Powstańcze relacje świadków


         Relacja powstańcza mojej Babci Danuty Staniszkis (1912-1995) została spisana w formie maszynopisu w latach 80-tych. Ma ona specyficzną formę - składa się z kilku niezależnych części, z których każda jest integralną całością. Stąd w poszczególnych częściach opisane są niekiedy te same historie, choć za każdym razem w nieco inny sposób. Jest to spowodowane m.in. tym, że Babcia niektóre z tych części przygotowywała z myślą o publikacji - np. część "Kielecka 46" została opublikowana w sierpniu 1987 roku w tygodniku "Przegląd Katolicki".
         Postanowiłem jednak nie ingerować nie tylko w treść, ale i w formę opowieści Babci, wychodząc z założenia, że każda taka ingerencja osłabia oryginalność relacji historycznej, a tym samym jej wiarygodność. Prostowałem jedynie drobne nieścisłości faktograficzne (każdy taki komentarz, zgodnie z ogólnymi zasadami, ujęty jest w kwadratowy nawias), dokonałem też drobnych korekt ortograficznych (Babcia pisała np., zgodnie z częstym wojennym i powojennym zwyczajem, "niemcy" z małej litery, co postanowiłem zmienić).
         Tradycja powstańcza była dla Babci zawsze szalenie ważna. W okresie powojennym brała ona aktywny udział w kultywowaniu pamięci o Powstaniu - działała w środowisku Pułku "Baszta", a także w strukturach ZBOWiD (która to organizacja w okresie PRL miała praktycznie monopol na upamiętnianie martyrologii). Co rok 1 sierpnia, dopóki zdrowie jej pozwalało, uczestniczyła w tradycyjnej warcie przy kwaterze "Baszty" na Powązkach Wojskowych, a także we wszelkich pułkowych uroczystościach, jak np. w odsłonięciu pomnika przy ul. Dworkowej w 1984 roku.
         Powstańczą tradycję Babcia przekazywała też młodszym pokoleniom - gdy miałem 11 lat, przyjechała z Łodzi, gdzie wówczas mieszkała, by oprowadzić mnie i brata po wszystkich miejscach, związanych z powstańczymi doświadczeniami i opowiedzieć "na żywo" historie, o których pisze w relacji. Były to zresztą miejsca często dobrze mi znane - urodziłem się i wychowałem na Górnym Mokotowie.
         Babcia była też osobą szalenie otwartą na inne osoby i ich różne postawy, towarzyską, potrafiącą łatwo nawiązywać kontakty i zjednywać ludzi. Nie dziwią więc mnie np. opisywane w relacji sytuacje, gdy podczas Powstania potrafiła nawiązać kontakt nawet z SS-manami.
         Do relacji dołączam zdjęcia. Te pochodzące z okresu okupacji mają szczególną historię. Ocalały tylko dlatego, że Babcia wysyłała je w listach do przebywającego w Oflagu w Woldenbergu Dziadka, rtm. Olgierda Staniszkisa (mają na odwrocie stempel obozowej cenzury) - wszystkie inne spłonęły wraz z innymi rodzinnymi pamiątkami w sierpniu 1944 roku w mieszkaniu przy ul Kieleckiej 46. Do historycznych zdjęć, dodałem też kilka zrobionych współcześnie w rejonie ul. Kieleckiej i Rakowieckiej, by pokazać jak wygląda teren, na którym dzieje się część opisywanych przez Babcię wydarzeń - od czasów II wojny światowej zmienił się bowiem stosunkowo niewiele.

Piotr Śmiłowicz









Staniszkis Anna Danuta z Hanickich,
ur. 17.09.1912 w Kijowie
żołnierz Armii Krajowej ps. "Jagienka"
pułk AK "Baszta"
komendantka punktów sanitarnych na Mokotowie


Relacja

         1. Dane osobiste:
         Staniszkis Anna Danuta z Hanickich,
         ur. w Kijowie 17 IX 1912 roku, córka Witolda i Marii (z Radziejowskich),
         środowisko inteligencji pracującej, mąż pracownik naukowy,
         wykształcenie wyższe - mgr inż. rolnictwa.
         od 1960 do 1972 roku - w szkolnictwie (Łódź),
         obecny adres: 05-806 Komorów, ul. Klonowa 8.

         2. Okres przedwojenny do 1 IX 1939 roku
         Od roku 1934 do 1936 - stacja oceny nasion w Warszawie, 1936-37 - Biuro Rolne TESP (sole potasowe), od 1937 do 1 IX 1939 r. - Wydział Zagraniczny Głównej Kwatery ZHP - referentka od spraw szkoleniowych młodzieży polskiej z zagranicy. W ZHP od 1929 roku - pełniłam różne funkcje do drużynowej. W roku 1934 [zostałam] mianowana podharcmistrzynią, w 1938 r. - harcmistrzynią. W roku 1938 przeszłam kurs przysposobienia wsi do obrony kraju (w harcerskiej Szkole Instruktorskiej na Buczka) - po którym prowadziłam szkolenie w różnych punktach Polski.
         W 1939 roku w Warszawie ukończyłam kurs obrony przeciwlotniczej, organizowany chyba przez L.O.P. w gmachu telefonów na Zielnej.

         3. Wrzesień 1939 r.
         W czasie oblężenia Warszawy znalazłam się z moją 3-letnią córką i Teściami na ul. Sewerynówek w gimnazjum im. Mickiewicza. Ulica Kielecka, gdzie mieszkaliśmy, była pierwszą linią obrony i trzeba było mieszkanie opuścić.
         W czasie oblężenia, z ramienia Pogotowia Harcerek, pełniłam dorywczo nadzór nad kuchniami żołnierskimi na Woli.
         Mąż mój Olgierd, porucznik 3 pułku szwoleżerów (w Suwałkach) przeszedł z pułkiem [szlak bojowy], walcząc od Prus Wschodnich do Kocka. Tam razem z Armią Polesie, pod dowództwem gen. Kleberga, pułk musiał 6 X skapitulować.
         W czasie walk mąż był dwukrotnie ranny i został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari oraz dwukrotnie Krzyżem Walecznych, okupację spędził w Oflagu.

         4. Okres okupacji
         a. Praca zawodowa: od listopada 1939 roku do sierpnia 1940 roku - jako robotnica w Spółdzielni Wytwórczej Pracowników Instytutu fermentacyjnego "IF" - mieszczącej się na tyłach zburzonego gmachu Resursy Obywatelskiej - ul. Krakowskie Przedmieście nr 66. (cz. 1)

         Od sierpnia 1940 r. do 1 VIII 1944 r. - jako asystenta w Instytucie Naukowym Gospodarstwa Wiejskiego w Puławach (Landwirtschaftliche Forschungsanstalt) - oddział w Warszawie, w gmachu Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie przy ul. Rakowieckiej 8 [obecny adres Rakowiecka 30]. (cz.2)

         Przez cały okres okupacji mieszkałam wraz z moja córką (ur. 1936) u Teściów w Domu Profesorów SGGW przy ul. Kieleckiej 46. Teść mój prof. Witold Staniszkis, jeden z 12 zakładników Warszawy w momencie kapitulacji w 1939 r., był później prezesem Rady Głównej Opiekuńczej [w rzeczywistości prof. Witold T. Staniszkis w czasie oblężenia Warszawy wszedł w skład Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej, a po zamknięciu SKSS przez władze okupacyjne na początku 1941 roku kierował Sekcją Schronisk i Opieki nad Wysiedlonymi w Polskim Komitecie Opiekuńczym] aż do momentu aresztowania przez Gestapo w dn. 18 V 1941 r. Zmarł w Oświęcimiu 22 listopada 1941 roku.
         Dom profesorski przy ul. Kieleckiej 46 odegrał szczególną role w okresie okupacji i pierwszych dniach powstania (1-11 VIII 1944 r.), dlatego dołączam specjalne opracowanie na ten temat.

         b. Z konspiracyjną prasą w ZWZ współdziałałam od momentu powstania ZWZ. Po przekształceniu się ZWZ w AK zostałam zwerbowana do pracy w V obwodzie AK WSK (sanitariat mokotowski) przez Marię Paszkiewicz (ps. "Marynia"). Zaprzysiężona zostałam przez "Jadwigę" (Antoninę Kon) w lutym 1942 roku. Przyjęłam pseudonim "Jagienka".

         c. Po zaprzysiężeniu zostałam mianowana "punktową" - tzn. komendantką (założycielką) punktów sanitarnych na obszarze objętym ulicami: Rakowiecką, Madalińskiego i Sandomierską - św. Andrzeja Boboli (Wołoska). Dostałam też polecenie zorganizowania punktu żywienia.
         Centralny punkt sanitarny i punkt żywnościowy znajdowały się w domu, w którym mieszkałam, przy ul. Kieleckiej 46. Działalność tego punktu sanitarnego opierała się na zgromadzonych przeze mnie materiałach i sprzęcie sanitarnym w gmachu Instytutu Naukowego Gospodarstwa Wiejskiego przy ul. Rakowieckiej 8 (SGGW) [obecny adres Rakowiecka 30] i na personelu sanitarnym tam przeszkolonym. Praktyki pielęgniarskie odbywały dziewczęta w Szpitalu Ujazdowskim.
         Personel ten stanowiły mieszkanki domu przy ul. Kieleckiej 46, pracownice Instytutu oraz kilka dziewcząt z pobliskiego Mokotowa.

         Skład osobowy punktu sanitarnego (Kielecka 46)
         1. Anna Danuta Staniszkis - komendantka
         2. Rena Chytrowska
         3. Ada Chytrowska
         4. Myszka Chytrowska
         5. Anna Niewiarowska
         6. Maria Sulimierska-Laube
         7. Halina Knoch-Sztajerowa
         8. Hanna Doberska-Knochowa
         9. Franciszka Kawińska
         10. Maria Polanowska
         11. Irena Rogalska
         12. Stefania Zawadzka
         13. Stefania Reszke
         14. Maria Koziejówka-Chmielewska (8 VIII 44 przeszła kanałami na Śródmieście)
         15. Dziusia Mikiewicz (8 VIII 44 przeszła kanałami na Śródmieście)
         16. Krystyna Drecka
         17. Elżbieta Duninówna-Bisping (doszła przed wybuchem Powstania)
         18. Róża Sapieżanka (doszła przed wybuchem Powstania, zginęła 2 IX na ul. Malczewskiego 3)
         19. Teresa Sobańska (jw.)
         20. Anna Brykczyńska-Plater (dołączyła w momencie wybuchu Powstania)

         Skład osobowy punktu żywnościowego (Kielecka 46)
         1. Wanda Brykczyńska - kierowniczka
         2. Maria Dominik
         3. Regina Antes
         4. Andrzejewska
         5. Majchrzakowa (magazynierka, dozorczyni domu)

         Poniżej podaję skład osobowy pozostałych punktów sanitarnych, znajdujących się na "moim" terenie (to, co zdołałam skompletować).

         Punkt Sanitarny przy Opoczyńskiej 15
         1. Anna Krasowska-Milewska - komendantka
         2. Anna Czarnocka-Lipińska - z-ca
         3. Hanna Lipińska-Bujniewicz
         4. Aleksandra Rychtel-Butkiewicz
         5. Maria Dobrzyńska
         6. Irena Małkiewicz
         7. Jadwiga Łobzowska

         Punkt Sanitarny przy Al. Niepodległości 157
         1. Danuta Bańkowska - komendantka
         2. Maria Brzezińska
         (innych nazwisk nie pamiętam)

         Punkt Sanitarny przy ul. Sandomierskiej 7
         siostry Teresa i Barbara Zielińskie

         Punkt Sanitarny przy ul. Łowickiej 51
         1. Prof. Edward Loth - komendant, szef sanitarny Mokotowa
         2. Prof. [Stanisław] Radwan - zastępca komendanta
         3. Maria Garszyńska (zginęła 1 VIII w czasie przechodzenia jako łącznik do Śródmieścia)
         4. Elżbieta Garszyńska
         5. Krystyna Mierzejewska
         6. Anna Maria Lesiecka
         Po zlikwidowaniu punktu dn. 11 VIII personel punktu przeszedł okresowo na punkt sanitarny przy ul. Madalińskiego 73/75, a następnie na ul. Tyniecką 24. Tam zginął prof. Loth (z rodziną). Reszta personelu pozostała tam do kapitulacji.
         W tym samym czasie - 12 VIII - na polski Mokotów przeszedł personel z punktu na ul. Kieleckiej 46 (wraz z rannymi na noszach i zapasami materiałów opatrunkowych i leków).
         Pozostałe punkty likwidowały się w miarę palenia przez Niemców domów, postępującego od ul. Puławskiej.

         Punkt Sanitarny przy ul. Madalińskiego 73/75
         1. Prof. Stefan Koeppe - komendant
         2. Ewa Orzechowska-Jeglińska ps. "Ewa 319" - sanitariuszka, łączniczka
         3. Helena Koeppe ps. "Lena"
         4. Kazimiera Koeppe (12 lat) - harcerka z Szarych Szeregów
         5. "Irena"
         6. "Renia"
         7. "Pola"
         8. "Rózia" - Rozalia Nowicka-Gawlikowa - służba gospodarcza.
         Punkt ten otrzymał rozkaz z Komendy V Obwodu pozostania jak najdłużej na terenie okupowanym przez Niemców. Poza opieka nad rannymi był on punktem kontaktowym i przerzutowym na "polski" Mokotów.
         Łączność między punktami a Komendą V Obwodu utrzymywała "Ewa 319" przy pomocy 13-letniego łącznika Janka Kułakowskiego. Punkt ten miał "filię" - przy ul. Narbutta na rogu Asfaltowej. Pracowały tam "Irena", "Renia" i "Pola". "Renia" w początku sierpnia została ciężko ranna przy ratowaniu rannego na ul. Narbutta i przeniesiona potem do szpitala polskiego na ul. Chocimskiej (pisze o tym w załączniku 3).
         Punkt doktora Koeppe przetrwał na ul. Madalińskiego do kapitulacji. W okresie 1-11 VIII od czasu do czasu ukazywał się na ul. Rakowieckiej patrol sanitarny z noszami. Młoda, wysoka, ciemna dziewczyna i młody człowiek, też wysoki brunet. Byli w białych fartuchach i spokojnie przechodzili przed bunkrami rozsianymi wzdłuż ul. Rakowieckiej. Nigdy do nich nie zbliżałyśmy się, podejrzewając, że mogą to być prowokatorzy, chcący spenetrować teren - czy i gdzie leżą ranni powstańcy.

         Szczegóły przebiegu zdarzeń na tym terenie podaję w załącznikach 3a i 3b, a szczegółową swoja służbę na Polskim Mokotowie od 13 VIII do kapitulacji podaję w załączniku nr 4.

         Część 1
         Dotyczy Spółdzielni "IF", Warszawa, ul. Krakowskie Przedmieście 6
         Spółdzielnię tę założyli byli pracownicy Instytutu Fermentacyjnego w Warszawie na początku okupacji hitlerowskiej w celu zatrudnienia ludzi, związanych z Instytutem, a pozostających bez pracy. Dyrektorem został p. Antoni Krauze.
         Pracowali tam: p. Kujawski, Wiktor Śliwiński, Hipsz, ojciec i syn Miszczakowie, Krystyna Krzyszkowska i wiele innych osób, których nazwisk nie pamiętam.
         W Spółdzielni wytwarzaliśmy różnego rodzaju cukierki, ciastka, sztuczny miód i kostki bulionowe.
         Od ulicy w odrestaurowanym małym pomieszczeniu spółdzielnia otworzyła kawiarenkę, którą prowadziła p. Zofia Moraczewska.
         Od początku wśród pracowników zaczęły działać różne organizacje podziemne - w pewnym momencie zaczęliśmy podejrzewać jednego z naszych kolegów Małkowskiego o to, że jest konfidentem. Wkrótce został on zlikwidowany.
         W Spółdzielni pracowałam do końca lipca 1940 roku.
         W parę lat później, pracując już w Instytucie Fermentacyjnym dowiedziałam się, że w podziemiach "IF-u" został przez Niemców odkryty skład broni. Nastąpiły aresztowania i podobno egzekucje. Nie wiem, kto wtedy ucierpiał.

         Część 2
         Instytut Naukowy Gospodarstwa Wiejskiego
         W gmachu Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, przy ul. Rakowieckiej 8 [obecnie Rakowiecka 30] w czasie okupacji hitlerowskiej mieścił się Instytut Naukowy Gospodarstwa Wiejskiego w Puławach, oddział w Warszawie. W skład Instytutu wchodziło cały szereg instytutów specjalistycznych jak: Fermentacyjny, Nawożenia i Gleboznawstwa, Wełnoznawczy, Weterynaryjny, Mleczarstwa i inne. Komisarzem z ramienia okupanta był prof. Pfaff, a jego zastępcą administracyjnym dr Perle. Dyrektorem "naszym" i założycielem Instytutu był prof. Wacław Dąbrowski. Chodziło mu o to, aby stworzyć miejsce pracy profesorom, personelowi administracji, asystentom i studentom SGGW, którzy nie mieli możności zatrudnienia i przeżycia okupacji.
         Profesor Dąbrowski był człowiekiem niezwykle odważnym, umiejącym wobec Niemców zachować swą godność naukowca-Polaka. Pracownikom Instytutu starał się pomóc w miarę swych możliwości. Wiedział, że pensje mamy głodowe. W jakiś sposób wygospodarowano w Instytucie Mleczarstwa - alizarol - płyn do badania kwasowości mleka, będący czystym alkoholem etylowym z domieszka alizaryny. Alkohol z alizarolu łatwo się oddestylowywało i sprzedawało, często jako wodę kolońską. Co miesiąc każdy z pracowników dostawał kilka litrów alizarolu.
         Podziwiałam trochę kpiący stosunek prof. Dąbrowskiego do Niemców. Byłam kiedyś obecna, gdy profesor ośmieszył naukowców przybyłych z Berlina, proponując im włożenie dłoni w płomienie lampy kwarcowej. Dłoń miała inaczej świecić - zależnie od tego, czy się je margarynę, czy smalec. Dłoń profesora, który jadł tylko margarynę, świeciła zielonkawo. Niemcy nie odważyli się włożyć dłoni pod lampę.
         W Instytucie wszyscy się dobrze znali i wiedzieli, na kim można polegać. Dlatego też placówka ta wkrótce stała się jedną wielka meliną konspiracyjną.
         W basenach z formaliną, gdzie poprzednio trzymano konie i psy do sekcji, przechowywaliśmy zabezpieczoną odpowiednio broń. W różnych zakamarkach laboratoriów znaleźć można było radia i różne do nich części zapasowe.
         W naszej pracowni analitycznej Instytutu Fermentacyjnego wyrabialiśmy butelki na czołgi i gazy łzawiące, które rozlewaliśmy do fiolek tak samo jak stężony kwas siarkowy. Fiolki te rozrzucano potem w kinach, aby odstraszyć publiczność z kin, z których dochód szedł na zbrojenie armii niemieckiej.
         Wytwory naszego laboratorium codziennie zabierała w zniszczonym koszyku stara, kulawa babcia, której wyrobiliśmy możność jadania w instytucie posiłku pracowniczego - zupy. W tym samym koszyku przynosiła dla pracowników Instytutu prasę konspiracyjną.
         "Cerber" - volksdeutsch, stojący przy drzwiach wejściowych tak się do niej przyzwyczaił, że przeszło przez dwa lata ani razu jej nie zatrzymał. Przez dłuższy czas tę sama zupę jadał w naszym Instytucie "cichociemny" - "Bill" (Bolesław Jabłoński), którego opiekunką była dr Julia Bartkiewicz.
         W Instytucie naszym szkoleni też byli studenci z tajnych kompletów SGGW.
         Gdy zaczęły się naloty sowieckie na Warszawę, skorzystaliśmy z okazji, aby stworzyć w Instytucie obronę przeciwlotniczą. Przez dyrekcje niemiecką zostałam mianowana komendantką tej obrony. Dzięki temu udało mi się namówić dyrekcję na urządzenie i pełne wyposażenie Sali operacyjnej, zakupienie kilku par noszy itp. Mogłam też z dziewcząt pracujących w Instytucie utworzyć oddział sanitariuszek.
         Szkolenia odbywały się oficjalnie po godzinach pracy - a przychodziły na nie też dziewczęta spoza Instytutu. Oprócz szkolenia sanitarnego odbywało się tez szkolenie wojskowe i musztra, przeprowadzane przez instruktorów wspólnych z AK. W Instytucie odbywało się też zaprzysiężenie sanitariuszek przez komendantkę "Jadwigę" - Antoninę Kon.
         W momencie zlikwidowania przez Niemców składu broni w Spółdzielni Pracowników Instytutu Fermentacyjnego na Krakowskim Przedmieściu 66 zaistniało niebezpieczeństwo nalotu Niemców na nasz Instytut. Należało natychmiast zrobić "czystkę" i usunąć z gmachu wszystkie niebezpieczne dowody pracy konspiracyjnej. Udało mi się wynieść dwie wielkie paczki (butelki na czołgi, urządzenia radiowe itp.) przez strzeżone przez strażnika drzwi i ukryć je w bezpiecznym miejscu.
         W dniu wybuchu Powstania cały sprzęt sanitarny (z wyjątkiem stołu operacyjnego) i leki przeniosłyśmy na punkt sanitarny w domu profesorskim przy ul. Kieleckiej 46, a potem na "Polski Mokotów". Wraz ze sprzętem przeszedł cały przeszkolony personel.
         Gdy wspominam te odległe czasy, wprost wierzyć mi się nie chce, że w gmachu będącym pod opieka niemiecką w ciągu trzech lat, bez żadnej wpadki tyle udało się zrobić. Świadczy to o wielkim patriotyzmie i odwadze personelu. Wszyscy pracowali i walczyli dla wspólnej sprawy.
         Kierownikiem Instytutu Fermentacyjnego był prof. Walenty Dominik, jego zastępcą prof. Eugeniusz Pijanowski, asystentami dr Julia Bartkiewicz, mgr Wanda Dworakówna (zmarła w 1943 r.), mgr Jerzy Dauszewski i ja, mgr Danuta Staniszkis. Poza tym prace naukowe prowadzili tam dr Kazimierz Szarski i dr Tadeusz Włodarczyk. Pracowała tam też Zofia Wilska oraz okresowo studenci z tajnych kompletów.
         Co do innych instytutów, pamiętam niewiele. Wiem, że dyrektorem Instytutu Wełnoznawczego był mgr Bronisław Kaczkowski, Instytutu Weterynarii - prof. Stefan Koeppe, Instytutu Nawożenia i Gleboznawstwa prof. Górski, a Instytutu Mleczarstwa - chyba dr Jadwiga Supińska (późniejszym prof. Jakubowska z Politechniki Łódzkiej).
         Po wybuchu Powstania dyrekcja Instytutu przeniosła się do Skierniewic. Nie wiem, w jaki sposób profesorowi Dąbrowskiemu udało się wmówić Niemcom, aby pracownicy Instytutu, wychodzący po kapitulacji z Powstania dostawali wynagrodzenie za sierpień i wrzesień, a także "gleit" z "gappą", chroniący przed łapankami. W taki sposób Niemcy zapłacili nam za udział w Powstaniu.
         Po zjawieniu się w Skierniewicach w dniu 3 X 1944 roku otrzymałam wynagrodzenie i zaświadczenie, umożliwiające mi dotarcie do Nowego Targu, gdzie przebywała moja 7-letnia córeczka (mąż przebywał w Oflagu).

         Część 3a
         "Kielecka 46" w czasie okupacji i w pierwszych dniach Powstania
         Dom profesorski Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego przy ul. Kieleckiej 46 - dom podobny do wszystkich innych kamienic, a jednak zupełnie inny.
         Mieszkało w nim w czasie okupacji 12 lokatorów i rodzina dozorcy - wszyscy w jakimś stopniu związani ze Szkołą - wszyscy stanowili jedna bliska sobie rodzinę. Wszystkie radości i wszystkie nieszczęścia czy smutki przeżywane były razem.
         W ciągu dnia każdy z mieszkańców zajęty był swoimi sprawami. Starsi pracowali, młodzież i dzieci uczyły się na tajnych kompletach. Prawie wszyscy należeli do organizacji konspiracyjnych - nie mówiło się wtedy jakich - po co było wiedzieć...
         Życie domu zaczynało się dopiero wieczorem, po godzinie policyjnej, gdy zamykano bramę. Wtedy otwierały się wszystkie drzwi na klatkę schodową. Wszyscy zbierali się na I piętrze, gdzie na klatce schodowej urządzany był ołtarzyk. Tam, jak we wszystkich prawie domach warszawskich, odmawiano wspólna modlitwę. Potem zaczynał się ruch towarzyski, kursowały tajne gazetki, wiadomości podawane z ust do ust, wzajemne odwiedziny.
         W mieszkaniu pp Zawadzkich na parterze, w ścianie za kaloryferem znajdowało się radio. Z jakim wzruszeniem słuchało się słów "tu mówi Londyn", a potem na zakończenie naszego Hymnu narodowego.
         Na trzecim piętrze, w naszym mieszkaniu zbierała się młodzież i sporo starszych mieszkańców na chór. Przy dźwiękach fortepianu rozbrzmiewały głośno z zapałem śpiewane słowa wszystkich znanych, dawnych i nowych piosenek żołnierskich i partyzanckich. Odbywały się też turnieje ping-pongowe. Wspólnie obchodzono imieniny poszczególnych mieszkańców - przygotowując okolicznościowe skecze, piosenki i scenki teatralne.
         W naszym mieszkaniu prowadzone było prywatne przedszkole, komplety rytmiki dla około 30 dzieci naszych znajomych i sąsiadów. Urządzaliśmy przedstawienia kukiełkowe, w których występowały nasze dzieci.
         W ostatnim roku okupacji przedszkole zamieniło się w komplety szkoły - p. Chyczewskiej, gdyż nasze dzieci dorosły już do nauki szkolnej.
         W każdą pierwsza niedzielę miesiąca (do połowy maja 1941 roku) odbywały się w naszym mieszkaniu spotkania towarzyskie ludzi wysiedlonych z różnych części naszego kraju. Inicjatorem był mój teść, prof. Witold Staniszkis, prezes Rady Głównej Opiekuńczej [w rzeczywistości prof. Witold T. Staniszkis w czasie oblężenia Warszawy wszedł w skład Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej, a po zamknięciu SKSS przez władze okupacyjne na początku 1941 roku kierował Sekcją Schronisk i Opieki nad Wysiedlonymi w Polskim Komitecie Opiekuńczym]. W pozostałe niedzielę odbywały się spotkania amatorów śpiewu, muzyki, poezji. Parokrotnie przy naszym "Bechsteinie" zasiadała p. Zofia Rabcewiczowa i wyczarowywała z klawiatury wspaniały tony polonezów czy Etiudy Rewolucyjnej Chopina.
         Zbierała się też zaprzyjaźniona z nami młodzież na chór. Do fortepianu zasiadał wtedy o. Tomasz Rostworowski (jezuita), przynosił nowe słowa, nowe melodie, nowe konspiracyjne poezje. Często przychodziła na nasze spotkania Krystyna Krahelska, autorka piosenek "Hej chłopcy, bagnet na broń", "Kołysanka żołnierska" czy "Kujawiak okupacyjny". U nas słuchała, jak jej utwory brzmią w śpiewie chóralnym. Śpiewała sama bardzo ładnie i razem z nami.
         Jeszcze inna forma spotkań - to spotkania ludzi różnych wyznań, a także ateistów. Po jakimś ciekawym problemie, omawianym przez o. Tomasza Rostworowskiego lub innego prelegenta rozpoczynała się wspólna dyskusja. Ścierały się poglądy i przekonania, ale zawsze w bardzo miłym nastroju, zawsze potrafiono wyciągnąć jakieś wspólne dla wszystkich wnioski. Potem skromna herbatka i tradycyjne "bojowe" śpiewy i deklamacje.
         W naszym mieszkaniu okresowo mieszkało kilka osób z województwa poznańskiego. Między innymi przez parę lat mieszkała u nas p. Nuna Młodziejowska-Szczurkiewiczowa - dyrektorka teatru poznańskiego.
         Ukrywało się u nas tez szereg osób poszukiwanych przez gestapo. Pod balkonem naszego mieszkania na III piętrze (od podwórza) zawiesiłam trapez - na którym w razie rewizji nocnej mógłby się schować człowiek ukrywający się.
         Między innymi ukrywał się u nas jezuita o. Józef Warszawski, późniejszy "Ojciec Paweł" ze Starówki, ks. Franciszek Bogdan - pallotyn, a także Ludwik Moczarski, syn prof. Zygmunta Moczarskiego, który pracował w konspiracyjnej drukarni. Po wpadce drukarni został rozstrzelany na Pawiaku.
         Rewizje i aresztowania odbywały się w naszym domu kilkakrotnie. Między innymi 18 V 1941 roku został aresztowany i wywieziony następnie do Oświęcimia mój teść prof. Witold Staniszkis - zakładnik m.st. Warszawy w czasie kapitulacji we wrześniu 1939 roku. Zmarł On w Oświęcimiu 22 XI 1941 roku.
         W naszym domu w piwnicy mieściły się "magazyny" żywnościowe, przygotowane na wypadek powstania, kilka metrów pszenicy, kilka worków cukru, kilka beczek solonej słoniny itd. Wszystko to udało mi się zgromadzić dzięki ofiarności ludzkiej. Najwięcej zapasów zdobywał dla nas od znajomych obywateli ziemskich Jerzy Brykczyński.
         Nadzór nad magazynem sprawowała nasza domowa placówka żywnościowa Wojskowej Służby Kobiet, do której należało szereg kobiet z naszego domu z p. Wandą Brykczyńską na czele. Magazynierką była dozorczyni, ob. Majchrzakowa.
         Pozostałe kobiety z naszej kamienicy, będące w wieku "poborowym", tworzyły grupę sanitarną, która od pierwszych chwil wybuchu Powstania stanęła do służby na punkcie sanitarnym w naszym domu. Tworzyły one jeden oddział (6 patroli sanitarnych) z grupą pracownic Instytutu Naukowego Gospodarstwa Wiejskiego, mieszczącego się w gmachu SGGW przy ul. Rakowieckiej 8 i kilkoma w pobliżu mieszkającymi dziewczętami, wciągniętymi do pracy sanitarnej.
         Przed samym wybuchem Powstania udało mi się zorganizować dla sanitariatu rekolekcje. Rekolekcje te prowadził wspaniale o. Tomasz Rostworowski, a odbyły się one w klasztorze Sióstr Niepokalanek przy ul. Kazimierzowskiej. Po zakończonych rekolekcjach odbyło się ogólne śpiewanie przy akompaniamencie o. Tomasza. Był i nasz Hymn narodowy i wszystkie bojowe piosenki. Dziwię się, że nie zareagowali na to żołnierze niemieccy, którzy stacjonowali prawie naprzeciwko - w szkole na rogu ul. Kazimierzowskiej i Narbutta.
         W momencie wybuchu Powstania nasze mieszkanie (nr 11) było punktem zbiórki i wyjścia do walki jednego z oddziałów pułku "Baszta", pod dowództwem Wacława Leśkiewicza (około 30 chłopców). Wyszli oni punktualnie o godz. 17 w dniu 1 VIII w kierunku na Stauferkaserne przy ul. Rakowieckiej. Podobno wielu z nich zginęło, byli też ranni.
         W sumie w momencie wybuchu Powstania w naszym niewielkim stosunkowo domu było 60 osób zmobilizowanych: 30 żołnierzy, 20 sanitariuszek, 10 osób z kuchni żołnierskiej.
         Powstańcy wychodząc zostawili w naszej piwnicy zapasowe butelki na czołgi i miny kolejowe, po które mieli wrócić. Niestety nie zdążyli, gdyż teren z miejsca został opanowany przez Niemców. Żołnierze niemieccy stacjonowali zresztą prawie naprzeciwko, w tak zwanym "czerwonym" gmachu SGGW.
         Na I i II piętrze klatki schodowej naszego domu stało około 30 rowerów, na których przyjechali na zbiórkę nasi chłopcy. W mieszkaniu na I piętrze ułożyliśmy rannych. Od pierwszej chwili dom nasz stał się centralą powstańczą i punktem łącznikowym między wszystkimi pobliskimi placówkami, a "Polskim Mokotowem" - za ul. Madalińskiego.
         Łączność w ciągu dnia ułatwiał fakt, że byłam tak zwaną punktową, czyli komendantką wszystkich punktów sanitarnych między ul. Sandomierską, a ul. Św. Andrzeja Boboli.
         Wędrowałam więc korytarzami poprzebijanymi w murach [wewnątrz mieszkań], przebiegając wszystkie przecznice ul. Rakowieckiej, wzdłuż których ustawione były bunkry i stanowiska karabinów maszynowych, ostrzeliwujących te przecznice. Nierzadko też strzelali niemieccy "gołębiarze", umieszczeni w okienkach na strychach.
         Przez dwa pierwsze dni odwiedzał wszystkie punkty kapelan o. Franciszek Szymaniak (jezuita). Gdy 2 VIII wieczorem poszedł po komunikanty do swojego klasztoru przy ul. św. Andrzeja Boboli, już nie wrócił - został zastrzelony przez żołnierza niemieckiego na stopniach ołtarza.
         W ciągu dnia żyliśmy pod groźbą ostrzału niemieckiego (po ulicach jeździły czołgi, ostrzeliwujące pociskami z działek i karabinków maszynowych okna kamienic), a także "wizyt" niemieckich, które często kończyły się egzekucja na miejscu lub wyprowadzeniem podejrzanych o kontakt z powstańcami mieszkańców do Stauferkaserne (mokotowskie Gestapo) [w czasie okupacji koszary SS, podczas Powstania zamienione w tymczasowe więzienie, mieszczące się w gmachu obecnego Sztabu Generalnego WP].
         Jasne dla nas było, że wejście Niemców choćby na klatkę schodową naszego domu skończyłoby się tragicznie dla wszystkich mieszkańców. Nie można było do tego dopuścić za wszelką cenę. A pod naszym domem w ciągu dnia przechodziło ich bardzo wielu - wszyscy prawie SS-mani. Ratowały nas przed nimi dwie 18-letnie sanitariuszki, siostry Chytrowskie - Renia i Ada. Świetnie mówiły po niemiecku, miały też wiele uroku osobistego. Jedna z nich siadała na schodkach od ul. Kieleckiej - druga od podwórza i dyżurowały. W razie zbliżania się Niemców, jeśli byłam w domu, przychodziłam im w sukurs, zaopatrzona w fotografie rodzinne, obowiązkowo z ładnymi dziećmi. Na schodkach stwarzała się prawie sielska atmosfera. Niemcy zdezorientowani naszym spokojem i pogodnymi minami - oglądali nasze zdjęcia, pokazywali swoje i nigdy nie przyszło im do głowy wejść na klatkę schodową. Dopiero gdy się ściemniało, obie dziewczyny schodziły z posterunku. Często były tak zdenerwowane całodniowym maskowaniem swoich prawdziwych uczuć, że na górze wybuchały płaczem.
         Około 8 VIII okazało się, że jeden z Niemców jest z zawodu sanitariuszem. Przyszedł właśnie sam. Zaryzykowałyśmy. Na al. Niepodległości w paru punktach leżały ciężko ranne trzy sanitariuszki, którym bez natychmiastowej operacji groziła śmierć. Trzeba je było przenieść do jednego dostępnego dla nas szpitala na ul. Chocimskiej. Zapytałyśmy Niemca, czy mógłby nas eskortować do tego szpitala. Zgodził się pod warunkiem, że każde nosze będą niesione tylko przez dwie sanitariuszki, bez zmiany, i ani razu nie przystaniemy. Myślał, że się nie zdecydujemy, że to będzie dla nas za ciężkie, ale doszłyśmy. Po drodze "uratował" nas jakiś wściekły oficer, który wyskoczył z bunkra przy Stauferkaserne, kazał stanąć i sprawdził, czy przypadkiem nie niesiemy "bandytów". Kazał potem naszemu konwojentowi zaprowadzić nas do szpitala niemieckiego, który też się znajdował na ul. Chocimskiej. Nasz SS-man był jednak niebywały. Na Chocimskiej kazał nam skręcić w prawo, do szpitala polskiego, a wracając poprowadził nas przez Narbutta, a nie Rakowiecką, bo twierdził, że temu oficerowi źle z oczu patrzyło. Wśród Niemców też się czasem trafiali ludzie.
         Po nastaniu zmroku - zaczynało się co wieczór "nasze życie". Do domu przy ul. Kieleckiej 46 schodzili się wszyscy rozbitkowie z oddziałów, więźniowie, którzy uratowali się z podpalonego więzienia mokotowskiego i wszyscy, którzy chcieli przejść na "Polski Mokotów". Stąd byli zabierani przez dwóch 12-letnich chłopców - łączników Heńka i Bolka - i przeprowadzani na tereny opanowane przez powstańców.
         "Kielecka 46" stało się hasłem podawanym z ust do ust - tam szukano pomocy we wszystkich sprawach i strapieniach.
         W obrębie "mojego" terenu znajdował się dom Ojców Jezuitów na rogu ul. Rakowieckiej i św. Andrzeja Boboli.
         W dniu 2 VIII Niemcy dokonali tam bestialskiego zbiorowego mordu - zabijając granatami spędzonych do małego pomieszczenia w suterenie wszystkich mieszkańców domu i przypadkowo zebranych tam ludzi. Kilku osobom, które cudem ocalały, udało się wyczołgać spod trupów i schronić w składziku z węglem.
         Znalazł ich tam jeden z patroli sanitarnych z sanitariuszką Elżbietą Garszyńską na czele. Wyniesiono lub wyprowadzono z węglarki dwóch ojców - o. Mońkę i o. Pieńkosza, paru braci i jedną czy dwie osoby cywilne.
         O. Mońko i o. Pieńkosz zostali potem przeprowadzeni na "Polski Mokotów" przez "Ewę 319" Orzechowską. O. Pieńkosz zginął na ul. Malczewskiego, ratując rannego.
         Około 6 sierpnia w naszym domu zabrakło ziemniaków. Postanowiłyśmy we dwie z Renią Chytrowską wyruszyć z koszem na bieliznę i z motykami na moja działkę przy ul. Rakowieckiej. Co prawda na tych działkach stały baterie artylerii przeciwlotniczej i karabiny maszynowe, ale liczyłyśmy na łut szczęścia. Machając beztrosko białymi chusteczkami, w letnich sukienkach, skierowałyśmy się prosto na baterie z dreszczykiem: wystrzelą czy nie wystrzelą... Nie wystrzelili. Wysłali do nas wartownika. Dowódca, do którego nas zaprowadzili, zlitował się nad naszymi "głodnymi dziećmi" i pozwolił nam nakopać kartofli, przydzielając żołnierza do eskorty. Żołnierz zresztą bardzo energicznie zabrał się do kopania, w przerwach kląc i wymyślając na "bandytów", którzy dziesiątkują każdy wysłany w teren patrol. Po zakończonej pracy pochwalił się fotografiami swojej "frau und kindern", a w końcu wskazując na klasztor Ojców Jezuitów oznajmił nam, że sam własnoręcznie wytłukł granatami wszystkich "przeklętych mnichów", bo mieli u siebie mundury wojskowe i broń.
         Muszę przyznać, że całą siłą woli musiałam się powstrzymywać, aby nie wyrżnąć trzymaną w ręku motyką...
         10 VIII Niemcy podpalili sąsiedni dom przy ul. Rakowieckiej. Trzeba było opuszczać nasz dom, wraz z rannymi na noszach. Po południu dom był już zupełnie pusty. Wieczorem wróciłyśmy jeszcze moją przyjaciółką Hanką Brykczyńską - przyszłyśmy po raz ostatni zagrać na naszym fortepianie. Za Polem Mokotowskim krwawo zachodziło słońce, łącząc się jak gdyby z płomieniami i dymami płonących na Ochocie domów. Sąsiednie domy płonęły, języki ognia zaglądały do naszych okien. Dziwnie w tej scenerii brzmiały tony naszych bojowych, partyzanckich piosenek. Żegnałyśmy w tej chwili nasz dom i wszystkie przeżyte w nim piękne, choć nieraz ciężkie chwile.
         11 VIII rano Niemcy podpalili dom. Powróciłyśmy jeszcze raz. Stanęłyśmy pod domem Kiepury naprzeciwko. Płonęło już nasze mieszkanie na III piętrze. W drzwiach balkonowych stał fortepian i w pewnym momencie, gdy języki ognia zaczęły obejmować czarny blat - stało się coś - co ścisnęło nam serca. Fortepian ożył - powoli majestatycznie podniósł się czarny blat i stanął w drzwiach balkonowych - jakby chciał pokazać, że się nie poddał, że chciałby dalej z nami iść walczyć.
         Tak zginął dom, który był symbolem polskości, walki i wielkiego serca jego mieszkańców.
         W czasie okupacji zginęli lub zmarli następujący mieszkańcy domu przy ul. Kieleckiej 46:
         1. Prof. Witold Staniszkis - w Oświęcimiu
         2. Prof. Walenty Dominik - w wypadku
         3. Prof. Seweryn Dziubałtowski - zginął na "Polskim Mokotowie" w czasie Powstania
         4. pan Polanowski z synem - w czasie Powstania rozstrzelani w gestapo na Szucha
         5. pan Zawadzki - zmarł z ran po poparzeniu
         6. Kazimierz Dziubałtowski ps. "Tomek", plutonowy podchorąży AK, ranny w głowę na ul. Odyńca 25 IX 1944 roku, został powieszony przez Niemców za wysadzenie bunkra niemieckiego przy ul. Kazimierzowskiej, odznaczony pośmiertnie Krzyżem Virtuti-Militari
         7. Andrzej Rogalski - po wyjściu z Powstania zginął w partyzantce.

         Część 3b
         Powstanie Warszawskie 1-11 VIII 1944 roku na tzw. "Niemieckim Mokotowie"
         O godzinie "W" zostałam powiadomiona przez zdyszaną łączniczkę, która znalazła mnie o godz. 13-tej w Instytucie, gdzie pracowałam. Natychmiast siecią alarmową powiadomiłam sekretariat i służbę żywnościową swojego odcinka, obejmującego teren objęty ulicami: Rakowiecka-Madalińskiego i Sandomierska - św. Andrzeja Boboli (Wołoska). Zbiórkę na punktach wyznaczyłam na godz. 16-tą. Gdy weszłam do naszego "profesorskiego" domu na ul. Kieleckiej 46, panował tam ogromny ruch. Zjawiali się pojedynczy chłopcy na rowerach, podjeżdżały do bramy przykryte workami wózki lub riksze. Wszyscy po otworzeniu przeze mnie drzwi wchodzili do naszego mieszkania na III piętrze, w którym rezydowałam sama, gdyż teściowa wraz z moją córką (7 lat) i rannym uprzednio kuzynem wyjechali do Czorsztyna.
         Dowódcą oddziału był Wacław Leśkiewicz [pseudonim "Fred"]. Chłopcy na stole rozkładali i czyścili broń, rozdzielając ją następnie między uczestników. Na klatce schodowej gromadziła się coraz większa ilość rowerów. W piwnicy zrobiono magazyn: hełmy, materiały wybuchowe itp. O godz. 16-tej były już wszystkie sanitariuszki, przygotowane były nosze. Zebrała się też obsada punktu żywnościowego.
         Przed godz. 17-tą wszyscy byli gotowi do akcji. Jednocześnie między sąsiadującymi mieszkaniami i domami zaczęliśmy przebijać otwory, którymi odtąd poruszaliśmy się wzdłuż poszczególnych ulic, nie wychodząc na zewnątrz.
         W ostatniej godzinie przez godz. "W" sprawdziłam gotowość wszystkich siedmiu podległych mi punktów sanitarnych.
         Parę minut przed godz. 17-tą zgłosił się do mnie młody ksiądz - ojciec jezuita Franciszek Szymaniak, który miał być naszym kapelanem. O godz. 17-tej zaczęły wyć syreny fabryczne. To już! Wybiegli chłopcy, w bramach stanęły sanitariuszki z noszami. Pierwsze strzały, a potem coraz bardziej zaciekła strzelanina.
         Chłopcy z tego odcinka mieli do wykonania przewyższające ich możliwości zadania. Mieli bowiem opanować gmachy znajdujące się na północnej stronie ul. Rakowieckiej: Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego (dwa gmachy, z tego drugi był obsadzony przez SS), Szkołę Główną Handlową, Instytut Geodezji, tzw. Stauferkaserne (mokotowskie gestapo) [właściwie koszary SS], w końcu dawne koszary 1-go Pułku Artylerii Przeciwlotniczej. Wszystkie te gmachy były od strony Rakowieckiej obwarowane potężnymi bunkrami. Za nimi rozciągało się Pole Mokotowskie, dzielące Mokotów od centrum Warszawy.
         Niestety niezbyt długo trwał atak powstańców na te pozycje niemieckie. Chłopcy uzbrojeni głównie w pistolety, kilka karabinów i pistoletów maszynowych oraz granaty, zostali przez wąskie szczeliny w bunkrach obsypani seriami pocisków z broni maszynowej i musieli się wycofać. Pierwszych rannych zabierały sanitariuszki - zginęła sanitariuszka Wanda Arends. Gdy zapadł zmrok, powstańcy poszli poza ulicę Madalińskiego. Ta południowa część Mokotowa została całkowicie opanowana przez powstańców.
         Dom przy ul. Kieleckiej 46 był przez kilka dni punktem zbornym dla rozproszonych i zdezorientowanych żołnierzy i rozbitych oddziałów. W nocy byli oni przeprowadzani przez dwóch 12-letnich łączników (Bolka i Heńka) na "Polski Mokotów".
         Sanitariat naturalnie pozostał, na punktach leżeli ranni. Nie mieliśmy żadnego chirurga, wszyscy odeszli z wojskiem na "Polski Mokotów". Został z nami tylko w punkcie sanitarnym na ul. Łowickiej 51 prof. Edward Loth, anatom, szef sanitarny Mokotowa i jego zastępca prof. [Stanisław] Radwan. Nie mieli oni jednak warunków ani możliwości wykonywania poważniejszych zabiegów chirurgicznych.
         Kursowałam między poszczególnymi punktami sanitarnymi, razem z przydzielonym mi kapelanem.
         Najtrudniej było przebiegać w poprzek przecznic ul. Rakowieckiej, wzdłuż których strzelali z karabinów maszynowych Niemcy, a z dachów "gołębiarze" - volksdeutsche, polujący na Polaków przebiegających ulice i podwórza. Najniebezpieczniejsze było przejście na rogu Al. Niepodległości i ul. Narbutta, gdzie w poprzek jezdni leżało kilkunastu poległych.
         O. Szymaniak nie wziął z kaplicy Ojców Jezuitów komunikantów, a ranni prosili o komunię św. Zaproponowałam kapelanowi, że pójdę po nie do kaplicy, ksiądz jednak, nie chcąc abym wchodziła na teren objęty klauzurą zakonną zdecydował, że pójdzie sam. Zdecydowaliśmy, że przeprowadzę go do płotu na ul. Akacjową i pomogę przejść.
         Wieczorem 2 VIII weszliśmy na strych domu na rogu ul. Rakowieckiej i Akacjowej, aby zobaczyć, co się dzieje w klasztorze. Pozorny spokój - na tle purpurowego nieba (płonęła Ochota) snuł się jakby z komina dym. Z daleka widać było oświetlone okna refektarza - wiele głów…Ksiądz kapelan uspokojony stwierdził, że to na pewno ojcowie jedzą kolację.
         Zdobyłam więc u lokatorów drabinę i przystawiłam do płotu, ukrywając ja w dzikim winie, obrastającym płot. Obróciłam głowę w kierunku Rakowieckiej, rząd luf był wymierzony w naszą stronę. To działa przeciwlotnicze i karabiny maszynowe, stacjonującej na naszych działkach pracowniczych artylerii przeciwlotniczej. Niemcy nas jednak nie zauważyli.
         Ksiądz wręczył mi swój płaszcz i brewiarz i przeszedł na druga stronę, zapowiadając swój powrót za 20-30 minut. Czekałam przeszło trzy godziny. Ksiądz nie wrócił. Zlikwidowałam drabinę, żeby nie narazić mieszkańców sąsiedniego domu, a by umożliwić księdzu powrót, usiłowałam wyrwać sztachety z płotu. Bezskutecznie. W czasie mego szamotania usłyszałam w ciemnościach głos: "Co pani tu robi?" - "Jak pan widzi, wyłamuję sztachety" - powiedziałam - "A co pan?" "Ja uciekłem z podpalonego przez Niemców więzienia mokotowskiego" - odpowiedział - "i nie wiem co mam dalej ze sobą zrobić". Doszliśmy szybko do porozumienia. Wyłamaliśmy wspólnie sztachety, a potem, po nakarmieniu cudem ocalałego zbiega na ul. Kieleckiej 46, przeprowadziliśmy go na "Polski Mokotów". Na drugi dzień o świcie wyruszyłam na strych domu na ul. Akacjowej, żeby zobaczyć, co się dzieje w klasztorze. Nikogo nie widać, ciemną smugą snuje się nad dachem dym, ale spostrzegłam, że wychodzi nie z komina, a z okienka sutereny. Dookoła trawnika biega z nosem przy ziemi pies ojców i przeraźliwie wyje. Zrozumiałam, że stało się coś strasznego.
         W nocy jeden z patroli sanitarnych, prowadzony przez Elżbietę Garszyńską przekradł się na teren klasztoru i znalazł w węglarce siedem osób rannych i poparzonych. Byli to dwaj ojcowie - o. Mońko i o. Pieńkosz, dwaj bracia zakonni i trzy osoby cywilne. Od nich dowiedzieliśmy się, że Niemcy zaraz po wybuchu Powstania weszli do klasztoru, wyprowadzili i rozstrzelali superiora o. Edwarda Kosibowicza, a wszystkich obecnych w klasztorze spędzili do składziku wydawnictw w suterenie i obrzucili granatami. Tym siedmiu osobom udało się wyczołgać spod trupów i ukryć w węglarce. Obaj ojcowie po paru dniach zostali przeprowadzeni przez łączniczkę "Ewę 319" (Ewa Orzechowska) na "Polski Mokotów". O. Mońko został jako kapelan do kapitulacji na placówce Misiewicza przy Al. Niepodległości, a o. Pieńkosz zginął na ul. Malczewskiego, niosąc rannego chłopca. Nasz kapelan ks. Szymaniak, nie wiedząc co się stało - wszedł do kaplicy i został zastrzelony przez żołnierza niemieckiego na stopniach ołtarza, gdy chciał wziąć komunikanty.
         Rozpoczęło się niezwykle trudne i niebezpieczne życie. Po ulicach wolno było chodzić od godz. 6-tej do 10-tej rano. Po godz. 10-tej ulicą Rakowiecką i Aleją Niepodległości jeździły czołgi, ostrzeliwujące z dział poszczególne mieszkania, a z karabinów maszynowych ludzi, których gdziekolwiek zobaczyli. Między innymi serie z karabinu maszynowego załoga czołgu skierowała na dwie sanitariuszki, które wybiegły po rannego na rogu ul. Narbutta i Al. Niepodległości. Jedna z nich, 16-letnia "Renia" miała z uda powyrywane mięśnie aż do kości.
         W okresie tym życie w tej części Mokotowa można było podzielić na dzienne i nocne. W dzień ulica była opanowana przez Niemców. W nocy bali się oni wychodzić z koszar, więc spokojnie mogliśmy się poruszać my.
         Stopniowo Niemcy zaczęli penetrować domy i mieszkania. Jeśli znaleźli cos podejrzanego, lokatorów bądź rozstrzeliwali na miejscu, bądź zabierali do gestapo w Stauferkaserne [tymczasowe więzienie SS] i tam przeprowadzali egzekucję. Z mieszkań wypędzali tez ludność cywilną, pędząc w kierunku ul. św. Andrzeja Boboli (Wołoska).
         8 VIII grupę około 300 osób spędzili do domu na rogu ul. Madalińskiego i św. Andrzeja Boboli, zakazując im pod groźba rozstrzelania wychodzić. Przy drzwiach postawili wartownika.
         Trafiła tam do nich sanitariuszka - łącznik, 18-letnia "Ewa 319" (Ewa Orzechowska). Z trudem udało się jej przekonać zgromadzonych, zastraszonych ludzi o możliwości opuszczenia obozu przez podwórze. Ludzi tych Ewa podzieliła na grupy i przy pomocy sanitariuszki "Poli" i 13-letniego łącznika Jana Kułakowskiego, przeprowadziła, początkowo na punkt sanitarny dra. Koeppego przy ul. Madalińskiego 73/75, a potem na "Polski Mokotów" - ewentualnie do okolicznych, ocalałych domów.
         Wzdłuż ul. Rakowieckiej od czasu do czasu w biały dzień ukazywał się patrol sanitarny z noszami (dziewczyna i młody mężczyzna). Bałyśmy się z nimi nawiązać kontakt, podejrzewając podstęp ze strony Niemców, którzy chcieli zapewne zorientować się, gdzie znajdują się powstańcze punkty sanitarne. Możliwe zresztą, że był to patrol wysyłany z ul. Chocimskiej, na której znajdował się szpital niemiecki i drugi - polski. Patrole niemieckie penetrowały już domy sąsiadujące z Kielecką 46.
         Wiedzieliśmy, że gdyby Niemcy weszli do naszego domu, skończyłoby się to masakrą wszystkich w nim obecnych, łącznie z rannymi. Spróbowaliśmy podstępu.
         W gronie naszych sanitariuszek były dwie 18-letnie bliźniaczki, ładne i miłe dziewczęta, doskonale mówiące po niemiecku - Ada i Renia Chytrowskie. Otóż jedna z nich każdego ranka siadała na schodkach od frontu, druga od podwórza. Ja w miarę wolnego czasu kursowałam od jednej do drugiej. Zaopatrzone byłyśmy w rodzinne albumy i fotografie dzieci. Gdy nadchodzili Niemcy, z zamiarem wejścia do domu, rozpoczynałyśmy z nimi beztroską rozmowę, kończącą się zwykle oglądaniem fotografii. Pomysł okazał się doskonały. Do momentu podpalenia domu nie wszedł do niego żaden Niemiec. Ale co dzień wieczorem Renia i Ada były tak zmęczone całodziennym opanowywaniem się i ukrywaniem strachu, że często z płaczem rzucały się na legowisko.
         W tym okresie funkcje kapelana na naszym punkcie pełnił i msze św. odprawiał ks. Świderski, mieszkający chwilowo przy ul. Rakowieckiej. Komunikanty piekłyśmy same.
         Około 5 sierpnia przyszedł na nasze podwórze pojedynczy żołnierz - SS-man, stosunkowo sympatycznie wyglądający. Okazało się, że jest on z zawodu sanitariuszem. A na naszych punktach leżały trzy ciężko ranne sanitariuszki, które wymagały operacji i opieki szpitalnej.
         Zaryzykowałyśmy. Zapytałyśmy, czy nie mógłby on nas przeprowadzić wzdłuż ulicy Rakowieckiej do szpitala na ul. Chocimskiej, z trzema rannymi dziewczętami.
         Po otrzymaniu zgody od swojego komendanta nasz SS-man zjawił się na drugi dzień. Warunki przedstawione przez niego były następujące: punkt zborny na rogu ul. Rakowieckiej i Al. Niepodległości. Każde nosze maja być niesione tylko przez dwie sanitariuszki z opaskami czerwonego krzyża, od Al. Niepodległości do szpitala na ul. Chocimskiej - bez zatrzymania się i odpoczynku. Zapewne myślał, że się nie zdecydujemy, że nie damy rady. Zgodziłyśmy się - ochotniczek było dużo. Wybrałam te najsilniejsze.
         Na drugi dzień o umówionej godzinie przyszłyśmy na punkt zborny z naszymi dziewczętami na noszach. Rozpoczęła się uciążliwa wędrówka. Ranne na noszach coraz bardziej nam ciążyły. Spojrzałam na sanitariuszkę niosącą ze mną nosze. Na szyi jej wystąpiły granatowe żyły. Gdy dochodziłyśmy do Stauferkaserne, z bunkra wyskoczył oficer-gestapowiec, z wściekłym wyrazem twarzy. "Halt!" Co za ulga, że możemy postawić nosze, a jednocześnie i przerażenie. Nasz "opiekun" tłumaczy cos szybko oficerowi. Ten podbiega do rannych i zdziera koce, sprawdzając, czy to kobiety.
         I krótki rozkaz: "zanieść do niemieckiego szpitala i wracać tą sama drogą". Wiedziałyśmy co nas czeka w drodze powrotnej…Ruszamy dalej. Na rogu ul. Olszewskiej i Chocimskiej zwalniamy. Wiemy, że do szpitala niemieckiego trzeba skręcić w lewo, a do polskiego - w prawo. Nasz Niemiec wypowiada ostro jedno słowo: "rechts". Szczęśliwe dochodzimy do polskiego szpitala, oddając nasze ranne w ręce polskich lekarzy. Chwila wytchnienia i zabieramy się do drogi powrotnej. Tu nasz sanitariusz mówi: "Nie pójdziemy ulicą Rakowiecką, bo temu oficerowi bardzo źle z oczu patrzyło". No i poszliśmy przez Narbutta i szczęśliwie dotarliśmy na Kielecką. Okazało się, że i wśród SS-manów trafiali się "ludzie"...
         Nasze zapasy żywnościowe zmniejszały się z dnia na dzień, a przede wszystkim brakowało nam ziemniaków, warzyw, pomidorów. Wszystko to jednak było w nadmiarze na mojej działce, która znajdowała się na polu przyległym do SGGW, obecnie zajętym przez artylerię przeciwlotniczą. Postanowiłyśmy z Renią Chytrowską zaryzykować (obecnie wydaje mi się to zupełnym szaleństwem). Ubrane w letnie sukienki, z dużym koszem na bieliznę, machając beztrosko białymi chusteczkami, poszłyśmy prosto w kierunku wycelowanych w naszym kierunku dział i karabinów maszynowych. Zatrzymał nas wartownik. Wytłumaczyłyśmy mu, o co nam chodzi, starając się zmiękczyć jego serce opowiastka o głodnych dzieciach. Przeszedł więc do swego dowódcy, który wyraził zgodę, przydzielając nam do opieki żołnierza. Doszliśmy na działkę i zaczęłyśmy kopać. Raptem żołnierz pyta, czy nie mamy trzeciej motyki. Gdy się znalazła, żołnierz zabrał się energicznie do kopania kartofli dla powstańców.
         Po zakończeniu pracy wdał się z nami w rozmowę, wyciągając rodzinne fotografie, a potem zaczął uskarżać się na "bandytów". Mówił, że z każdego 12-osobowego patrolu, wychodzącego w teren, wraca tylko 4-5 żołnierzy. Serce w nas rosło, choć nie mogłyśmy tego okazać. A potem wskazując ręką na klasztor Ojców Jezuitów zapytał: "A czy wiecie, co to za dom?". "No naturalnie - odpowiadamy - to klasztor, w którym mieszkają zakonnicy, którzy bardzo dużo dobrego robią ludziom". "Już oni nic nie robią - stwierdził - już żaden z nich nie żyje, ja sam ich wszystkich w piwnicy wytłukłem granatami". Spojrzałam na rudy łeb i całą siłą woli powstrzymałam się, żeby nie wyrżnąć trzymana w ręku motyką.
         I tak mijały dni. Nie pamiętam którego sierpnia Niemcy rozpoczęli systematyczne palenie domów i wypędzanie ludzi, posuwając się ul. Rakowiecką od Al. Niepodległości.
         Dom na rogu Rakowieckiej i Kieleckiej został podpalony 10 VIII. Dom Profesorski na Kieleckiej 46 przylegał do palącego się już domu. Wyniosłyśmy rannych, sprzęt sanitarny i resztę żywności do willi na rogu Kieleckiej i Madalińskiego. Wyszli też wszyscy lokatorzy. Dom został spalony 11 VIII.
         Dnia 12 VIII pod silnym ostrzałem przeniosłyśmy rannych i sprzęt przez Al. Niepodległości na "Polski Mokotów".

         Część 4
         Na "Polskim Mokotowie"
         12 VIII przeprowadziłam 15 sanitariuszek i rannych na noszach, wraz z zapasami leków i środków opatrunkowych na "Polski Mokotów". Zgłosiliśmy się do pracy u Komendanta Szpitala Elżbietanek (przy ul. Goszczyńskiego) - majora "Kościeszy" (dr Pietraszkiewicz).
         Polecił mi on zorganizowanie oddziału szpitala w willi przy ul. Malczewskiego 18. Naszym ordynatorem został doc. dr Piotr Słonimski (brat Antoniego). W naszym oddziale oprócz rannych wojskowych i cywilnych leżeli na I piętrze chorzy na choroby zakaźne, a na II piętrze trzej ranni jeńcy - lotnicy niemieccy. Leżały też u nas ranne kobiety, przyniesione z strasznym stanie z ul. Olesińskiej 5. Kobiety te ocalały po pierwszej masakrze w piwnicy (w dniach 3-5 VIII?) i zostały tam, pielęgnując niedobitków - mieszkańców. Niemcy wrócili w dniach 13-15 VIII i wrzucili do piwnicy granaty, kalecząc przebywających tam ludzi.
         Pod nr 16 na ul. Malczewskiego także pracował oddział. Pamiętam, że ordynował tam dr Rapacki, a jedną z sanitariuszek była siostra operacyjna Maka Rudzińska. Przez cały prawie sierpień warunki w tej części Mokotowa były znośne, sporadyczny ostrzał z Fortu Mokotowskiego powodował niewielkie straty. Nastrój panował wspaniały. Po ulicach jeździły zdobyczne samochody i rowery - z biało-czerwonymi proporczykami. W kapicy szpitalnej odprawiane były msze św. przez kapelanów - ks. Kowalskiego i ks. Jana Zieję, który przebywał w szpitalu jako ranny i początkowo "na siedząco" głosił wspaniałe kazania. Specjalnie uroczysta msza św. z doskonałym okolicznościowym kazaniem ks. Zieji została dla powstańców odprawiona w kaplicy szpitala sióstr Elżbietanek w dniu 15 VIII. Po południu tego dnia na skwerze Dreszera odbył się koncert - w czasie którego śpiewał Tadeusz Łuczaj, a deklamował Henryk Ładosz. W kaplicy odbywały się też śluby, na które narzeczeni przyjeżdżali często z I-szej linii w łazikach, eskortowani przez kolegów z rozpylaczami. W czasie ślubów i mszy św. śpiewał zwykle Tadeusz Łuczaj.
         Z aprowizacją nie było kłopotów. Piwnice szpitala sióstr Elżbietanek były bogato zaopatrzone w żywność i to nie byle jaką. Do wybuchu Powstania szpital ten był przeznaczony dla Niemców, przede wszystkim SS-manów. Nie odczuwaliśmy też w tym okresie braku witamin. Na polach między Rakowcem, a Okęciem było moc pomidorów i ogórków. Był to teren "niczyj" - gwizdały często kule, czasem wpadały tam patrole niemieckie, czasem nasze oddziały. Ryzykowaliśmy naturalnie, jeżdżąc ręcznym wózkiem z koszami od bielizny i wracając z tych pól z zapasem pomidorów i ogórków.
         Na tym niczyim terenie znajdowało się też gospodarstwo pp. Dobronokich. Wanda - ich córka, dyplomowana pielęgniarka, zgłosiła się do pracy w moim "oddziale" - codziennie dochodząc z domu. O ile wiem jej ojciec, z pochodzenia Węgier, dostał od naszych dowódców polecenie nawiązania kontaktu z oddziałami węgierskimi, stacjonującymi w okolicy. Wiem, że ten kontakt nawiązał, ale z jakichś nie znanych mi powodów - nie przyniosło to żadnych rezultatów. 30 czy 31 VIII Niemcy wpadli do domu pp. Dobronokich i wszystkich aresztowali. Wanda uciekła z transportu (już nie żyje), a pan Dobronoki zginął w obozie koncentracyjnym.
         Ten względny spokój trwał do 29 VIII, kiedy to komendant "Kościesza" polecił na dachu szpitala rozłożyć flagę Czerwonego Krzyża. Niemcy widocznie tylko na to czekali. Otworzyli ze wszystkich stron ogień artyleryjski, wspomagany "krowami" (albo "szafami"). Zaczęły się dziać dantejskie sceny. Trzeba było natychmiast ewakuować rannych, leżących w szpitalu - a były ich setki - na wszystkich piętrach. Żołnierze przybiegali z placówek z noszami i zabierali swoich rannych, bo sam personel nie był w stanie wszystkich uratować.
         Szczególnie tragiczna sytuacja była na górnych piętrach. Nie wiadomo, ilu tam zginęło rannych i personelu. Gdy bombardowanie ustało i udało nam się wejść na górne pietra - zastaliśmy przerażający widok. Trupów nie można było normalnie znosić. Braliśmy kosze, w które szuflami zrzucało się resztki ludzkie. Nikogo nie można było zidentyfikować. Wzdłuż frontu szpitala chłopcy wykopali głęboki i szeroki rów - długości około 15 metrów i do tego rowu zrzucaliśmy te strzępy ludzkich ciał.
         W tym samym czasie bombardowanie zagrażało naszemu oddziałowi. Rannych zniosłyśmy do piwnicy. W momencie, gdy ruszyłam do drzwi wejściowych, aby udać się po rozkaz ewakuacji do komendanta "Kościeszy", uderzył nad moją głową pocisk artyleryjski. Ściana domu runęła, zasypując schody, wejście do domu, grzebiąc moja 15-letnią łączniczkę - Halinkę (która przed chwilą ze mną rozmawiała), a mnie przysypując gruzem i pyłem. Cudem nic mi się nie stało i dzięki temu mogłam zorganizować akcję ratunkową wszystkich zasypanych w piwnicy. Kilofami i łopatami odkopali ich żołnierze powstańczej żandarmerii, których kwatera oraz więzienie dla podejrzanych o szpiegostwo i jeńców - znajdowały się w domu przy Malczewskiego 20.
         Ranni przebywający w piwnicy i sanitariuszki - szczęśliwie ocaleli - kilka osób było rannych. Teraz już było wiadomo, że ewakuacja jest konieczna.
         Stopniowo roznosiłyśmy rannych po okolicznych domach. Trudne to było zadanie, bo mieszkania były przepełnione. W końcu zostałam z ostatnią ranną w kręgosłup, siostrą Urszulanka z klasztoru na Puławskiej. Sama nie mogłam nic zrobić, więc do niesienia noszy niemal zmusiłam jakiegoś uciekającego z Mokotowa cywila. Musieliśmy przejść przez silnie ostrzeliwaną przez Niemców Puławską. Przy wejściu do płytkiego wykopu na Puławskiej pękł mi pasek od sandała, co mi ogromnie utrudniało szybsze poruszanie się.
         Mój towarzysz ciągle mi wymyślał, że przez moją opieszałość Niemcy nas ustrzelą.
         Gdy znaleźliśmy się pod 4-5 piętrową kamienicą na ul. Puławskiej 205, odezwały się tak dla nas charakterystyczne i przeraźliwie skrzypiące "krowy". Wiedziona jakimś instynktem poleciłam, aby się zatrzymać i położyć nosze w zagłębieniu terenu - sami też położyliśmy się, kryjąc twarz w ziemi. Za chwilę wstrząsnął nami potężny wybuch. Znaleźliśmy się w chmurze ciemnego, gryzącego dymu, a obok nas zaczęły uderzać kawałki metalu.
         Gdy dym opadł, zobaczyliśmy przed sobą ogromna kupę gruzu. To był sąsiedni dom, pod którym za chwilę mieliśmy przechodzić. Bylibyśmy pod nim w momencie wybuchu, gdyby nie mój pęknięty pasek...
         Odtransportowaliśmy szczęśliwie zakonnicę do klasztoru. Po powrocie do szpitala Elżbietanek zaczęłyśmy znosić i grzebać resztki tych, co zginęli w szpitalu, a potem z naszego rozbitego oddziału drągami ściągać ocalałą pościel. Przy tej pracy zastał mnie doc. Słonimski i na zorganizowanie ewakuacji podziękował mi w imieniu "Służby". Za akcję ewakuacji szpitala zostałam wraz z grupa sanitariuszek przedstawiona do odznaczenia Krzyżem Walecznych.
         Szpital Elżbietanek obecnie nie mógł być wykorzystany. Trzeba było zorganizować sale operacyjną, bo rannych wciąż przybywało.
         Znalazłyśmy obszerne podziemie - schron pod domem przy ul. Puławskiej. Zaniosłyśmy tam łóżka, stół operacyjny i wszystko to, co było do operacji potrzebne. 1 IX sala była gotowa.
         Na części łóżek spędzili pierwszą noc lekarze ze szpitala Elżbietanek. Gdy po południu (ok. godz. 17-tej) miały się odbyć pierwsze operacje - nadleciały z Okęcia samoloty i zrzuciły bomby na domy przy ul. Malczewskiego nr 5, nr 3 i nr 1 - przylegające do naszej sali. Pod gruzami tych domów zginęło kilkaset osób, między innymi dr Matuszewski, doc. dr Piotr Słonimski z żoną, żona dra Jana Raczyńskiego (głównego chirurga Elżbietanek), a także dwie sanitariuszki z mojego oddziału: Róża Sapieżanka i Teresa Sobańska. Akcja ratunkowa była utrudniona, gdyż najpierw musieliśmy ugasić ogień, jaki powstał na gruzach domów.
         Udało się uratować kilka ciężko rannych żołnierzy ze stacjonującego tam oddziału. Trzeba było natychmiast rannych żołnierzy operować. Dr Raczyński, wspaniały człowiek i wspaniały chirurg, po stracie żony był zupełnie załamany. Zdołał się jednak opanować i operował przez całą prawie noc. Asystując mu z przerażeniem go obserwowałam - operował jak automat. Rannych po operacjach zabierali ich koledzy z oddziałów. Na sali pozostało zoperowanych trzech, z tego jeden z przestrzelonymi w 14 miejscach jelitami. Położyliśmy się nad ranem. Nie mogłam zasnąć. Około godz. 4-tej do leżącego na sąsiednim łóżku komendanta "Kościeszy" przybiegł z dowództwa łącznik z zawiadomieniem, że według zeznań jeńca - lotnika, domy wzdłuż Puławskiej, zasłaniające widok na Dolny Mokotów - mają być rano zbombardowane - a więc i nasza mała sala też.
         Lekarze przeszli więc do swego zbombardowanego szpitala. Z leżącymi rannymi zostałyśmy we dwie z Myszką Sulimierską (Laube), czekając w każdej chwili na śmierć. Jednak samoloty na szczęście nie nadleciały i domy te ocalały.
         W Sali tej nadal się operowało tylko w nocy, po czym ranni nad ranem byli zabierani.
         Po paru dniach przeszła z "niemieckiego" Mokotowa Hanka Brykczyńska, której przekazałam salę operacyjną, w której miały pracować razem z Myszką Sulimierską. Do pomocy im doszły Eta Duninówna i Cesia Milewska. Ponieważ o zbombardowaniu domu już nie było mowy, rannych kładło się i na parterze, i w suterenie. Na Sali dawnej operacyjnej robione były w nocy opatrunki pod kierunkiem dra Rapackiego i Piotra Słonimskiego (juniora). Szpital ten pozostał do momentu kapitulacji, po czym ranni zostali przewiezieni na Służewiec.
         3 IX - zostałam z pozostałą grupą sanitariuszek skierowana do objęcia szpitala na ul. Misyjnej - róg Racławickiej, w klasztorze sióstr Franciszkanek-Misjonarek. Po drugiej stronie Misyjnej znajdował się też szpital powstańczy.
         Ranni leżeli na Sali w półsuterenie, połączonej z salą operacyjną. W szpitalu tym zastałyśmy kilka sióstr oraz następujących lekarzy: dra Blocha (ps. "Mikrob"), dra Zana, dra Słobodziana i dra Wojnicza (okulista). Kapelanem był tu ks. Jan Zieja, który wychodził z posługą kapłańską na różne punkty walczącego Mokotowa. Siostrą operacyjną została przybyła z nami Maka Rudzińska.
         Rannych stale przybywało. Brakowało już łóżek. Kładliśmy rannych w nogach innych rannych, już leżących na zsuniętych łóżkach. Potem wsuwało się rannych pod łóżka, a w ostatnich dniach leżeli nawet w przejściach, tak że trudno było przejść z noszami do Sali operacyjnej. Brakowało często leków, po które chodziłam do zbombardowanego szpitala Elżbietanek. Stamtąd też udawało mi się czasem dostać dla ciężko rannych ryż czy czerwone wino na wzmocnienie. W tym okresie jedliśmy tylko kasze jęczmienną, rozgotowaną w wodzie. Kiedyś idąc obładowana butelkami z lekarstwami w nocy przez Skwer Dreszera zostałam oświetlona wystrzeloną z fortu rakietą-lampionem i ostrzelana z broni maszynowej. Stałam bez ruchu, a różnokolorowe kulki (chyba tzw. ekrazytówki) bzykały dookoła mnie, niektóre wpadały w ziemię przede mną, obsypując mi nogi ziemią. Do zgaszenia rakiety żadna mnie nawet nie drasnęła.
         W ostatnich dniach przed kapitulacją sytuacja była niezwykle ciężka. Odczuwaliśmy brak wody. Studnia na podwórzu była widoczna chyba ze stanowisk niemieckich. Kto szedł po wodę - ginął. Pod studnią leżało już kilka osób. Mogliśmy więc brać wodę tylko w nocy. Śmiertelność wśród rannych była duża. Nie mogliśmy ich grzebać. Dużo było też ciężko rannych mieszkańców z sąsiednich domów.
         Zmarłych kładliśmy w Sali rekreacyjnej na parterze, zostawiając przejście pośrodku. Ułożyliśmy tak trzy warstwy. Ostatniego dnia przed kapitulacją zmarła na zapalenie nerek siostra Maka Rudzińska. W nocy przed kapitulacją do kanałów - aby przejść na Śródmieście - poszli wszyscy lekarze z wyjątkiem dra Blocha, który został z nami. Wyszło też kilka sióstr. Konieczność kapitulacji była dla nas strasznym ciosem.
         Od rana w dzień kapitulacji oczekiwaliśmy pełni niepokoju, jak się Niemcy zachowają w stosunku do rannych i personelu. Oficerowie niemieccy w towarzystwie naszego mjra "Burzy" najpierw poszli do szpitala po drugiej stronie ulicy Misyjnej, polecając wszystkim mogącym chodzić, by przeszli do naszego szpitala. Potem przyszli do nas. Aby wejść do sali w suterenie, delegacja musiała przejść przez salę, gdzie leżeli wszyscy zmarli z ran. Widocznie zrobiło to wrażenie nawet na Niemcach, bo po zejściu do nas i stwierdzeniu, w jakich warunkach leżą ranni, zachowali się niezwykle poprawnie.
Kazali żołnierzom usunąć z sali na parterze i pogrzebać naszych zmarłych, a nam polecili na parter przenieść rannych. Przez ostatnie dni miałam wysoką gorączkę i usta pełne ropnych pęcherzy. Nie pamiętam którego dnia przysłano konne podwody, na które ładowaliśmy rannych i przewoziliśmy na Służewiec, układając ich na słomie w stajniach. Siostry Czerwonego Krzyża rozdawały tam zupę i chleb, którego prawie przez miesiąc nie jedliśmy. Na drugi dzień Niemcy polecili nam rozdzielić rannych wojskowych i cywilnych. Rannych wojskowych załadowaliśmy na wagony - lory. W każdym wagonie wolno było jechać tylko dwóm sanitariuszkom. Pociąg ten pojechał do Skierniewic. Cywilnych rannych załadowaliśmy do następnego pociągu, którym zawieziono nas do obozu w Pruszkowie. Tam w wagonach trzymano nas z rannymi przez pięć godzin, po czym, ku naszej wielkiej radości, przewieziono nas do Milanówka. W Milanówku rannych przekazałyśmy siostrom z miejscowych szpitali, a nas - szef sanitarny płk Miszewski po wypłaceniu żołdu zwolnił do cywila. Było to 1 października 1944 roku.

         Anna Danuta Staniszkis (z domu Hanicka), ps. "Jagienka" - przebieg służby wojskowej

         Przebieg służby wojskowej w okresie 1 IX 1939 - 1 VIII 1944
         1. Wrzesień 1939 r. - nadzór nad kuchniami polowymi w rejonie I-szej linii obrony Warszawy na Woli. Funkcję tę pełniłam z ramienia Pogotowia Harcerek.
         2. Zorganizowanie i przeszkolenie 25-osobowego oddziału kobiecego (AK - WSK) na terenie Instytutu Naukowego Gospodarstwa Wiejskiego przy ul. Rakowieckiej 8 [obecny adres Rakowiecka 30]. Oddział ten (sanitariat i służba żywieniowa) brał następnie czynny udział w Powstaniu Warszawskim.
         3. Będąc mianowana przez dyrekcję Instytutu (przy akceptacji władz AK) komendantką obrony przeciwlotniczej na terenie Instytutu, spowodowałam urządzenie i wyekwipowanie za pieniądze "niemieckie" Sali operacyjnej, z przeznaczeniem na ewentualny wybuch powstania.
         4. W laboratorium Działu Krochmalnictwa i Syropiarstwa Instytutu wspólnie z kolegami wyrabialiśmy butelki na czołgi, fiolki z gazem łzawiącym i probówki z kwasem siarkowym, do rozrzucania w kinach.
         5. W momencie zagrożenia Instytutu (przewidywana rewizja gestapo, na skutek wpadki pokrewnej instytucji) wyniosłam i zabezpieczyłam cały materiał, obciążający kolegów.
         6. Opiekowałam się i ułatwiałam kontakty zrzutkowi z Wielkiej Brytanii - "Billowi".
         7. Zorganizowałam punkt żywnościowy na Kieleckiej 46 (w domu profesorów SGGW) i dzięki ofiarności ludzkiej zgromadziłam tam pokaźne zapasy żywności (wykorzystane na początku Powstania).
         8. W 1943 roku zostałam przez władze AK mianowana "punktową", czyli komendantką wszystkich punktów sanitarnych w rejonie ulic: Rakowiecka-Madalińskiego, Wiśniowa-św.Andrzeja Boboli. Funkcję tę pełniłam do dnia 13 sierpnia 1944 roku, kiedy to wraz z sanitariuszkami, rannymi, sprzętem sanitarnym przeszliśmy pod ostrzałem na "Polski Mokotów".

         Przebieg służby wojskowej w czasie Powstania Warszawskiego
         1. 1-13 VIII 1944 roku - pełniłam funkcję komendantki ("punktowej") na tzw. "niemieckim" Mokotowie, jak podałam powyżej oraz byłam komendantką punktu sanitarnego na ul. Kieleckiej 46.
         2. 13-29 VIII 1944 roku - byłam komendantką sióstr sanitariuszek w zorganizowanym przez siebie - na rozkaz Komendanta Szpitala Elżbietanek - oddziału tegoż szpitala na ul. Malczewskiego 16. Pełniłam tę funkcję do momentu zbombardowania szpitala. Za ewakuację rannych w czasie bombardowania zostałam przedstawiona, wraz z podległymi mi sanitariuszkami, do odznaczenia Krzyżem Walecznych.
         3. W ciągu następnych dni zorganizowałam wraz z Myszką Sulimierską - nocną salę operacyjną, w której mieli operować chirurdzy ze zbombardowanego szpitala sióstr Elżbietanek. Zostawiłam tam kilkuosobowy personel szpitalny.
         4. Od 4 IX 1944 roku z pozostałymi siostrami objęłam szpital powstańczy na rogu ul. Misyjnej i Racławickiej. Funkcję komendantki sióstr tego szpitala pełniłam do momentu kapitulacji Mokotowa. W dniach 28 i 29 września przewieźliśmy rannych chłopskimi wozami na Służewiec (do stajni wyścigów) i stamtąd pociągiem towarowym do Milanówka. Tam Szef Sanitarny Mokotowa zwolnił mnie do cywila.

Anna Danuta Staniszkis z Hanickich



Galeria zdjęć




Danuta Hanicka z ojcem Witoldem na Helu, 1925 rok. Witold Hanicki był w latach 20-tych wiceministrem rolnictwa.



Danuta Hanicka - absolwentka Gimnazjum im. Cecylii Plater-Zyberkówny (1930 rok).




Ślub Danuty Hanickiej z ppor. Olgierdem Staniszkisem, kościół św. Michała w Warszawie, 4 sierpnia 1935 roku.
Mąż Olgierd Staniszkis (1910-2006), wychowanek Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie, absolwent SGGW, działacz Obozu Wielkiej Polski, filister akademickiej korporacji Sarmatia.
Absolwent Szkoły Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu, rotmistrz 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich, uczestnik kampanii wrześniowej i bitwy pod Kockiem, ranny w bitwie pod Olszowem,
odznaczony Krzyżem Virtuti Militari i dwukrotnie Krzyżem Walecznych, jeniec Oflagu IIC w Woldenbergu.
W latach 50-tych dwukrotnie więziony, dr inż. zootechniki, specjalista wełnoznawstwa, wieloletni pracownik Instytutu Zootechniki i członek zarządu Izby Wełny, aktywny zawodowo do 90-tego roku życia.
Na początku lat 30-tych także hokeista Polonii Warszawa.




Zdjęcie opublikowane w 2000 roku w "Naszym Dzienniku".




Danuta Staniszkis z córką Jolą na skwerze przy
ul. Narbutta w Warszawie, w miejscu, gdzie
obecnie mieści się kino "Iluzjon" (1938 rok).



Danuta Staniszkis (druga z lewej) z pracownikami Instytutu Naukowego Gospodarstwa Wiejskiego, o którym pisze w swojej relacji,
początek lat 40.




Danuta Staniszkis (z prawej) z córką Jolą (ur. 1936), teściową Wandą Staniszkis (1887-1977) i teściem Witoldem Teofilem Staniszkisem (1880-1941).
Prof. Witold T. Staniszkis, w latach 1919-35 poseł na Sejm RP, przez wiele lat działacz narodowy, członek władz Związku Ludowo-Narodowego i
Stronnictwa Narodowego (od 1939 I wiceprezes), profesor Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i wieloletni dziekan Wydziału Rolnego SGGW,
w 1939 roku jeden z 12 zakładników miasta Warszawy, wziętych w związku z wkraczaniem wojsk niemieckich i wizytą Adolfa Hitlera,
aresztowany przez Niemców w maju 1941 roku, wywieziony do obozu w Oświęcimiu, gdzie zmarł w listopadzie 1941 roku.
Zdjęcie wykonane w mieszkaniu w domu przy ul. Kieleckiej 46 w 1941 roku, niedługo przed aresztowaniem prof. Staniszkisa. To jego ostatnie zdjęcie, zrobione na wolności.





Danuta Staniszkis z córką Jolą w mieszkaniu przy ul. Kieleckiej 46 (ok. 1942 rok).



Danuta Staniszkis z córką Jolą na działce pracowniczej na Polu Mokotowskim, w miejscu, gdzie podczas Powstania Warszawskiego stała niemiecka bateria przeciwlotnicza, co autorka opisuje w relacji.
W oddali widać przedwojenny i powojenny gmach Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie przy ul. Rakowieckiej oraz dom na roku Rakowieckiej i Kieleckiej.



Danuta Staniszkis z córką Jolą w mieszkaniu przy Kieleckiej 46 (ok. 1943 rok).



Danuta Staniszkis z córką Jolą i znajomą przed wejściem do domu przy
ul. Kieleckiej 46 (ok. 1943 rok). Na fasadzie widać ślady po kulach, pochodzące z września 1939 roku.



Jola Staniszkis na balkonie mieszkania nr 11 domu Kielecka 46 (ok. 1943 rok). Pod tym balkonem zawieszony był trapez, na którym mieli wieszać się - w przypadku wizyty gestapo - ukrywający się w mieszkaniu ludzie, o czym Danuta Staniszkis pisze w relacji.



Jola Staniszkis w mieszkaniu przy Kieleckiej 46 - w tle fragment fortepianu, o którym Danuta Staniszkis pisze w relacji (ok. 1943 rok).



Danuta Staniszkis z córką Jolą i kuzynem Tadeuszem Drewnowskim (siostrzeńcem Wandy Staniszkis, ur. 1926, po wojnie znanym krytykiem literackim i dziennikarzem) w Ogrodzie Botanicznym w Warszawie (ok. 1943 rok).



Wanda Staniszkis z wnuczką Jolą oraz siostrzeńcami Tadeuszem Drewnowskim i Leszkiem Kucem (z prawej, 1927-1986, po wojnie księdzem katolickim, profesorem teologii i filozofii) na balkonie w domu przy ul. Kieleckiej 46 (ok. 1944 rok).



Danuta Staniszkis z córką Jolą w Czorsztynie, gdzie ta ostatnia wraz z babcią Wandą Staniszkis spędziła okres Powstania Warszawskiego, lipiec 1944 roku.
W tle widać zarys ruin Zamku Czorsztyńskiego.



Danuta Staniszkis z córka Jolą i jej koleżanką na brzegu Dunajca w Czorsztynie (w miejscu gdzie obecnie jest Jezioro Czorsztyńskie), lipiec 1944 roku.



Danuta Staniszkis z córką Jolą i jej koleżanką Marią Ślaską w Czorsztynie, lipiec 1944 roku.



Danuta Staniszkis z córką Jolą w Nowym Targu, gdzie po Powstaniu
spotkała się z nią i teściową, styczeń 1945 roku.




Rodzina Staniszkisów na wakacjach w Jelitkowie w 1948 roku. Danuta Staniszkis siedzi pierwsza z lewej w środkowym rzędzie, z córką Grażyną (ur. 1947) na kolanach.
W górnym rzędzie od lewej: mąż Olgierd Staniszkis, brat męża Witold Wincenty Staniszkis (1908-2008, inż. budownictwa, przed wojną jeden z konstruktorów Toru Wyścigów na Służewcu,
po wojnie pracował m.in. przy odbudowie portu w Gdańsku, w latach 30-tych działacz Obozu Wielkiej Polski, współzałożyciel i zastępca kierownika ONR "Falanga" Bolesława Piaseckiego,
w czasie okupacji w Konfederacji Narodu, po wojnie więziony z powodów politycznych, w latach 90-tych działacz reaktywowanego Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego),
brat męża Jerzy Staniszkis (1914-2009, absolwent Szkoły Podchorążych Kawalerii w Grudziądzu, porucznik 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich, uczestnik kampanii wrześniowej i bitwy pod Kockiem,
jeniec Oflagu IIC w Woldenbergu, po wojnie architekt, pracował w Biurze Odbudowy Stolicy, laureat wielu konkursów architektonicznych, od lat 60-tych do 90-tych na emigracji w USA,
profesor Uniwersytetu w Detroit, autor powstałego w 1999 roku Pomnika Armii Krajowej i Państwa Podziemnego przy ul. Wiejskiej w Warszawie).
W środkowym rzędzie obok Danuty Staniszkis teściowa Wanda Staniszkis, dalej Maria Rzętkowska-Staniszkis (1911-2004, żona Witolda, prawnik, w latach 30-tych na czele sekcji kobiet ONR "Falanga",
po wojnie z powodów politycznych pozbawiona możliwości wykonywania zawodu adwokata, przez wiele lat radca prawny) z córką Marią (ur. 1948) na kolanach,
Elżbieta Szyller-Staniszkis (1920-1999, żona Jerzego, wnuczka Heleny Skłodowskiej-Szalay) z synem Janem (ur. 1947) na kolanach.
W dolnym rzędzie od lewej: córka Jola (ur. 1936), syn Tomasz (ur. 1946), Witold Kazimierz (ur. 1943, syn Witolda i Marii),
Jadwiga (ur. 1942, córka Witolda i Marii, obecnie znana socjolog i politolog).



Danuta Staniszkis na nartach na Kasprowym Wierchu (ok. 1950 roku).



Danuta Staniszkis na warcie przy kwaterze Pułku "Baszta" w Powązkach Wojskowych w Warszawie,
1 sierpnia 1975 roku.




Ostatnie zdjęcie Danuty Staniszkis, zrobione miesiąc przed śmiercią. Spotkanie rodzinne na Wielkanoc 1995 roku w Komorowie.
Od lewej siedzą brat męża Jerzy Staniszkis, brat męża Witold W. Staniszkis, synowa Aleksandra Staniszkis (żona Andrzeja), Danuta Staniszkis,
Maria Staniszkis (żona Witolda), Elżbieta Staniszkis (żona Jerzego). Stoją od lewej: mąż Olgierd Staniszkis, zięć Mirosław Śmiłowicz,
wnuk Piotr Śmiłowicz, wnuk Szymon Staniszkis (syn Andrzeja), córka Jolanta Śmiłowicz, najmłodszy syn Andrzej Staniszkis (ur. 1955),
wnuk Jędrzej Staniszkis (syn Andrzeja), córka Grażyna Staniszkis.




Nekrolog Danuty Staniszkis.





Pogrzeb Danuty Staniszkis na Cmentarzy Powązkowskim w Warszawie, maj 1995 roku. Z lewej strony poczet sztandarowy Pułku "Baszta", w środku widoczni m.in. zięć Mirosław Śmiłowicz, mąż Olgierd Staniszkis, synowa Aleksandra Staniszkis, córka Grażyna Staniszkis, syn Andrzej Staniszkis, córka Jolanta Śmiłowicz, wnuk Piotr Śmiłowicz, brat męża Witold W. Staniszkis, wnuk Michael Staniszkis (syn Tomasza), wnuk Tomasz Śmiłowicz, z prawej odprawiający modlitwę pogrzebową znajomy ksiądz Olgierd Nassalski.



Poczet sztandarowy Pułku "Baszta" na pogrzebie Danuty Staniszkis, maj 1995 roku.



Ulica Rakowiecka, po lewej dawny budynek SGGW przy ul. Rakowieckiej 30, po prawej róg ul. Kieleckiej, listopad 2017 roku.



Ulica Rakowiecka, po lewej dawny budynek SGGW przy ul. Rakowieckiej 30, po prawej róg ul. Kieleckiej,
listopad 2017 roku.



Dom przy Kieleckiej 46, a także dom nr 48 na rogu ul. Rakowieckiej oraz dawny budynek SGGW przy ul. Rakowieckiej 30,
listopad 2017 roku.



Dom przy Kieleckiej 46, listopad 2017 roku.


redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz


Copyright © 2017 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.