Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia harcerza Szarych Szeregów






Tadeusz Jarosz,
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej



Niewola

         W nieznane
         Piątego października rano opuszczaliśmy Warszawę. Ponieważ Witek Niewiadomski ("Pączek") i ja nie mieliśmy nikogo z najbliższej rodziny w tej części Warszawy i zdecydowani byliśmy wychodzić sami, Józek Przewłocki ("Placek"), a właściwie jego mama, zaproponowali nam, abyśmy wychodzili razem z nimi - jako jakby rodzina. Było nas więc razem 6 osób, to znaczy "Placek" z mamą, jego dwie siostry(Lili i Zosia) trochę starsze od nas, Witek i ja. Dobytku zbyt wielkiego, szczególnie Witek i ja, nie mieliśmy. We wczesnych godzinach przedpołudniowych na końcu ulicy Śniadeckich, przekroczyliśmy ostatnią naszą, częściowo już rozebraną barykadę. Szliśmy ulicą 6-go Sierpnia (dziś Nowowiejską) w całkowitym milczeniu, zdając sobie sprawę, że od tej chwili jesteśmy znów zdani całkowicie na łaskę i niełaskę okupantów.
         Po obu stronach, w pewnych odstępach stali żołnierze niemieccy i obserwowali bacznie ten tłum nędzarzy. Skręciliśmy w lewo. Szliśmy krótkim odcinkiem alei Niepodległości, a potem po kolejnym skręcie w prawo ul. Wawelską i Kopińską, mając szczególnie po prawej stronie mury wypalonych budynków i przerażającą pustkę bez znaku życia. Zanim doszliśmy do dworca zachodniego, w okolicach ul. Szczęśliwickiej, przechodziliśmy przez tereny ogródków działkowych, na których rosły jeszcze warzywa. Co chwilę ktoś wyskakiwał z kolumny i rwąc gołymi rękami pakował coś do toreb lub chlebaków. Oczywiście od razu byliśmy przywoływani do porządku pokrzykiwaniami obstawy, ale na szczęście nie strzelali. Nie wszystko można było zaraz jeść na surowo, ale marchew lub cebula do tego się nadawała. Pamiętam, że mnie udało się wyrwać ładnych parę sztuk cebuli, którą za chwilę jedliśmy w marszu, jak jabłka. Bardzo potrzebowaliśmy tych witamin.
         Doprowadzeni na peron dworca jakiś czas oczekiwaliśmy. Niektórzy zastanawiali się co teraz będzie, większość była jednak milcząca i zrezygnowana. Po pewnym czasie wtoczył się pociąg złożony częściowo ze starych wagonów osobowych, takich z wejściami do poszczególnych przedziałów na obie strony i częściowo z wagonów towarowych. Naprzeciw nas stanął taki osobowy. Cała kolumna, nie wiem ile to mogło być osób, została zapakowana do wagonów i pociąg ruszył na zachód. Było dość ciasno, widzieliśmy mijaną stację "Włochy", niektórzy mówili coś o Pruszkowie. A jednak nie, za chwilę pociąg się zatrzymał i odczytaliśmy - stacja "Ursus". Peron był po lewej stronie, słychać było krzyki "aussteigen", czyli wysiadać. Większość ludzi z wagonu posłusznie zbierała się do wyjścia na lewą stronę peronu. Ktoś z nas, chyba "Placek" rzucił hasło "wysiadamy na prawo, może się uda". Chwila wahania i otwieramy drzwi po prawej stronie, niestety wprost w ramiona stojącego tam niemieckiego żołnierza. Oczywiście "zurück" no i niestety trzeba wysiadać, wbrew naszym zamiarom na peron, gdzie ponownie formowana jest kolumna. Obóz jest na terenie Zakładów Mechanicznych "Ursus".
         Przed wejściem na teren obozu odbywa się selekcja, którą prowadzi wskazując trzymaną w ręku szpicrutą oficer niemiecki.
         Witek, Lili, Zosia i ja zostajemy skierowani na "rechts", czyli do obozu na prawo, a "Placek", który idzie prowadząc pod rękę matkę, razem z nią - na "links" - na lewo, czyli do pozostania w pewnym sensie na wolności na terenie Generalnej Guberni. Przez dłuższy czas zastanawialiśmy się - dlaczego?. Dlaczego, choć wszyscy byliśmy w podobnym wieku (Witek, "Placek" i ja - po 15 lat, Zosia 17, Lili 19) i w podobnej kondycji, raczej wychudzeni, nie udało się nam pójść za "Plackiem" i jego mamą. Dlaczego szpicruta w ręku tego oficera niemieckiego wskazująca, kto dokąd ma iść rozdzieliła nas już na początku. Zastanawiałem się czasami nad tym w ciągu wielu lat, aby wreszcie dojść do wniosku, że zaważył nasz ubiór. Otóż, cała nasza czwórka miała na nogach buty wojskowe, przynajmniej troje z nas spodnie robocze, drelichowe, takie jak większość z uczestników powstania nosiła. Cała czwórka mieliśmy kurtki, przy czym troje z nas - czarne, takie jak często nosili powstańcy, Zosia miała jaśniejszą z futrzanym kołnierzem i wszyscy byliśmy z gołymi głowami, bez czapek.
         Przypuszczam więc, że temu oficerowi coś "pachniało" powstańcami, czyli jak Niemcy nas nazywali "bandytami", wyglądaliśmy zbyt jednolicie, wojskowo. No i nie mylił się. "Placka" natomiast uratowało chyba to, że prowadził pod rękę starszą kobietę, czyli mamę.
         Niedługo potem byłem nawet zadowolony, że tylko na tym się skończyło, że nie było rewizji, bo z przerażeniem stwierdziłem, że w kieszeni mojej kurtki mam zapasowy magazynek pełny naboi, czyli jak to się gwarowo mówiło "pestek" do mojego, zakopanego na Koszykowej "Colta".
         Musiałem się tego jak najszybciej pozbyć. Nie mówiłem o tym nikomu tylko zaraz po zaprowadzeniu nas do zamienionej na obóz hali, rozejrzałem się za latryną i udając pilną potrzebę żołądkową, co przecież nie było zbyt dziwne i dalekie od prawdy, udałem się do niej. Nie chcąc powodować zbyt dużego plusku, siedząc przez cały czas, wyłuskiwałem z magazynka po jednym naboju i spuszczałem w głąb latryny, aby wreszcie po ósmym zrzucić pusty już magazynek. Udało się. Po chwili wyszedłem naprawdę "letki z tej cichej klozetki", jak pisał Boy-Żeleński.
         Wróciłem do swoich, którym zresztą nic nie powiedziałem i zastanawialiśmy się co dalej. Przywództwo nad naszą gromadką objęła Lili - najstarsza. Wiadomo było, że nas gdzieś wywiozą, ale gdzie. Razem, czy nas znów rozdzielą?. Nie pamiętam nawet czy nam dali coś do jedzenia - jakąś zupę, a głodni byliśmy naprawdę, było już przecież dobrze po południu. Dziewczyny miały trochę sucharów, ja cebulę z działek i to pojadaliśmy.
         Wieczorem zaczęto nas przygotowywać do transportu. Formowano po ponad 40-to, a nawet 50-cio osobowe grupy, bez względu na wiek i płeć, następnie wyprowadzano na zewnątrz. Na bocznicy stał już bardzo długi pociąg złożony z kilkudziesięciu wagonów towarowych, tzw. bydlęcych i sukcesywnie zapełniano je odpowiednimi grupami ludzi, po czym wagon zamykano od zewnątrz. Dopływ powietrza zapewniały tylko dwa, a może cztery, otwarte po przeciwnych stronach małe okienka pod dachem.
         Wszyscy powoli sadowili się na podłodze, choć nie było to łatwe, tłok był niemiłosierny. Naszej czwórce udało się ulokować razem w kącie wagonu. Pociąg stał dość długo, przecież cały musiał zostać "załadowany", a to pomimo poganiania przez niemieckich żołnierzy - nie szło zbyt prędko. Każdy wagon lub może co drugi miał uzbrojonego wartownika stojącego na stopniu wagonu.
         Wreszcie późnym już wieczorem pociąg ruszył w jednym możliwym, czyli zachodnim kierunku. Wspinając się lub podsadzani do okienek, niektórzy z nas próbowali rozszyfrować bliżej kierunek lub niektórzy wyrzucali kartki z wiadomościami. Nie wiedzieliśmy dokładnie, czy jedziemy na zachód, czyli do Niemiec, czy też może na południe, czyli do Oświęcimia. Dopóki jechaliśmy przez znajome nam polskie tereny, można było po nazwach stacji zlokalizować gdzie się znajdujemy. Była jednak noc, a więc to nie było łatwe. Kto mógł to drzemał, nie było wiele rozmów, a o załatwianiu potrzeb fizjologicznych - to lepiej nie mówić. Gdy nastał ranek już byliśmy pewni, że nie jedziemy w kierunku Oświęcimia. Pociąg jechał, czasami stawał, ale wagonów nie otwierano.
         Wreszcie, około godzin popołudniowych pociąg zatrzymał się na stacji. Okazało się, że to Halle, a więc byliśmy w Niemczech. Nie była to jednak stacja przeznaczenia, tylko wartownicy po kolei otwierali wagony z prawej strony i niemieckie siostry czerwonego krzyża rozdawały w papierowych kubeczkach niewielkie porcje zupy, czy też tzw. "eintopfgericht". Pierwszy i jedyny posiłek w czasie tej jazdy. Po obsłużeniu, nie jestem pewien czy dla wszystkich starczało, czy zdążyli cały pociąg obsłużyć, wagony zamykano. Pociąg znów ruszył dalej na zachód, aby po jakimś czasie, gdzieś w górach Harzu znowu się zatrzymać. Tym razem wagony otworzono z lewej strony. Pomiędzy torem i widocznymi wzgórzami oraz szosą u ich stóp rozprzestrzeniała się na całej długości pociągu dość spora "piękna" zielona łąka, obstawiona dookoła naszymi wartownikami. Kazano wszystkim na tą łąkę wyjść i załatwiać się. Bez możliwości jakiegokolwiek ukrycia się na dobrze, mężczyźni obok kobiet, znajomi obok obcych, bez jakiegokolwiek wstydu, aby jak najszybciej załatwić swoją potrzebę.
         Po paru minutach maszynista lokomotywy dał sygnał gwiżdżąc, wartownicy poganiali "los, los, schneller", niektórzy w biegu podciągali spodnie i wreszcie ostatni wartownicy dobiegali do wagonów, zamykali je, długi gwizd lokomotywy i jedziemy dalej - na zachód. Przyszedł kolejny wieczór, jazda trwała bez przerwy, aż wreszcie gdzieś na obszarze zagłębia Ruhry, w okolicy miasta Bochum, pociąg znalazł się na terenie objętym nalotem. Początkowo maszynista pędził, jak najszybciej, jak tylko mógł, aż wreszcie gdy bomby zapalające spadły na niektóre wagony, ze zgrzytem hamulców zatrzymał się nagle w polu. Część wagonów się paliła, inne jeszcze nie, ale niebezpieczeństwo istniało. Niektórzy wartownicy otwierali wagony, niektórzy sami uciekali, nie myśląc o ludziach, niektóre wagony otwierali sami ludzie uwolnieni z sąsiednich wagonów. Wszyscy uciekali w pole jak stali. Zbombardowanie transportu chyba nie było przypadkowe, lotnicy alianccy nie wiedzieli przecież co transport wiezie, że w tym transporcie są wywożeni ludzie, mógł to być nawet transport wojskowy, a więc pewnie byli zadowoleni ze skutków.
         Nasza czwórka jak i pozostali początkowo uciekaliśmy w pole, ale po pewnym czasie doszliśmy do wnioski, że jest to wspaniała szansa na prawdziwą ucieczkę, może nawet do Polski. Nie wiedzieliśmy przecież, że do Warszawy mamy ponad 1000 km. Dyskretnie wróciliśmy do wagonu, który na szczęście nie palił się, wzięliśmy nasze niewielkie przecież plecaki i znów zaczęliśmy się oddalać od pociągu.
         Wartownicy jeszcze się nie otrząsnęli, nalot powoli przygasał, a ludzie przeważnie leżeli na ziemi i wystraszeni czekali co będzie dalej. Tylko jeden starszy, siwy mężczyzna z długą brodą z naszego wagonu, który zorientował się w naszych zamiarach, klęcząc na ziemi błogosławił nas znakiem krzyża.
         Za naszymi plecami zostawał stojący w polu pociąg z palącymi się jeszcze wagonami, słychać było gwizdki zbierających się ponownie i próbujących podejmować działania wartowników. My jednak nie zmienialiśmy postanowienia ucieczki. Szliśmy, a później biegliśmy przez te pola, czy ogródki działkowe, aby być jak najdalej od pociągu. Nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Po pewnym czasie zobaczyliśmy kilka osób idących również przez te działki. Drogi nasze krzyżowały się ze sobą. Lili jako najstarsza i znająca jako tako język niemiecki zagadnęła ich. Oczywiście nie mówiła nic o naszych zamiarach ucieczki, ale powiedziała, że po zbombardowaniu pociągu po prostu zagubiliśmy się i prosimy o pomoc. Napotkani ludzie, jak się zresztą okazało potomkowie jakichś polskich emigrantów postanowili nam pomóc i być może w dobrej wierze odprowadzili nas na posterunek policji czy żandarmerii. Tam opowiedzieli zasłyszaną od Lili historię i zostawili nas. Policjanci zaprowadzili nas do celi w piwnicy i bez słowa zamknęli - całą czwórkę. W ten sposób zakończyła się nasza druga od chwili wyjścia z Warszawy próba ucieczki.
         Druga fala nalotu na Bochum trwała, słychać było odgłosy spadających bomb, a nami nikt się nie interesował. Policjancie chyba sami pochowali się w schronie, albo wyszli gdzieś na patrol, nikt nie reagował na stukanie czy nawet walenie w masywne drzwi. A my po prostu chcieliśmy wyjść za potrzebą.
         Rano drzwi celi się otworzyły i zostaliśmy, dalej wszyscy razem wyprowadzeni na parter, do biura, lub pokoju służbowego policjantów. Być może informacje od Lili przekazane im przez napotkanych ludzi, że po prostu się zagubiliśmy wzięli za dobrą monetę (chyba sprawdzali ich częściową przynajmniej prawdziwość), bo poinformowali nas gdzie nasz transport dalej pojechał i pozwolili, w asyście jednego tylko policjanta udać się na stację kolejową i zwykłym pociągiem pojechać do obozu przejściowego w odległym o kilkadziesiąt kilometrów Spellen am Rhein.
         Można sobie wyobrazić miny naszych współtowarzyszy z transportu, gdy kilka godzin później zobaczyli naszą czwórkę, którą uznali już za zaginionych, lub szczęśliwych uciekinierów wprowadzoną na teren lagru. To był już naprawdę koniec, może i szczęśliwy, bo wszyscy przecież żyliśmy i nie ponieśliśmy żadnych konsekwencji tej drugiej próby ucieczki.
         Pobyt w tym obozie przejściowym trwał bardzo krótko, chyba tylko dzień, przeszliśmy dezynfekcję - rozebrani na nagusa, a nasze rzeczy oddzielnie w drugiej komorze i zebrani znów na placu w szeregu staliśmy się przedmiotem selekcji, czyli wybierania przez "kupców", t.zn. przedstawicieli różnych zakładów pracy. Na razie wybierali tylko mężczyzn. Zostaliśmy oddzieleni od Lili i Zosi, z którymi uścisnęliśmy się na pożegnanie.

         Praca przymusowa
         Największą liczbę robotników przymusowych wybrali "wysłannicy" zakładów Kruppa w Essen i do tej właśnie grupy trafiliśmy obaj z Witkiem.
         Drugą, dość dużą grupę wybrali sobie przedstawiciele "Siemensa", również z Essen, czy też Mühlheim. Wybór odbywał się na zasadzie wskazania palcem, chociaż czasami pytali o zawód. My z Witkiem zostaliśmy wybrani jako jedni z ostatnich, co zresztą nie było chyba dziwne patrząc na nasze postury. Sformowani w kolumnę zostaliśmy odprowadzeni do podstawionych już, otwartych wagonów towarowych. Grupy poszczególnych pracodawców oddzielnie ("Ordnung mu sein" - porządek musi być) i po niedługim czasie pociąg ruszył, z powrotem na wschód, aby wkrótce zatrzymać się na stacji w Essen skąd poprowadzono nas do obozu, czyli naszego nowego "miejsca zamieszkania". Obóz ten nazywał się Arbeitslager - Humboldstrasse Mühlheim Ruhr, a ulica przy której się znajdował była graniczną pomiędzy Essen i Mühlheim.
         Pierwszego dnia po przybyciu do obozu odbyła się rejestracja. Cała nasza grupa, ustawiona w długą kolejkę podchodziła sukcesywnie do stołu, za którym siedziało trzech czy czterech umundurowanych Niemców, a koło stołu stało dwóch strażników z bronią i tłumacz. Po podejściu padały pytania: o nazwisko, imię, zawód i chyba wiek, oczywiście po niemiecku i wreszcie polecenie połączone ze wskazaniem palcem - "Hier, unterschreiben", czyli "tutaj podpisać". Większość z nas języka niemieckiego nie znała, lub znała bardzo słabo, toteż zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy co podpisujemy. Tekstu podpisywanego tłumacz nie tłumaczył. Ja mając za sobą trzy klasy gimnazjum i rozumiejąc trochę ten język starałem się przeczytać ten "cyrograf" i uwagę moją zwróciło jedno słowo - "freiwillig", czyli "ochotniczo". A więc stwierdziliśmy, że do pracy w Zakładach Kruppa przyjechaliśmy nie wbrew naszej woli, ale jako ochotnicy. Cóż jednak mogliśmy zrobić?. Świadomie czy nie - wszyscy podpisaliśmy. Od tego czasu poza imieniem i nazwiskiem dostaliśmy numery. Ja otrzymałem numer P-324 i z takim też numerem zostałem sfotografowany.




Fotografia przy rejestracji w obozie


         Pamiętam do dziś, że podczas fotografowania starałem się uśmiechnąć. Niech sobie Niemcy nie myślą, że już tak nas kompletnie dobili.




"Petka" znak noszony przez Polaków - przymusowych robotników


         Naszym pracodawcą był Gu stahleisen Fabrik Krupp - Essen, czyli odlewnia stali słynnych niemieckich zakładów zbrojeniowych. Obaj z Witkiem zostaliśmy przydzieleni do "Baubetrieb", czyli Oddziału Budowlanego tegoż zakładu.
         Praca nie była początkowo zbyt ciężka, choć trwała po 12 godzin dziennie, ale do obozu nie było zbyt daleko, szło się piechotą, przed wyjściem zjadaliśmy śniadanie, a w ciągu dnia, w porze obiadowej dostawaliśmy do picia miętę. Można było popić przyniesione ze śniadania kawałki chleba. Co prawda jak na moje siły taczki załadowane cegłą czy workami cementu były zbyt ciężkie i zdarzyło mi się je wywalić, ale w sumie razem wszystko to było do zniesienia. Prowadziliśmy prace remontowe w hali odlewni. Nadzorował nas starszy wiekiem Niemiec, który czy to wiedziony tym, że mógł się ze mną jakoś dogadać, czy też tak z dobrego serca widząc moją marną kondycję fizyczną, starał się mi pomóc.
         Przejawem tego było, że kiedyś w czasie pracy zawołał mnie do siebie "Thaddeus - komm" i pokazał palcem wielkie harmonijkowe wrota - skrzydło bramy, zsunięte przy wjeździe do hali odlewni. Nie wiedziałem o co chodzi, ale ponaglony przez niego szedłem tam i szczególnie za pierwszym razem, ku swojemu zdziwieniu zobaczyłem leżącą część jego śniadania - kawę i kanapki z chleba. Początkowo nie wiedziałem co mam z tym zrobić. Zjeść, nie mówiąc o tym kolegom, którzy przecież byli niemniej głodni niż ja, czy też unieść się honorem i zostawić. Wynieść tego choćby w części do podziału ze współtowarzyszami nie mogłem bo skończyłoby się to źle i dla mnie i gdyby ktoś coś zauważył również dla tego Niemca. Zjadłem więc pospiesznie i wróciłem do roboty. Powtórzyło się to jeszcze kilkakrotnie w ciągu najbliższych dni. Był to chyba pierwszy Niemiec, który potraktował mnie po ludzku, z całą pewnością wbrew obowiązującym go zasadom.
         Po powrocie z pracy do obozu większość z nas starała się pisać listy do rodzin w kraju, podając adres obozu, ażeby dać znać, że żyją i nawiązać kontakt. Oczywiście dotyczyło to tylko tych, których rodziny znajdowały się po zachodniej stronie Wisły, na terenach będących jeszcze w rękach niemieckich.
         Niektórym się to nawet stosunkowo szybko udało. Zaczęły przychodzić nie tylko listy ale i paczki. Ja takich możliwości nie miałem. Przypuszczałem, że ojciec i brat - powstańcy - o ile żyją to są gdzieś w obozach. Moja mama i siostra zostały na Saskiej Kępie, a więc na terenach już zajętych przez Armię Czerwoną, szereg innych znanych mi adresów dotyczyło też tych terenów (Lublin, Lwów). Napisałem więc tylko dwie czy trzy kartki pocztowe, na zapamiętane, choć niezbyt dokładne adresy dalszej rodziny w Jakubowicach koło Ostrowca Świętokrzyskiego i w Krakowie. No i nic, brak odpowiedzi, choć dochodził już blisko miesiąc od tego czasu. Czułem się dotknięty i przez jakiś czas, więcej nie próbowałem pisać.
         W warunkach naszego pobytu i pracy w dniu 29 października 1944 r. nastąpiła drastyczna zmiana. W trakcie silnego nocnego nalotu na Essen, obóz nasz został doszczętnie zniszczony. Wszystkie baraki, zarówno mieszkalne jak i socjalne spłonęły. Dobrze, że choć część dobytku zdołaliśmy uratować. Następnego dnia zostaliśmy przewiezieni do odległego o blisko 30 km od Essen obozu w Voerde bei Wesel. Miejsce pracy zostało jednak to samo. Czyli codzienny dojazd tam i z powrotem, co spowodowało, że nasz czas nieobecności w obozie, każdego dnia pracy wydłużył się znacznie. Aby zdążyć do pracy w Essen na godzinę 7oo rano pobudkę mieliśmy o godz. 4-tej rano, a po 12 godzinach pracy wracaliśmy wieczorem, nie wcześniej jak około godz. 21-ej lub później. I wówczas dopiero po odstaniu w kolejce do kuchni, otrzymywaliśmy naszą całodzienną rację jedzenia, jakąś miskę wodnistej zupy z brukwi lub jarmużu, czasem nawet dwie miski (za obiad i kolację), pajdkę chleba, cos do tego - jakąś marmoladę, czy w najlepszym razie odrobinę margaryny i coś do picia (pseudo herbatę-miętę, czy niby-kawę).
         Początkowo próbowaliśmy zostawiać coś na śniadanie, przed wyjściem do pracy, ale wkrótce okazało się to nieracjonalne. Zupa stygła całkowicie i stawała się niejadalna, napoje też były całkiem zimne, a chleb przy krojeniu na cieniutkie kromeczki kruszył się i marnował. Poza tym nie było tego wszystkiego tak wiele. Tak więc zjadaliśmy to wszystko na raz i do następnego wieczora musieliśmy wytrwać o tzw. "suchym pysku".
         Człowiek się jednak przyzwyczajał do tego codziennego rytuału. Godzina 4-ta rano drzwi "sztuby" się otwierały z hukiem, dźwięk gwizdków i okrzyki "aufstehen, vier Uhr, weg aus dem Bett" (wstawać, godzina czwarta, precz z łóżek - o ile te prycze można by łóżkami nazywać). Wszyscy wyskakiwali na podłogę, nawet bezpośrednio z góry, szybkie ubieranie i bieg do toalety, a potem na zbiórkę na plac apelowy. Po chwili, po zebraniu się wszystkich przemarsz, około półtora kilometra na stację kolejową, gdzie już czekały wagony, załadunek i odjazd do Essen, gdzie jak wszystko dobrze poszło to na dworcu byliśmy około 630. Wysiadamy z pociągu i marsz do swoich miejsc pracy. Czasem jednak przejazd bywał zakłócony, a to postojem z powodu uszkodzeń na torach, a to bezpośrednim ostrzałem przez nocne samoloty myśliwskie, chyba angielskie, a może i polskie bo amerykanie latali raczej w dzień, nazywane przez Niemców "Jabo", w skrócie od "Jagdbomber" - czyli myśliwsko-bombowy. Nie było to zbyt przyjemne gdy taki aliant, a więc sprzymierzeniec strzelał ze swoich działek czy sprzężonych karabinów, nie wiedząc przecież kogo ostrzeliwuje, kto się w tych wagonach znajduje. Starał się jak najlepiej wypełnić swoje zadania i zależało mu, aby trafić, a my kuliliśmy się i modliliśmy aby nie trafił.
         Zagłębie Ruhry, a Essen w szczególności, było w ostatnim roku wojny silnie bombardowane dywanowo, toteż poza zniszczonymi już wcześniej niemal całkowicie dzielnicami mieszkaniowymi, niszczone i unieruchamiane były poszczególne części zakładów przemysłowych. Nasza praca też się zmieniała, bo coraz częściej mieliśmy do czynienia z odgruzowaniem i ewentualnie odbudową hal.
         Częściej też, nawet w ciągu dnia miały miejsce naloty i alarmy przeciwlotnicze. Było to charakterystyczne, że gdy tylko co nieco udało się odbudować i na przykład stały już na nowo ściany hali to po dziennym locie rozpoznawczym pojedynczego samolotu alianckiego następował jednej z kolejnych nocy silny nalot bombowy i znów mieliśmy co robić przy odgruzowaniu. Było to jak zabawa w kotka i myszkę, tyle że tymi myszkami to byli nie tylko Niemcy, ale i my. Co prawda trzeba powiedzieć, że byliśmy tak potwornie zmęczeni i trochę zobojętniali, że gdy się tylko udało nie pójść do schronu, pomimo że nas tam zaganiano, to kładliśmy się w pakamerze, czy też w wagonie, jeśli nas tam nalot zastał i zasypialiśmy. Poza tym, przynajmniej ja miałem przekonanie, że o ile przez 63 dni powstania, gdy było tyle "okazji" do śmierci i nic mi się nie stało, to i teraz diabli mnie nie wezmą. Była również i jeszcze jedna przesłanka, że wierzyłem w swój szczęśliwy powrót do domu. A tą przesłanką był chyba podświadomie "proroczy sen", który przynajmniej przez jakiś czas pamiętałem w najdrobniejszych szczegółach.
         Było to gdzieś w połowie lub pod koniec listopada. Śni mi się, że jestem znów w swoim domu rodzinnym, który jest częściowo zrujnowany, ale w mieszkaniu znajduje się moja mama i siostra, z którymi się witam. Nie ma ojca i brata, ale na moje pytania co z nimi, mama odpowiada, że brat już wrócił, ale poszedł do miasta, a ojca widziano już po zakończeniu wojny, chyba w Berlinie. Prosi mnie też, abym opowiedział coś więcej o swoich losach i pamiętam, że pyta, nie wiem dokładnie o co, "Tadziuniu, a kiedy to było?". Odpowiadam "4-tego lipca mamusiu, 4-tego lipca". W tym momencie sen zostaje gwałtownie przerwany gwizdkami wachtmanów i krzykami "Aufstehen, vier Uhr..." i tak dalej jak zwykle.
         Zeskakując z pryczy mówię do Witka, który również ląduje na podłodze. "Witek, czwartego lipca to będzie już po wojnie" i słyszę odpowiedź spokojnego zwykle kolegi "a niech cię szlag trafi, a teraz co jest listopad, przecież to jeszcze ponad 7-miesięcy". Dalsza rozmowa się urwała, bo trzeba się było jakoś ogarnąć i szykować do wyjścia. Nie wracaliśmy do tego tematu, ale w mojej głowie utkwiło przekonanie, że jednak wojnę przeżyję i znów zobaczę rodzinę.
         Nie zawsze jednak sny były tak miłe i można by rzec prorocze. Czasem zdarzały się jakieś koszmary, czy też w ogóle nic się nie śniło. Bywało i tak, że śpiąc w pakamerze, czy też w wagonie na ławce lub na podłodze, gdy natężenie nalotu nasilało się zbytnio decydowaliśmy się jednak nagle biec do jakiegoś schronu czy piwnicy zburzonego wcześniej domu. Pamiętam jeden taki przypadek, gdy wpadliśmy do korytarzyka piwnicznego w gruzach, natrafiliśmy na zamknięcie dalszej części ażurowymi drzwiczkami. Nie mogąc wejść głębiej przycisnęliśmy się do tej przegrody i słuchaliśmy co się dzieje na zewnątrz. Nalot trwał, bomby padały dość blisko. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że w dalszej części korytarza coś się rusza, a nawet w momencie silnych wybuchów jakby zbliża się do nas. No i rzeczywiście po chwili okazało się, że to po prostu całkiem duże prosię, które ktoś sobie tam hodował, a zbliżało się do nas albo ze strachu przed efektami bombardowania, albo mając nadzieję, że damy mu coś do jedzenia ponieważ trochę pochrząkiwało.
         Po jakimś czasie, gdy nasilenie bombardowania trochę się zmniejszyło, zdecydowaliśmy się wyjść na ulicę, aby nie być posądzonym, że chcieliśmy ukraść to prosię.
         Po przejściu dosłownie paru metrów natknęliśmy się na patrol, który z okrzykami "Los, los, zum Keller" zapędził nas do schronu. Nie zorientowali się chyba, że nie jesteśmy Niemcami.
         Nalot trwał dość długo, a my siedzieliśmy w tym schronie, niedaleko wejścia nie odzywając się ani słowem, aby się do nas ktoś nie przyczepił. Wreszcie alarm odwołano i najprędzej jak mogliśmy udaliśmy się na bocznicę dworca, gdzie stały nasze wagony. Niedługo chyba obstawa zdecydowała, że już wszyscy się znaleźli i transport ruszył do Voerde.
         Tym razem na miejscu byliśmy jeszcze później niż zwykle, w środku nocy. Ale "Ordnung muss sein" (Porządek musi być) i po przyjeździe przynajmniej tę suchą część naszego całodobowego wyżywienia i cos do popicia dostaliśmy. Zjedliśmy więc jak najszybciej, aby choć trochę wyciągnąć się i zdrzemnąć na pryczach. No bo przecież bez względu na te wszystkie niespodzianki i opóźnienia dnia poprzedniego, następnego ranka znów o godzinie czwartej usłyszeliśmy dobrze znane gwizdki i okrzyki "aufstehen, vier Uhr, weg aus dem Bett", wyskakiwaliśmy z legowisk i biegliśmy na zbiórkę. Do pracy przecież trzeba jechać "ordnung muss sein". Następowało chyba jakieś otępienie i rutyna. Wpółprzytomni maszerowaliśmy na stację, ładowaliśmy się do wagonów, a w czasie jazdy spaliśmy i było nam wszystko jedno. I tak dzień jak co dzień.

         Obozowa wigilia
         W przeddzień wigilii, czyli 23-go grudnia sytuacja była jeszcze gorsza niż normalnie. W wyniku silnych nalotów lotnictwa alianckiego, które miały miejsce w ciągu dnia, linie kolejowe w Zagłębiu Ruhry uległy daleko idącym zniszczeniom. Pociągi nie kursowały, innego transportu nie było. Tak więc jedyną możliwością dostarczenia nas z powrotem do obozu był przemarsz pieszy.
         Uformowani początkowo w zwartą kolumnę, która potem rwała się na mniejsze części, w asyście naszych "opiekunów" jadących na rowerach maszerowaliśmy do obozu, popędzani co pewien czas krzykami "Los, los, schneller... (jazda, jazda, prędzej), lub "lustig, lustig ..." (z chęcią z chęcią). Nikt się prawie nie odzywał, głowy opuszczone, patrzyliśmy pod nogi, ażeby się nie potknąć i nie przewrócić. Drewniaki klekotały ....
         Bardzo późnym wieczorem po przejściu tych dobrze ponad 20 km, częściowo maszerując szosą a częściowo po podkładach po torze kolejowym dotarliśmy wreszcie do obozu. Trzeba się było jeszcze ustawić w kolejce do kuchni, aby otrzymać swoją miskę wodnistej zupy z brukwi lub jarmużu, pajdkę chleba, jakąś marmoladę lub margarynę do tego i kubek kawy zbożowej lub napoju z mięty. Musiało to wystarczyć na całą dobę.
         Było już dobrze po północy, gdy zjadłszy i obmywszy się trochę układaliśmy się spać. Liczyliśmy, że przecież nazajutrz, a właściwie już, był 24 grudnia, a więc wigilia Bożego Narodzenia, a także, że komunikacja do Essen była przerwana będziemy mieli dzień wolny od pracy, że jakoś może odrobinę odpoczniemy i ogarniemy się trochę. Zastanawialiśmy się - jak sobie zorganizujemy naszą wigilię. Niektórzy mieli trochę prowiantu z paczek przysyłanych przez rodziny. Ja niestety nie miałem jeszcze wówczas nic. Przypuszczałem, że ojciec i brat, którzy tez brali udział w powstaniu, byli gdzieś w obozach, nie wiedziałem jeszcze gdzie, a mama z młodszą siostrą zostały przecież za Wisłą na terenie zajętym już przez wojska sowieckie.
         Nadal nie miałem nawet żadnego listu, bo na trzy czy cztery wysłane do znajomych lub dalszej rodziny zaraz po znalezieniu się w Essen nie dostałem odpowiedzi. Jak się potem okazało, chyba w wyniku niedokładności adresów, czy też przesunięcia się frontu - nie doszły, a właściwie niektóre doszły dużo później.
         Trochę więc było mi przykro, ale nie zmieniało to postaci rzeczy, że chociaż na wigilię mogłem liczyć na wsparcie współtowarzyszy niedoli, a przynajmniej Witka, który jakąś paczkę od rodziny dostał.
         W naszej "sztubie" było nas wówczas 10-ciu. Piętrowe prycze prostopadle do ścian po obu stronach w zespołach po cztery, nie wszystkie zresztą zajęte, wolne były jeszcze 2 miejsca, trzy lub cztery stołki (dla wszystkich nie było) i mały żelazny piecyk mniej więcej w środku.
         Zasypialiśmy i tylko od czasu do czasu ktoś podrywał się i wybiegał na zewnątrz, bo rzeczywistość dopominała się o swoje prawa.
         Minęła 4-ta rano, godzina normalnej pobudki, a więc mogło się wydawać, że nasze marzenia o odpoczynku się spełniają.
         Nagle, gdzieś koło godziny 6-tej drzwi do sztuby zostały gwałtownie, z hukiem otwarte, usłyszeliśmy gwizdki i krzyki "Los, los, aufstehen, verdamte faule bande" (jazda, jazda, wstawać, przeklęta, leniwa banda).
         Zeskakując z prycz usłyszeliśmy, że za pół godziny mamy się zebrać na placu apelowym. Idziemy do roboty. Gdzie, jak, wydawało się to nam niemożliwe, przecież pociągi nie chodzą. A jednak. Pół godziny później, uformowani w kolumnę wychodziliśmy za bramę obozu, ale na szosie skręciliśmy nie jak zwykle w lewo, do stacji, ale w prawo.
         Za chwilę na skrzyżowaniu zakręt w lewo i okazało się, że pomaszerowaliśmy szosą w kierunku północno-zachodnim, w stronę miasta Wesel i rzeki Ren.
         Po krótkim marszu dotarliśmy do stanowisk artylerii przeciwlotniczej, gdzie zatrudniono nas przy pracach porządkowych i ziemnych, przy poprawianiu wałów itp. Roboty nie było zbyt dużo i na ogół nie była zbyt ciężka, toteż wydawało się nam, że po prostu wymyślono ją, aby się nam w głowach nie poprzewracało z lenistwa. Na całe szczęście, chyba żołnierze z obsługi baterii przeciwlotniczej mieli miękkie serca lub też myśleli już o świętach. Mniej więcej po siedmiu czy ośmiu godzinach zwolnili nas i pod czujnym okiem naszych "opiekunów" pomaszerowaliśmy z powrotem do obozu. Rozchodziliśmy się do baraków, a po drodze do kuchni po codzienne porcje wyżywienia. Oczywiście jak zwykle i jak przystało na wigilię mieliśmy od rana ścisły post, a otrzymany posiłek również jak zwykle był postny. Na razie nikt jeszcze nie zaczynał jedzenia, porządkowaliśmy sztubę i przygotowywaliśmy się do tradycyjnej wieczerzy. Było kilka kawałeczków opłatka, z listów otrzymanych od rodzin. Dla reszty opłatek miały zastąpić cieniutkie kromki chleba. Brakowało jeszcze choinki. Postanowiliśmy, że trzeba choć malutką lub choć parę gałązek zdobyć.
         Na terenie obozu nic takiego nie było, ale w trakcie porannego przemarszu i potem powrotu (po raz pierwszy przecież za dnia) zaobserwowaliśmy, że niedaleko, po drugiej stronie szosy jest spory iglasty las, a za kuchnią jest pewna przerwa w ścisłym ogrodzeniu obozu (może dla dostawy?) przez którą można wyjść na zewnątrz. Biorąc pod uwagę już prawie świąteczną atmosferę, a w związku z tym znacznie bardziej ograniczoną uwagę "wachtmanów" postanowiliśmy z moim przyjacielem "Pączkiem" - Witkiem Niewiadomskim, cichaczem wyjść tamtędy i przynieść jakiegoś chojaka z lasu. Tak też się stało. Koledzy nawet nas od tego "przedsięwzięcia" za bardzo nie odmawiali. Jakoś się udało. Gdy stosunkowo niedługo potem tą samą drogą wróciliśmy z malutką choinką, radość była wielka. Została przywiązana do jednego ze stojaków pryczy i górowała nad izbą.
         Po naszym powrocie do baraku okazało się, że w międzyczasie liczba mieszkańców naszej sztuby wzrosła o dwie osoby. Byli to koledzy, również z Warszawy (młody chłopak w naszym wieku ze starszym mężczyzną, swoim opiekunem), którzy przyjechali tym samym transportem co my, ale w pierwszych dniach pobytu w Zagłębiu Ruhry, jeszcze w obozie przejściowym w Spellen z jakiegoś powodu solidnie podpadli i dostali 3 miesiące "Straflagru". I właśnie w tym dniu, w Wigilię zostali przedterminowo zwolnieni i przywiezieni do nas do obozu.
         Siedzieli na jednej z wolnych prycz, trochę zagubieni, chyba nie mieli jeszcze przydziałów jedzenia i nie bardzo wiedzieli jak ich przyjmiemy. Ale przecież w takim dniu trzeba się było podzielić z nimi, czym było można. Tak też się stało i już po niedługim czasie krzątali się razem ze wszystkimi przy przygotowaniach do Wigilii.
         Trzeba się było pospieszać, aby ta wieczerza wigilijna odbyła się o możliwej jeszcze porze i w jako takim nastroju.
         Gdzieś około godziny siódmej lub ósmej wieczorem byliśmy gotowi. Pierwsze gwiazdki już dawno świeciły na niebie. Chleb pokrojony na cieniutkie "sznytki" - zamiast opłatka -leżał na misce na stołku na środku, a dookoła poukładane kawałeczki różnych "frykasów" w większości z paczek otrzymanych przez kolegów od rodzin z Polski.
         Dwunastu potraw nie było, ale za to nas było dwunastu - jak apostołów. Stojąc dookoła podzieliliśmy się naszym "opłatkiem" - czytaj chlebem i złożyliśmy nawzajem życzenia, aby kolejne święta spędzać w innej sytuacji; chodziło chyba o święta Wielkanocne, bo przecież nikt nie wyobrażał sobie, że jeszcze rok mielibyśmy żyć w takich warunkach. Wszyscy myśleliśmy wówczas o swoich bliskich, którzy gdzieś tam daleko, być może w tej samej chwili również dzielili się opłatkiem.
         Ja szczególnie o tym myślałem, bo właśnie w tym dniu dostałem pierwszą kartkę z kraju, od dalekiego kuzyna z Kielc z informacją i adresami ojca i brata w obozach w Niemczech.
         Uściskawszy się wzajemnie, w dalszym ciągu stojąc dookoła stołka z naszymi "potrawami wigilijnymi" i małego piecyka, w którym coś się tam żarzyło, a także górującej nad nami choinki, zaczęliśmy śpiewać kolędy. Na pierwszy ogień poszła kolęda "Bóg się rodzi ...", z tym, że jako druga była zwrotka "wojenna", przywieziona swego czasu do kraju z Anglii, która brzmiała tak:

         "Bóg się rodzi, a my w świecie
         Gdzieś daleko rozproszeni
         Sławę Polski na bagnecie
         Roznosimy po przestrzeni.

         By się wrogom nie zdawało,
         Żeśmy opuszczeni sami
         A słowo ciałem się stało
         I mieszkało między nami".


         I potem dalej już normalnie

         "Podnieś rękę Boże dziecię,
         błogosław Ojczyznę miłą...".


         Kiedy przebrzmiały dźwięki tej kolędy, w chwili ciszy, zanim jeszcze rozpoczęliśmy następne, usłyszeliśmy z zewnątrz trochę w oddali od strony budynków straży obozowej melodię i słowa innej kolędy: "Stile Nacht, heilige Nacht..." (czyli "cicha noc, święta noc..."). A więc nasi "opiekunowie" - wachtmani również świętowali Boże Narodzenie. W takich chwilach nawet i oni, a przynajmniej niektórzy z nich też byli ludźmi.
         Ale muszę dodać, że od tej chwili, od pamiętnej obozowej wigilii w 1944 roku, przez szereg lat, bardzo nie lubiłem kolędy "Cicha noc...". Nie tylko jej śpiewać, ale i słuchać nie mogłem.
         W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia wyjątkowo mieliśmy wolne od pracy, a jeden z naszych strażników okazał się jeszcze bardziej ludzki i nie wiem na czyją prośbę zgodził się, aby z kilkoma z nas pójść do odległego kilka kilometrów kościoła w Spellen. Po raz pierwszy od ponad 3 miesięcy byliśmy znów w Kościele. Nie weszliśmy głęboko do środka, ale razem ze strażnikiem staliśmy w kruchcie, zaraz przy wejściu, modliliśmy się i można powiedzieć, że byliśmy szczęśliwi.
         Zaraz po mszy bez przeszkód wróciliśmy do obozu. Po świętach wszystko wróciło do normy. Poranna pobudka, przemarsze, przejazdy i wielogodzinna praca i naloty alianckie i głodowe wyżywienie. W moim przypadku, odmianą był tylko fakt, że otrzymałem kilka listów, w tym od ojca, a wobec tego i sam zacząłem w miarę możliwości pisać listy.

   


   

Zbiór kartek otrzymanych w obozie:
od wujka z Kielc, od Ojca (jedna z czterech), od Brata, od "Placka" i jego sióstr



         Nowy Rok
         W Sylwestra wieczorem w obozie był alarm, bo nad nami sunęły olbrzymie eskadry bombowców. Leciały gdzieś dalej w głąb Niemiec, tym nie mniej okoliczne baterie przeciwlotnicze strzelały, a nam kazano iść do schronów, chociaż woleliśmy patrzeć i słuchać jak te masy samolotów lecą.
         Należałem do tych, którzy byli trochę niesubordynowani. Stałem właśnie na pierwszym stopniu schodów z głową zadartą do góry, gdy usłyszałem głośne "Los, los" i na głowie oraz plecach poczułem silne uderzenia pałką, skutkiem czego błyskawicznie nie zszedłem, ale zleciałem na dół do schronu. Zostałem przywołany do porządku. Otrzymałem taki "prezent" noworoczny.
         Tej nocy, z chwilą nadejścia Nowego Roku 1945, strażnicy Niemieccy trochę postrzelali na wiwat, ale nie były to oszałamiające salwy. Huków za to, ale od spadających, choć niezbyt blisko bomb było wystarczająco.
         Naloty alianckie oglądane z daleka, szczególnie gdy z samolotów sypany był fosfor, który opadając palił się w powietrzu w różnych kolorach, to było fantastyczne widowisko. Gorzej jednak, gdy człowiek się znajduje w miejscu, gdzie takie roje palących się gwiazdek, czy raczej roje płomieni opadają na ziemię. Pali się wówczas wszystko. Na moje szczęście nigdy nie znalazłem się bezpośrednio w takiej strefie, natomiast niejednokrotnie oglądaliśmy taki obraz ze stosunkowo niewielkiej odległości.
         Nowy Rok nie przyniósł zasadniczej zmiany w naszej sytuacji, ale coraz bardziej czuliśmy, że koniec koszmaru tej wojny się zbliża. Zakłady Kruppa i inne zakłady przemysłowe, a także dzielnice mieszkaniowe w Essen coraz bardziej zamieniały się w gruzy. Normalnej produkcji już właściwie nie było, ale w obozie wszystko było jak zwykle. Pobudka, przemarsz, przejazd a na miejscu w Essen odgruzowywanie zakładu, a czasem nawet praca przy oczyszczaniu i naprawie torów.
         Minął styczeń i rozpoczął się miesiąc luty, ciągle w zasadzie to samo, aż tu nagle pewnego dnia, gdy z ruin hali wydobywaliśmy i czyściliśmy cegły nadające się do odbudowy przyszedł jeden z Vorarbeiterów (brygadzistów) niemieckich z wiadomością, że mam się natychmiast udać do budynku dyrekcji Zakładów, do jakiegoś działu (dziś już nie pamiętam).
         Niepomiernie zdziwiony, a może i trochę zaniepokojony poszedłem zgodnie ze wskazaniami. Gdy znalazłem się tam, stojąc przed obliczem jakiegoś urzędnika, nie najniższego zresztą szczebla, ten z miejsca, bez żadnych wstępów zapytał mnie, nawet dosyć grzecznie, "Kogo ty masz w Berlinie?". W pierwszej chwili zatkało mnie, byłem zdziwiony pytaniem. Niemiec uzupełnił wówczas swoją wypowiedź "..bo otrzymaliśmy pismo z Dyrekcji Kolei w Berlinie z prośbą o zgodę na przeniesienie ciebie do Berlina". Pewnie myśleli, że mam tam kogoś ważnego. Wtedy dopiero nastąpiło olśnienie i odpowiedziałem, że w obozie Kolei Niemieckich (Reichsbahnlager) w Dreilinden bei Berlin jest mój ojciec. Uświadomiłem sobie, że w pierwszym swoim liście z początku roku ojciec napisał coś takiego "Będę się starał ściągnąć cię do siebie". A więc to o to chodzi.
         Usłyszałem wówczas, że wysyłają pismo do Berlina, że mogliby się zgodzić na przeniesienie mnie, ale pod warunkiem, że Berlin w zamian przekaże im jednego pracownika. A więc handel wymienny, głowa za głowę, traktowani byliśmy jak towar, jak niewolnicy, własność naszego pracodawcy. Przypuszczam, że początkowo nie wiedząc kto stoi za tym pismem z Berlina nie byli zdecydowani jaką dać odpowiedź, a tak dając warunkową zgodę poczuli się bezpieczni. Jak dalej potoczyła się sprawa, nie wiem, być może rozwój sytuacji na frontach spowodował, że dalszego ciągu nie było.
         Na przełomie lutego i marca coraz bardziej dało się odczuć, że front zachodni jest już bardzo blisko nas. Przecież od naszego obozu do Renu było tylko kilkanaście kilometrów.

         Pożegnanie z Kruppem
         W pierwszych dniach marca, chyba to było 3-go, na porannym apelu kazano nam zabrać ze sobą wszystkie rzeczy. Zrozumieliśmy, że opuszczamy obóz. Poprowadzeni jak zwykle na stację i załadowani do wagonów pojechaliśmy do innego, znacznie większego obozu w Dorsten, na północ od Essen. Tam nastąpiło ostateczne rozstanie z Kruppem. Kazano nam oddać wszystkie dokumenty związane z Zakładami, ale za to po raz pierwszy od tych pięciu miesięcy otrzymaliśmy wypłatę, chyba po 50 czy 100 marek i trochę papierosów. Dotychczas regularnie co 2 tygodnie dostawaliśmy paski - wyciągi, na których było wyliczone ile zarobiliśmy i ile jesteśmy winni: za mieszkanie, za ubranie (drewniaki i drelichy), za wyżywienie i za transport, z czego wynikało, że ciągle jesteśmy Zakładom Kruppa coś winni. Dług nasz praktycznie nie malał. Wszystkie te wyliczenia otrzymując gotówkę, chyba rodzaj odprawy, musieliśmy oddać. Mnie udało się zatrzymać tylko fotografię z chwili rejestracji z numerem obozowym P-324, której kopię mam do dzisiaj.
         Tego samego dnia nastąpiła kolejna selekcja i nasza kilkudziesięcioosobowa grupa została oddana w ręce "żółtków" z SA i przydzielona do kopania okopów wzdłuż autostrady na odcinku Sterkrade-Duisburg. Przewieziono nas tam niezwłocznie.
         Zakwaterowani zostaliśmy w czymś co nawet trudno nazwać obozem, dwa lub trzy niewykończone baraki z płyt wiórowo-cementowych, bez okien i drzwi, bez prycz, bez urządzeń sanitarnych. Za umywalnię służył przepływający rów melioracyjny, często rano lekko zamarznięty, a wyżywienie od czasu do czasu, nie częściej niż raz na dobę dowożono w postaci suchego prowiantu. Spanie na ziemi lub na jakichś znalezionych deskach. Do przykrycia tylko własne ubranie. Codziennie rano w kolumnie maszerowaliśmy kilka lub kilkanaście kilometrów wzdłuż autostrady i rozstawiani byliśmy do kopania okopów-rowów strzeleckich lub też pojedynczych okrągłych dołków o głębokości ok. 1 m, jako stanowiska żołnierzy z tzw. pancerfaustami.
         Czas pracy wraz z dojściem jak zwykle wynosił kilkanaście godzin. Byliśmy głodni, brudni i potwornie zmęczeni. Wszy, które towarzyszyły nam właściwie od samego początku w obozie, teraz pomimo zimna opanowały nas całkowicie. Poobcierane nogi pokrywały się wrzodami, ale o tym by nie iść do pracy lub dostać jakąś pomoc medyczną - nie było mowy. Na całe szczęście taka sytuacja nie trwała zbyt długo.
         Pewnej nocy ruszyła ofensywa amerykańska. Przełamanie Renu. Ciężki ostrzał artyleryjski połączony z bombardowaniem lotniczym powodował niesamowity huk, łomot. Wszystko to zaczęło się w środku nocy i trwało, z różnym nasileniem, kilkanaście godzin, tak że człowiek miał ochotę schować się gdzieś w mysią dziurę.
         Przed południem, gdy trochę ucichło nasi "opiekunowie" zaczęli nas zbierać, uformowali kolumnę i prowadzili nas na wschód jak najdalej od frontu. Rozpoczął się marsz głodu i poniewierki. Maszerowaliśmy po kilkanaście godzin na dobę, tym razem już o żadnym otrzymywaniu jedzenia czy myciu nie było mowy. Żywiliśmy się brukwią, czy burakami ukradzionymi z kopców leżących obok drogi, a raz nawet smażonym na ognisku mięsem wyciętym z mijanego po drodze zabitego konia. Spaliśmy pod gołym niebem, na ziemi - jak się dało.
         Zaraz pierwszej czy drugiej nocy, stwierdziliśmy, że nasi dotychczasowi "opiekunowie", którzy nam się dobrze dali we znaki znikli, a zastąpili ich "dziadkowie" z "Volksturmu", do których nic nie mieliśmy, którzy sami ledwo chodzili, a jeszcze musieli dźwigać karabiny. Jeden z nich zresztą, gdy zobaczył, że jako jeden z niewielu jestem bez czapki, a było zimno, dał mi chyba jakąś swoją zapasową czapkę wojskową niemiecką, tylko z odprutym orłem pruskim z przodu. Był to drugi strażnik - Niemiec, który potraktował mnie po ludzku.

         Ucieczka i co dalej
         Wiedzieliśmy, że front się zbliża, a my przed nim się cofamy opóźniając przez to nasze wyzwolenie. Postanowiliśmy z Witkiem Niewiadomskim, że dość już tego marszu na wschód, bo przecież do domu i tak nie dojdziemy, trzeba zmienić kierunek i iść na zachód. Przy najbliższej okazji "dajemy dyla", czyli uciekamy i co dalej zobaczymy. Mieliśmy nadzieję, a właściwie niemal pewność, że nasi "dziadkowie" nie będą się kwapić do strzelania nawet gdyby zauważyli naszą ucieczkę. W plany nasze nie wtajemniczaliśmy nikogo, staraliśmy się tylko zawsze trzymać końca kolumny.
         Jednej z kolejnych nocy kiedy maszerując szosą zauważyliśmy po prawej stronie zbocze góry porośnięte dość gęstym lasem, a strażnik był po stronie przeciwnej o parę kroków przed nami - zdecydowaliśmy, że to już jest ten moment aby uciec. Jeden za drugim skoczyliśmy i przycupnęliśmy bez ruchu na skraju lasu. Nasłuchiwaliśmy, cisza, nic się nie dzieje, kolumna poszła dalej. Ustaliliśmy, że wejdziemy nieco wyżej i głębiej w las, przeczekamy do czasu aż się trochę rozjaśni, zorientujemy się w terenie i zdecydujemy co dalej. Tymczasem usadowiliśmy się w krzakach pod jakimś drzewem i podrzemywaliśmy. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś trzaski gałęzi i wyraźne kroki po omacku. Zamarliśmy w bezruchu i nasłuchiwaliśmy.
         Byliśmy trochę w strachu, serca nam łomotały i nagle usłyszeliśmy, że ktoś się potknął, a może nawet przewrócił i usłyszeliśmy "o ku...". Słowa te były dla nas jak balsam, to nasi, Polacy. Po chwili, gdy się podnieśliśmy i znaleźliśmy się naprzeciw nich oni z kolei byli w pierwszym momencie zaskoczeni. Po krótkiej wymianie słów okazało się, że to dwóch trochę starszych kolegów z naszej grupy odskoczyło chwilę po nas do lasu. Ustaliliśmy, że będziemy trzymać się razem, a mnie ponieważ najlepiej mówiłem po niemiecku mimo woli przypadła rola przywódcy. Oznaczające Polaków żółte znaczki z fioletową obwódką i literą "P" zostały poodrywane i wyrzucone, a jak się rozjaśniło jak gdyby nigdy nic wyszliśmy z lasu na szosę. Zaczynał się kolejny etap, tej trzeciej już w naszej z Witkiem niewolniczej "karierze" ucieczki.
         Rozejrzeliśmy się i stwierdziliśmy, że nie idziemy do tyłu, gdzie kolumna wieczorem przechodziła, tylko w ślad za kolumną i na najbliższym skrzyżowaniu skręcamy w prawo, na południowy zachód, w stronę frontu.
         Tak się tez stało. Doszliśmy też do wniosku, że trzeba by coś zdobyć do jedzenia. Oczywiście nie wchodziło w grę przyznawanie się, że jesteśmy Polakami-uciekinierami, toteż wszystko ja miałem załatwiać, a oni mieli stać i nie odzywać się ani słowem.
         Niedaleko za skrzyżowaniem, na wzgórzu po prawej stronie zauważyliśmy stanowiska artylerii niemieckiej i krzątających się wokół żołnierzy. Innych zabudowań w pobliżu nie było. Postanowiłem zaryzykować. Koledzy zostali na szosie, a ja podszedłem do żołnierzy. Zapytałem czy mogliby nam odstąpić coś do jedzenia. Możemy im zapłacić pieniędzmi, czy jeśli wolą papierosami. Nie indagowali mnie kto i co, być może, że dzięki tej wojskowej czapce na głowie wzięli mnie za jakiegoś swojego "Junge", czyli smarkacza. Po krótkiej wymianie zdań zaproponowali mi, że za paczkę papierosów mogą mi dać dwa woreczki grochu solonego, każda porcja po około pół kilograma. Można to było jeść nawet tak na surowo, lub ugotować. Podziękowałem, zszedłem do chłopaków i poszliśmy dalej. Na następnym zakręcie drogi, już na skraju wioski zdecydowałem się, że wejdę do chałupy i poproszę czy nie mogliby coś nam dać do jedzenia. Wszedłem, typowa uboga chata z korytarzem w środku i izbą mieszkalną po lewej, jakimś pomieszczeniem po prawej i kuchnią w głębi. Wchodząc zauważyłem w korytarzu pod ścianą, jakby dopiero co przyniesione dwa spore koszyki pełne ziemniaków. Koledzy zostali na progu.
         W kuchni była starsza Niemka. Gdy do niej zagadałem stwierdziła, że niestety w tej chwili nic nam dać nie może i trochę jakby się tłumaczyła. W trakcie rozmowy, zagadując ją dalej dałem ręką znak chłopakom, aby ładowali do kieszeni te ziemniaki. Zrozumieli, gdy zauważyłem, że wzięli ile im się zmieściło w kieszenie, podziękowałem i wszyscy wyszliśmy. Mieliśmy już groch (kupiony) i ziemniaki (ukradzione) trzeba by teraz z tego ugotować zupę. Człapiąc i nie wiele mówiąc szliśmy dalej i w pewnym momencie na polance po lewej stronie drogi zobaczyliśmy wojskową kuchnię polową i wielki dymiący jeszcze kocioł. I znowu ja podszedłem do podoficera, który jak mi się wydawało zarządzał tym wszystkim, zapytałem czy nie moglibyśmy dostać czterech menażek zupy. Niemiec stwierdził, szkoda że nie przyszliśmy parę minut wcześniej, bo dopiero co skończył wydawać zupę, ale jeśli chcemy to może nam dać cztery łyżki i możemy sobie z kotła wyskrobać to co jeszcze zostało. Za chwilę z czterech stron kotła widać było cztery pary nóg i cztery pupy, a pozostałe części ciał przewieszone były przez krawędź i zagłębione w kotle. Wyskrobywaliśmy resztki wspaniałego wojskowego krupniku.
         Początkowo nikt z żołnierzy nie zwracał na nas uwagi, ale w pewnym momencie któremuś z moich kolegów wyrwało się po polsku, coś w tym stylu "o ku..., ale pycha" i może jeszcze jakieś parę słów, Zauważyłem, że chodzący obok żołnierze z obsługi zaczynają coś mówić do siebie i spoglądają w naszą stronę. Obawiając się, że nas rozszyfrują, co mogło się bardzo źle skończyć, rzuciłem półgłosem do kolegów "chłopaki, chodu!" i pozostawiając łyżki w kotle szybko się oddaliliśmy. Udało się. Szliśmy dalej ta samą drogą i po jakimś czasie doszliśmy do miasteczka Überruhr (dziś jest to dzielnica - przedmieście Essen). Idąc powoli tą główną ulicą miasteczka rozglądaliśmy się. Mijaliśmy kopalnię, gorzelnię (po lewej) i kościół (po prawej).
         W pewnym momencie niedaleko za gorzelnią po lewej stronie, zauważyłem stojący szczytem do drogi - piętrowy dom i w głębi zabudowania gospodarcze (wozownia, stodołą), do których prowadziła wąska droga wzdłuż budynku mieszkalnego. Zdecydowałem się, że wejdziemy i poproszę bauerkę (gospodynię) aby nam z posiadanych prowiantów ugotowała zupę. Z drugiego okna, które okazało się być oknem kuchni wychyliła się kobieta w średnim wieku i zapytała o co nam chodzi - czego szukamy (was suchen sie?). Powiedziałem więc, że jesteśmy uciekinierami (Flüchtlinge), nie mówiąc nic o narodowości, że jesteśmy głodni, że mamy groch i ziemniaki, i czy nie zgodziłaby się ugotować nam zupę.
         Widać było chwilę zastanowienia, lustrowała nas trochę wzrokiem i po chwili powiedziała żebyśmy usiedli sobie na brzegu płynącego naprzeciw okien, równolegle do drogi strumyczka i poczekali. Wzięła nasze produkty. Cóż było robić, musieliśmy jej zaufać, że naprawdę coś nam ugotuje, a nie wezwie policji. W międzyczasie zdjęliśmy buty, myliśmy w strumyku nogi, biliśmy i topiliśmy w wodzie wszy i po prostu odpoczywaliśmy. Wędrowaliśmy przecież od świtu, a były to już godziny popołudniowe, może nawet 16-ta, a więc spać też trochę się chciało. Nie przejmowaliśmy się niczym, po prostu czekaliśmy.
         Po pewnym czasie kobieta znów wychyliła się z okna i na parapecie postawiła cztery dymiące miski pełne zupy i cztery łyżki. Okazało się, że do naszych prowiantów dodała jeszcze jakieś warzywa i tłuszcz. Było to wspaniałe, jedliśmy aż się nam uszy trzęsły, niemalże wylizując miski do czysta. Gdy za parę chwil oddając miski odważyłem się zapytać czy nie moglibyśmy przenocować w stodole, usłyszałem odpowiedź twierdzącą, a w następstwie pytanie z jej strony. "Może chcielibyście zostać na dłużej i popracować trochę w polu?". Oczywiście bez porozumiewania się z kolegami, którzy nie wszystko słyszeli i nie zrozumieli o czym tak długo rozmawiamy, dałem odpowiedź twierdzącą. Ryzykowaliśmy, bo przecież nie mogliśmy być pewni czy nas w nocy lub rano nie wydadzą w ręce policji, ale musieliśmy zaufać, a przeczucie mówiło mi, że to jedyna szansa. Włóczyć się wieczorem po szosie lub szukać kolejnego lasku, czy ruin do ukrycia ryzykując spotkanie z policją - byłoby to chyba samobójstwo.
         Udając się na wskazane miejsce do stodoły, mając przynajmniej wrażenie, bo przecież jeszcze nie pewność bezpieczeństwa, czuliśmy się jak w raju. Najedzeni, bez straży, zaczęliśmy już wierzyć w swoją szczęśliwa gwiazdę. Spaliśmy jak zabici, nie słysząc nawet huku artylerii z niezbyt odległego frontu.

         U Bauera
         Następnego ranka obudziliśmy się dosyć wcześnie, obmyliśmy się w strumyku obok i... najpierw dostaliśmy śniadanie, które zostało przyniesione nam do stodoły. Po parę kawałków chleba dla każdego, cieniutko posmarowanych margaryną i jakąś marmoladą i kawę do popicia. Śniadanie niezbyt obfite, ale po tylu dniach głodówki, gdy czasem i to nie zawsze, musiała wystarczy ledwo otrzepana z ziemi brukiew z leżącej przy drodze kupki, było to coś wspaniałego. Po zjedzeniu śniadania, gdy odnosiłem do kuchni tacę, dzbanek i kubki dowiedziałem się, że za parę minut pójdziemy w pole i pierwszą naszą pracą będzie zasypywanie dołów i lejów po bombach, tak aby potem można było jak zwykle przystąpić do orki wiosennej.
         Szczegóły wyjaśnił nam Michel, czyli właściwie Michajło spod Lwowa, który został tu przywieziony przymusowo na roboty już parę lat wcześniej. Poprzedniego dnia nie widzieliśmy go, był gdzieś w polu, a jak wrócił my już ułożyliśmy się spać. Był on stałym i jedynym pracownikiem, poza rodziną gospodarza. Kobietą z którą pierwszą się zetknęliśmy (ugotowała nam zupę), była siostrą właściciela, była też kilkunastoletnia dziewczyna, siostrzenica jego zmarłej żony i malutki chyba trzy lub czteroletni synek. Sam gospodarz to mężczyzna około czterdziestoletni, który ze względu na zdrowie, jakieś inwalidztwo, czy coś - nie był w wojsku. Innych pracowników ani z rodziny ani najemnych nie było, bo po prostu zostali wzięci do wojska. A roboty było dużo, bo i gospodarstwo było spore.
         Można powiedzieć, w niczym nie umniejszając faktu, że choć przyjmując nas i ukrywając sami ryzykowali wiele, to z drugiej strony taka właściwie bezpłatna siła robocza przydała się im w tym momencie bardzo. Wesslingowie, bo tak się nazywali nasi gospodarze byli raczej zamożni, bo Johann (nasz gospodarza) i brat jego Wilhelm byli właścicielami większej części Überruhr każdy mając po kilkadziesiąt hektarów ziemi (ornej i łąk), po kilka przynajmniej krów i kilka koni (u naszego Bauera trzy konie), a także maszyny rolnicze jak: pług wieloskibowy, kosiarka i żniwiarka, siewnik, a także wozy, bryczkę itp. Traktorów nie było. O tym wszystkim dowiadywałem się stopniowo, dużo później w czasie pobytu u nich i rozmów z Michałem, czy też Frau Marią.
         Na odpowiednie miejsce w polu, kawałek od gospodarstwa, zaprowadził nas Michał i pozostawił samych sobie. Byliśmy wyposażeni w łopaty, grabie i kilof. Ochoczo zabraliśmy się do pracy nie oszczędzając się. Stopniowo zasypywaliśmy leje i efekty było widać. Gdy już minęło południe zobaczyliśmy, że idzie do nas dziewczyna, Johanna i niesie spory koszyk, a w nim drugie śniadanie. Znów jakieś kanapki, kawę w dzbanku i kubeczki. Powiedziała mi, żebyśmy zrobili sobie przerwę i zjedli ten przysłany przez "Tante Maria" posiłek i żebyśmy nie później niż koło 6-tej wrócili do domu. Po raz kolejny poczuliśmy się jak w raju. Nie dość, że pracujemy tu sami, nikt nas nie popędza, nie krzyczy, nie bije, ale jeszcze niemalże proszą żebyśmy odpoczęli i zjedli. To wszystko trudne było do uwierzenia. Istny cud.
         Gdy wróciliśmy do domu o wyznaczonej porze i zadowoleni z efektów, dwa lub trzy leje zostały zasypane, dostaliśmy porządny obiad-kolację i mogliśmy się umyć i przygotować do snu, jak poprzedniego dnia w stodole. W tym czasie Michał obrządzał konie i krowy, które chyba Johanna potem doiła. Chyba żaden z nas nigdy przedtem nie miał do czynienia bliżej z pracami w gospodarstwie, toteż muszę przyznać z zainteresowaniem nawet przyglądałem się jak sam Bauer, czy Michał radzili sobie np. z końmi zmieniając ściółkę, wygarniając gnój, czy też czyszcząc je, albo zaprzęgając. Jak pięknie na komendę "fuss ab" koń podnosi nogę i pozwala pod sobą coś robić, czy też na "zurück" cofa się i pozwala zaprząc.
         Przed ułożeniem się do spania stwierdziliśmy, że w stodole stoi waga i postanowiliśmy się zważyć. Okazało się, że byłem najchudszy i najlżejszy ze wszystkich, ważyłem skąpe 39 kg.
         W nocy znów mocno słychać było artylerię. Na drugi dzień sytuacja się powtórzyła, z tym że zasypywaliśmy leje na łąkach, położonych między szosą i rzeką Ruhr. Na szosie przemieszczały się drobne oddziały wojska niemieckiego, czy nawet pojedynczy maruderzy. Wieczorem bauer powiedział mi, że ja z Witkiem zostaniemy u nich, a Marian i Henryk, czyli dwaj pozostali pójdą do jego brata. Prosił, żebym tam poszedł z nimi , aby na początek w razie potrzeby pomógł coś przetłumaczyć. Nie było to daleko, trochę ponad kilometr, na górce, toteż niedługo wróciliśmy z powrotem.
         Tego samego wieczora, czy też następnego dowiedzieliśmy się z Witkiem, że nie będziemy już musieli spać w stodole, ale umieszczeni zostaliśmy w niewielkim pokoiku, na poddaszu nad stajnią. Po raz pierwszy, od dłuższego czasu układaliśmy się do spania na łóżkach, mogąc się prawie normalnie rozebrać i przykryć kocami. Było to kolejne fantastyczne przeżycie. Artyleria amerykańska waliła w nocy coraz mocniej.
         Następnego ranka śniadanie jedliśmy już we trzech, ja, Witek i Michał przy stoliku w kuchni. Obok było włączone radio, toteż tłumaczyłem im wiadomości, które tam słyszałem, m.in. o sytuacji na frontach. Gospodyni to zauważyła, toteż już wieczorem radia tam nie było. Za to po obiedzie wypytywała mnie co robiliśmy w Polsce i dlaczego tu przyjechaliśmy? Gdy jej powiedziałem, że obaj z Witkiem chodziliśmy do gimnazjum, że mamy tam rodziny, a do Zagłębia Ruhry i pracy u Kruppa nie przyjechaliśmy z własnej woli, ale po Powstaniu Warszawskim zostaliśmy przywiezieni przymusowo - była zaskoczona. Trudno jej było uwierzyć, a ja coraz więcej i coraz szczerzej jej opowiadałem. Czasem też rozmawiałem z bauerem, ale z nim znacznie mniej i był on w rozmowach znacznie bardziej powściągliwy.



Tadeusz Jarosz

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Tadeusz Jarosz
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej





Copyright © 2016 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.