję, ale po pewnym czasie zauważyliśmy, że od strony bramy prowadzącej do samego przejścia idzie żołnierz, który nawołuje "grupa podchorążego "Wypada"!, grupa podchorążego "Wypada"!. Poderwaliśmy się natychmiast, jeden duży, drugi mały i poszliśmy za żołnierzem. Okazało się, że doprowadził nas do czekającego już przy samym przejściu "Wypada". Zostaliśmy przepuszczeni poza kolejką. Oba domy po obu stronach Alei płonęły. Po drugiej, południowej stronie, przez dziurę wykutą w murze wchodziło się, a właściwie wskakiwało do piwnicy. W korytarzu upał niesamowity, gorąco bije od rozgrzanego pożarem panującym na górze stropu, a mimo to ludzie czekają w milczeniu na swoją kolejkę aby przejść.
         Po wyjściu na ul. Nowogrodzką rozdzieliliśmy się z Witkiem, umawiając się, że za kilka godzin spotkamy się w tym samym miejscu. Śródmieście południowe było jeszcze w tym czasie oazą spokoju, a przynajmniej nam się tak wydawało. Stosunkowo mało gruzów na ulicach, w niektórych oknach jeszcze trochę szyb. Na Wilczej, u wujostwa Szellerów dowiedzieliśmy się, że tak całkiem spokojnie to nie jest. Wujek Janek, który od początku powstania zaangażował się służbie cywilnej zginął na podwórzu budynku od wybuchu pocisku z granatnika.
         Większość mieszkańców koczowała już w piwnicach, ale ciocia Henia, ze swoimi chłopakami 12-letnimi bliźniakami: Jurkiem i Zbyszkiem była w swoim mieszkaniu na pierwszym piętrze. Chłopcy wyciągnięci z łóżek oglądali z podziwem nas i nasze opaski, tylko byli trochę rozczarowani, że nie mieliśmy przy sobie broni. Oczywiście chcieli się nią trochę pobawić i pooglądać. Notabene, gdy odwiedziłem ich znowu, tym razem bez brata, w połowie września, gdy miałem już swój pistolet "Colt" nie mogłem się od tych próśb opędzić i wreszcie po wyjęciu magazynka z nabojami dałem im go do rąk.
         Oczywiście zniknęli z nim natychmiast obiecując wrócić i oddać mi go za pół godziny. Zostałem i rozmawiałem z ich mamą, której zresztą przyniosłem w prezencie butelkę oleju (pokostu), na którym mogła smażyć jakieś placki. Gdy po pewnym czasie wrócił jeden z bliźniaków - Zbyszek i zapytałem gdzie mój pistolet usłyszałem, że "Jurek gania jeszcze z nim po piwnicy i straszy nim "baby". Na szczęście po paru minutach Jurek wrócił zwracając mi pistolet. Mogłem więc, w miarę o czasie wrócić na kwaterę, do swoich codziennych obowiązków.

         O tym jak i skąd zdobyłem ten pistolet opowiem nieco później, bo to samo w sobie warte jest wspomnienia, ale działo się to mniej więcej w kilka tygodni po tej pierwszej wizycie u cioci. W czasie tej pierwszej bytności Władek poszedł jeszcze na Mokotowską, ale tam nie zastał nikogo z rodziny Marysi. Na spotkanie jej samej nie liczył bo wiedział, że ona też bierze udział w Powstaniu i jest na Mokotowie. Po paru godzinach razem z Witkiem odbyliśmy drogę powrotną, ale do spania tej nocy zbyt wiele czasu już nie zostało, a potem był cały dzień normalnej służby.
         Kilka dni później przypadała niedziela. Gozdal na ogół starał się, abyśmy mogli w takim dniu uczestniczyć we mszy świętej i ewentualnie przystąpić do sakramentów. Mnie, z racji tego, że przed Powstaniem przez blisko 2 lata byłem ministrantem w kościele na Saskiej Kępie, często przypadał obowiązek służenia do mszy świętej. Zresztą nie tylko na mszach organizowanych dla nas, ale niejednokrotnie na mszach dla ludności, które odprawiane były w najrozmaitszych miejscach , czasem na podwórkach, w różnych piwnicach, często nawet w wąskich, dusznych korytarzach piwnicznych, przy malutkim stoliczku jako ołtarzu, ze mną jako ministrantem niemalże przytulonym do pleców księdza i tłumem ludzi zbitym w korytarzu w obu kierunkach.
         Nasze msze święte odbywały się na ogół na naszych kwaterach. W pamięci mojej utkwiła szczególnie jedna z nich, która była odprawiana pod koniec sierpnia w kwaterze na ul. Szpitalnej 3, na II piętrze w największym pokoju tego mieszkania od frontu od strony ulicy Szpitalnej. W pokoju tym było duże okno i szerokie drzwi balkonowe, a pomiędzy nimi fragment ściany o szerokości około 1,2 m, pod którym ustawiony był stół zastępujący ołtarz. Szyb w oknie i drzwiach balkonowych już dawno nie było.
         Naprzeciwko na Szpitalnej 4 lub 6 był, pomiędzy dwoma wyższymi budynkami, jednopiętrowy budynek, na dach którego patrzyliśmy z naszych okien.
         Od rana tego dnia trwał silny ostrzał artyleryjski okolic placu Napoleona, ale nie zmieniło to planów i rozpoczęła się msza, oczywiście po łacinie. Ksiądz przy stole-ołtarzu, tuż za nim ja na klęczkach, a za nami cały pokój wypełniony naszymi chłopakami. Było już po ewangelii, po paru słowach kazania czy też jak się obecnie mówi homilii, po "sanctus" były oczywiście i śpiewy. Ostrzał przybliżał się coraz bardziej odgłosy wybuchów zagłuszały słowa księdza. Nie oglądałem się za siebie, ale czułem, że Gozdal powoli wyprowadza chłopaków do środka mieszkania lub nawet na dół. W pewnej chwili pocisk uderzył w ten niski dom naprzeciwko, zrobiło się szaro. Ksiądz właściwie nie przerwał mszy, a tylko na chwilę zamilkł, nachylając się osłonił sobą hostię i kielich. Mnie było wstyd zostawić go samego, toteż klęczałem w ciszy, a gdy po chwili kurz opadł, stwierdziłem, że w pokoju jest tylko ksiądz i ja - ministrant. Nas obu od odłamków osłonił ten fragment ściany, pod którym ustawiony był stół-ołtarz. Tymczasem budynek naprzeciwko został solidnie uszkodzony, praktycznie zburzony.

         Sytuacja w Śródmieściu Północnym uległa szybkiemu pogorszeniu. Po upadku Powiśla Niemcy atakowali dalej w głąb ulicy Świętokrzyskiej i Wareckiej zbliżając się coraz bardziej do placu Napoleona. Wreszcie w pierwszych dniach września zapadła decyzja, że cały nasz oddział zostaje wycofany do Śródmieścia Południowego. Obsługa poczty Polowej w Śródmieściu Północnym będzie prowadzona z "doskoków" - ze zmianą co 24 godziny przez patrole przychodzące z tamtej strony Alei. Miałem przyjemność za dwie doby pierwszy taki czteroosobowy patrol przyprowadzić. Tymczasem teraz, nocą, niosąc ze sobą cały dobytek osobisty (zresztą minimalny), sprzęt i jakiś prowiant, który jeszcze mieliśmy, całą grupą kilkunastu osób przeszliśmy za Aleje Sikorskiego, udając się na ul. Hożą 13, gdzie kwaterowali już "Zawiszacy" z roju ZZ pod wodzą "Victora".

         W kilka dni później, już wszyscy razem zostaliśmy przeniesieni na ul. Mokotowską róg Koszykowej gdzie odtąd, aż do kapitulacji powstania mieściła się nasza stanica, zwana stanicą między barykadami, bo na samym narożniku w poprzek ul. Koszykowej, wprost pod naszym budynkiem była ostatnia polska barykada z bunkrem, tuż za ul. Natolińską też w poprzek Koszykowej była barykada niemiecka. Do naszego budynku wchodziło się przez zrujnowany sklep mniej więcej w połowie jego długości pomiędzy ul. Koszykową i ul. Chopina. Dalej można było przejść na obudowane ze wszystkich stron podwórko lub schodami na górę. Kwatera nasza obejmowała pierwsze i drugie piętro, przy czym moja drużyna zakwaterowana została na drugim piętrze, w dawnej kuchni od podwórza.
         Miejsca nie było zbyt dużo, bo choć stan drużyny zmniejszył się, to jednak było nas 8-miu czy też 9-ciu. Było tylko jedno łóżko, na którym spał zwykle ten, kto w danym momencie był chory, czy po prostu źle się czuł. Reszta spała na siennikach na podłodze, której cała powierzchnia była w ten sposób zajęta. Posiłki musieliśmy przygotowywać sobie sami, w czym pomocną nam była znajdująca się w pomieszczeniu dwufajerkowa kuchnia, z żelaznym blatem. Na niej to gotowaliśmy zwykle zupę "pluj pluj" (z mielonego na młynku od kawy jęczmienia czy też owsa z łupinkami) lub smażyliśmy placki na wosku, parafinie lub pokoście. Zarówno jęczmień jak i tłuszcze (formalnie rzecz biorąc - niejadalne) przynosiliśmy na własnych plecach z magazynów w Śródmieściu Północnym po drugiej stronie Alei, w podziemiach na ul. Jasnej (tłuszcze), czy też ze składów Browaru Haberbuscha na ulicy Grzybowskiej, czy Krochmalnej, gdzie leżały wysokie na kilka metrów hałdy jęczmienia, przygotowane do produkcji piwa. Składy te znajdowały się właściwie na terenie niczyim, pomiędzy liniami stanowisk polskich i niemieckich, toteż ładowanie jęczmienia do worków czy plecaków musiało się odbywać w miarę możliwości w ciszy.
         Zdobyte w ten sposób artykuły trzeba było przenieść przez teren całego powstańczego Śródmieścia przez tunele, podkopy, barykady i gruzy. Niosło się na ogół dwa worki czy plecaki, z przodu na piersiach i z tyłu na plecach, toteż najgorzej było w tunelach, kiedy trzeba było iść w kucki, bo przy pochyleniu jęczmień z przodu sypał się pod nogi, a z tyłu za kołnierz. Taka wyprawa zabierała zwykle cały dzień, ale innej możliwości nie było, a jeść coś było trzeba. Sposób odżywiania się nie pozostawał bez wpływu na nasze żołądki, a warunki higieniczne na naszą czystość, toteż pojawiły się wszy, a w nocy pomimo ciemności trzeba było nieraz wstawać i zbiegać do "toalety" na podwórko. Samo wyjście z zatłoczonej izby było czasem połączone z humorystycznymi sytuacjami, szczególnie gdy konieczność dopadała kogoś śpiącego z dala od drzwi. Wówczas w całkowitych ciemnościach, w środku nocy rozlegał się nieraz głos przemieszczającego się po omacku zaspanego kolegi "panowie gdzie tu wyjście, gdzie tu wyjście", jakieś odburkiwania na wpół śpiących, leżących na podłodze i wreszcie całkiem wyraźny już głos "poszkodowanego", "o rety, ale nie po głowach" i wybuch śmiechu pozostałych.

         Do naszych obowiązków należała w tym czasie obsługa punktu obserwacyjnego na strychu najwyższego w tym rejonie budynku przy ul. Koszykowej 39.
         Stanowisko to połączone było z naszą kwaterą linią telefonu polowego, którą przekazywano meldunki i ewentualnie w drugim kierunku polecenia. Pewnego razu koło połowy września, gdy akurat znajdowaliśmy się w pokoju "Gozdala" na odprawie funkcyjnych okazało się, że telefon nie działa "Gozdal" polecił trzem z nas, czyli "Plackowi", "Posłusznemu" i mnie, abyśmy poszli na patrol sprawdzić i naprawić połączenie. Wyszliśmy, linia przebiegała w powietrzu na drugą stronę ulicy Mokotowskiej, dalej przez częściowo zrujnowane puste mieszkanie, przez podwórze do oficyny, przejścia w murze do następnego budynku i podobnie dalej. "Placek" miał wówczas własny pistolet, "Posłuszny", z którym się zresztą trochę spierałem miał nasz "służbowy" karabin, a ja ustąpiwszy mu miałem wolne ręce, więc przypadło mi sprawdzenie linii i ewentualnie łączenie zerwanych drutów.
         W momencie gdy znajdowaliśmy się na drugim podwórzu idąca naprzeciwko nas kobieta zwróciła się do nas mówiąc "o panowie, jak dobrze, że was spotkałam. Mój brat jest ranny, leży w szpitalu i na pewno nie będzie już mógł z tego korzystać, a wam może się to przyda". Mówiąc to wyciągnęła rękę, w której trzymała kaburę z pistoletem, jak się potem okazało "Coltem - 7-ką". Z naszej trójki tylko ja byłem z gołymi rękami, a więc dała go mnie. "Posłuszny" koniecznie chciał go wziąć, dając mi karabin, ale po raz drugi już mu nie ustąpiłem. Dalej sprawdzałem linię, ale odtąd miałem własny pistolet, z którego zresztą tylko raz postrzelałem.
         Przed wejściem do naszej stanicy mieliśmy posterunek wartowniczy, na którym warty pełniliśmy z tym "służbowym" karabinem. Gdy się tak stało, opartym plecami o ścianę, trzymając karabin to nieraz, szczególnie w nocy oczy same się zamykały i nogi w kolanach nagle miękły, dzięki czemu człowiek się budził.

         W tym właśnie miejscu stałem, gdy o północy z 30-go września na 1 października nastąpiło zawieszenie broni. Nagle ustały odgłosy wszystkich strzałów, zarówno karabinowych jak i artyleryjskich z naszej i niemieckiej strony i nastąpiła kompletna cisza. Wtedy właśnie przekonałem się, jak słuszne jest powiedzenie, że cisza może dosłownie dzwonić w uszach.
         W tym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy, że to zawieszenie broni, to jest wstęp do kapitulacji powstania, że oto zbliża się już koniec tego dwumiesięcznego okresu wolności, że znów dostaniemy się w łapy okupanta.
         Od tego momentu ludność cywilna mogła już w kilku ustalonych punktach opuszczać miasto. Co do wojska sprawy nie były jeszcze ostatecznie ustalone, pertraktacje trwały. Miałem przyjemność z jednym z moich chłopaków i jednym trochę starszym żołnierzem z AK przez kilka godzin pełnić służbę na takim punkcie wyjścia przy ostatniej polskiej barykadzie na ulicy Pańskiej, za ulicą Wronią. Broń zostawiliśmy na ostatnim posterunku róg Pańskiej i Wroniej. Od strony niemieckiej podeszli również bez broni w niemieckich mundurach żołnierze mówiący po rosyjsku, chyba członkowie oddziałów RONA walczących po stronie Niemców. Ruch na przejściu był minimalny, a oni proponowali nam "wymianę handlową", tzn. "sało" za "sznaps", ale myśmy nie tylko nie chcieli, ale po prostu nic na wymianę nie mieliśmy. Staraliśmy się w ogóle z nimi nie rozmawiać.

         Tego samego, czy też następnego dnia, dostałem zgodę "Gozdala", abym mógł się udać do Śródmieścia Północnego, gdzie przy placu Dąbrowskiego, w dawnym budynku Hersego, kwaterował aktualnie batalion "Harnaś", czyli oddział mojego brata. Odnalazłem go, przenocowałem tam, gdzie obficie mnie nakarmiono kaszą z gulaszem z psa i siedząc w promieniach grzejącego słońca na płaskim dachu, czy też tarasie tego budynku, gadaliśmy zastanawiając się co robią teraz nasza mama i siostra gdzieś tam na Saskiej Kępie i co się dzieje z ojcem po upadku powstania na Pradze. Rozważaliśmy też co dalej z nami. Było to przecież na razie zawieszenie broni. Ludność cywilna mogła wychodzić z miasta, ale wojsko nie. Wydawało się nam, że po wyjściu z miasta ludności cywilnej walka będzie trwała nadal. A jeśli nie? Jeśli nastąpi kapitulacja to co, niewola? Czy mam ewentualnie wyjść razem z bratem, czy też pozostać ze swoimi chłopakami? Chodziły już plotki, że takich młodych jak ja do obozów brać nie będą, a więc pozostawało wyjście samemu z ludnością cywilną i jak się wydawało poszukiwanie jakiegoś punktu zaczepienia w Generalnej Guberni poza Warszawą.
         Z takimi ustaleniami pożegnaliśmy się z bratem nie przewidując, że ponownie zobaczymy się dopiero za 16 lat. Za kilka dni, już po ostatecznej kapitulacji miasta opuszczaliśmy Warszawę. Brat ze swoim oddziałem przez ulicę Wolską, a ja z ludnością cywilną przez ulicę Śniadeckich i 6-go Sierpnia (obecnie Nowowiejską).

         3 października rano, w godzinach popołudniowych, na podwórzu domu przy ul. Wilczej 41, gdzie mieściła się wówczas jeszcze Główna Harcerska Poczta Polowa odbył się ostatni apel naszych Harcerskich Oddziałów. Staliśmy w dwuszeregu, odczytany został ostatni rozkaz generała "Montera", w którym wymienieni zostali odznaczeni odznaczeniami bojowymi niektórzy z nas. Między innymi i ja, wówczas dowiedziałem się, że podobnie jak kilku innych naszych chłopaków zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych.
         Odczytany został też rozkaz Naczelnika Szarych Szeregów - Harcmistrza "Orszy" (Stanisława Broniewskiego), z którego dowiedziałem się, że uzyskałem stopień harcerski "Bojowca" (Harcerza Orlego). Poza odczytaniem rozkazu "Orsza" przemówił jeszcze bezpośrednio, dziękując nam i żegnając się. Dowiedzieliśmy się też oficjalnie o zaleceniu, aby ci, którzy nie mają ukończonych 16 lat wychodzili z ludnością cywilną.
         Odśpiewaliśmy hymn i modlitwę harcerską i wreszcie - "w miejscu rozejść się". Zrozumieliśmy, że to już koniec.
         Byliśmy źli i rozżaleni. Dwa miesiące walki, ale i wolności i to wszystko na nic. Mieliśmy jeszcze trochę amunicji, a więc z tego żalu i złości postanowiliśmy zrobić sobie ćwiczenia strzeleckie. We trzech: "Placek", "Victor" i ja w pustym lokalu sklepowym, w skrzydle budynku naszej kwatery, od strony ul. Koszykowej strzelaliśmy do gniazdek nieczynnej instalacji elektrycznej. Nawet nieźle i dość celnie nam to wychodziło i wkrótce magazynki były puste.
         Tego dnia wieczorem odbywało się jeszcze zakopywanie broni, sztandaru harcerskiego i różnych ważnych dokumentów na podwórzu naszej kwatery, na podwórzu naprzeciwko i na podwórzu na Wilczej. Wszystko było dość starannie zabezpieczone, natłuszczone i owinięte szmatami i umieszczone w metalowych pudłach, ale niestety nie na wiele się to zdało, bo potem większość rzeczy dostała się i tak w niepowołane ręce.
         Warszawa pustoszała. Nawet pogoda się zmieniła. O ile przedtem od drugiego czy trzeciego sierpnia, kiedy w mieście dosłownie szalały pożary nie było ani kropli deszczu, który tak by się przydał, to właśnie teraz lunął deszcz.



Tadeusz Jarosz

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Tadeusz Jarosz
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej





Copyright © 2016 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.