Powstańcze relacje świadków

Moje powstanie



Kazimierz Czasza,
ur. 24.03.1929 r. w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Baca"
55 pluton saperów Batalionu Okręgu Warszawskiego
3 kompania, 1 batalion "Lecha Żelaznego", Zgrupowanie AK "Chrobry II"
nr jeniecki 105487


1-3 sierpnia

         Od 29-go lipca znajdujemy się bez przerwy w ostrym pogotowiu. O godz. 14-ej zbiórka na wyznaczonym punkcie wymarszu. Godz. 14-ta 30, cały pluton gotowy do akcji. Aby się nie denerwować otrzymujemy zajęcie (robienie kolców). Godziną "W" jest godz. 17-ta. Przybywający z miasta od strony Żoliborza i Woli mówią, że słychać tam strzały. Do godz. 16.30 robimy kolce niektórzy zaczynają wątpić w to, że dziś się zacznie, czy przypadkiem nie zostanie odwołane. Nic dziwnego już czwarty dzień bez przerwy oczekujemy, już były wyznaczane różne godziny w tym czasie. O godz. 16.30 przychodzi ppor. "Piotr" i ustala kolejność wymarszu poszczególnych plutonów. Ponieważ mamy najdalej nasz pluton wyjdzie jako pierwszy. Akcją naszego plutonu dowodzić będą chorąży "Kuliński" i szef kompanii sierżant "Brunet".
         Następuje rozdanie broni, jako oddział saperski ze specjalnym zadaniem otrzymujemy: cztery karabiny k. b., jeden pistolet automatyczny błyskawica oraz pięć siódemek, następnie 45 granatów i butelki samozapalające. Za nami będzie jechał wózek z grzybkami (miny ppanc.), liną i kolcami przeciwsamochodowymi. Niezależnie od wyszczególnionego uzbrojenia chor. "Kuliński" i sierż. "Brunet" posiadają pistolety parabellum. Karabiny zostają przydzielone: "Grey", "Juhas", "Marek" i "Bocian", błyskawice - "Ultor", siódemki - "Kacper", "Sęp", "Ordon", "Lalka" i "Wilk". Każdy otrzymuje również dwa granaty i ci którzy nie mają broni innej oprócz granatów - butelki samozapalające. Mnie przypadają w udziale pozostałe granaty.
         O godz. l6.55 ppor. "Piotr" robi zbiórkę wszystkich plutonów, po krótkiej odprawie i po słowach "Chłopcy, w imię Boga zaczynamy", wyruszamy jako pierwszy pluton żegnani przez tych którzy wyjdą za nami. Podniecenie jest ogromne. Jeden drugiego wyprzedza i bezwiednie przyśpieszamy kroku, pomimo, że mówiono nam żeby zachowali spokój i ostrożność. Karabiny zawinięte są w płaszcze - trochę za krótkie - jak zakryje się od lufy to zostaje kolba, a jak odwrotnie to sterczy goła lufa. Idziemy ulicą Śliską, Twardą, Srebrną do Towarowej. Pierwsze spotkanie z Niemcami następuje już na ulicy Twardej. Samochód wojskowy jedzie w naszym kierunku. Wbiegamy do bramy, ci którzy mają karabiny szykują się do obrony. Strzelać nam wolno tylko w tym wypadku jeżeli zostaniemy zaatakowani przez Niemców. Samochód widocznie nas zobaczył gdyż zawrócił i strzelając w naszą stronę na pełnym gazie pojechał z powrotem.
         Żeby zdążyć na czas musimy biec. Karabiny niosą już odkryte, dobiegamy do Towarowej, tu zostajemy ostrzelani przez Niemców z ekspedycji towarowej (obecnie Dworzec Główny). Zatrzymujemy nadjeżdżający tramwaj, wszystkich ludzi kierujemy w ulicę Srebrną. Tramwajarze chcą jechać do remizy tam mają swój punkt, do obrony są przygotowani mają przy sobie pistolety i granaty. Ci ludzie od godz. 5-tej rano będąc w pogotowiu jeździli na służbie po mieście z bronią.
         Początkowo przyjmujemy obronę w tramwaju lecz okazuje się że nie jest zbyt bezpiecznie gdy cienka blacha dużo okien nie stwarzają żadnej obrony. Obsadzamy więc dom Towarowa 10. Nasz drużynowy "Ultor" uważa, że pomimo ognia ze strony Niemców powinniśmy dojść na wyznaczoną placówkę (mostek nad torami na Towarowej). "Ultor" wybiega z bramy pierwszy za nim biegniemy my. Jest taki ogień że dobiegamy tylko do następnej bramy, jest nas 6-ciu nie wiem czy inni padli czy w ogóle nie wybiegli z poprzedniej bramy. Są "Ultor", "Sęp", "Biały", "Murzynek", "Lalka" i ja. Szykujemy się do dalszego biegu, czekamy tylko na dogodniejszy moment, lecz tym razem to już się nie udaje. Niemcy podeszli nam z boku pod samą bramę i zmuszeni jesteśmy przyjąć obronę. Chcemy zamknąć bramę, lecz dozorca mówi, że nie ma klucza, a może nie chce dać. W bramie bronić się jest nie możliwe, Niemcy wrzucają całe wiązki granatów do bramy. "Ultor" wyznacza punkty z których mamy się bronić. "Lalka" i "Murzynek", pierwsze piętro balkon nad bramą, klatka schodowa, wejście z bramy - "Sęp", "Biały" i "Ultor", ja klatka schodowa naprzeciwko bramy z granatami.
         Jak długo tu wytrzymamy. Zdajemy sobie sprawę, że jeżeli nie doszliśmy na swój punkt to przynajmniej te domy powinniśmy utrzymać, aby oddział piechoty, który ma atakować i zdobyć Ekspedycję Towarową miał skąd rozpocząć atak. Chwilowa cisza. Strzały słychać z ulicy, na pewno bronią się chłopcy pod dziesiątym. Ciekaw jestem czy już poległ któryś z naszych kolegów. "Ultor" mi zaznaczył, że mogę rzucać granaty tylko wtedy gdy będzie w bramie kilku Niemców. Sam o tym dobrze wiem gdyż granatów mam tylko osiem. Niemcy dochodzą do bramy wstawiają automaty i walą na oślep, granaty rzucają do wewnątrz nie zwracając żadnej uwagi ozy jest w kogo i po co, po prostu, żeby zrobić dużo huku. Dziwne, że jeszcze brama nie wyleciała. Jest podziurawiona po większym wybuchu otwiera się lub zamyka sama. Niemcy zaczynają coraz śmielej wchodzić do bramy. Widzę ich wyraźnie jak pojedynczo ukazują się w bramie, rzucają granaty na podwórko i chowają się za domem na ulicy. Z "Ultorem" porozumiewam się przez podwórko, oknem wychodzącym na podwórko z klatki schodowej gdzie on jest. Na ulicy słychać krzyki Niemców. Dowiaduję się, że to "Murzynek", gdy podeszli Niemcy pod bramę rzucił na nich butelki samozapalające, wyglądają jak pochodnie.
         Do okna gdzie jest "Ultor", z posterunku na balkonie przybiegł "Lalka" zawiadamiając, że w pobliżu bramy naszej stoi niemiecki samochód na który zabierają rannych, można by było z balkonu obrzucić go granatami, ale oni ich już nie mają. "Ultor" każe mi o ile to będzie możliwe przebiec do bramy i z bramy zaatakować samochód. Niemców na razie nie ma w bramie. Wbiegam do bramy a następnie wychylam się na ulicę. Samochód stoi tyłem do mnie, Niemcy zamykają klapę nikt do mnie nie strzela, wybiegam w stronę samochodu rzucam najpierw jeden a za nim drugi granat więcej już nie mogę Niemcy zaczęli do mnie strzelać. Kryję się do bramy. Zostaję na razie w bramie lecz "Ultor" każe mi wycofać się na klatkę tam gdzie byłem poprzednio, tam jest bezpieczniej a jak będę potrzebny dadzą mi znać.
         Niemcy zaczynają straszliwie walić po bramie, a następnie wpada ich cała banda do bramy i kierują się na klatkę schodową tam gdzie są chłopcy. "Ultor" zatrzymuje ich serią z automatu a ja w tym momencie rzucam granat do bramy. Niemcy wycofują się z bramy, zostaje ich dwóch, nie wiem może zabici a może ranni. "Biały" chce do nich zejść, aby odebrać broń nie udaje mu się to, Niemcy ustawili dwa erkaemy naprzeciwko bramy po drugiej stronie ulicy a Niemcy leżą po przeciwnej stronie bramy. Brama chyba im przeszkadzała a może tylko tak żeby zrobić większe wrażenie posunęli prawdopodobnie z pięści przeciwpancernej gdyż cała brama wyleciała z zawiasów.
         Po tym wybuchu Niemcy ponawiają atak i tym razem bez skutku, rzucam dwa granaty, posypały się też od strony "Ultora". "Ultor" daje mi znać żebym przedostał się do nich, gdyż nie mają już granatów a automat też jest już nie do użytku. Nie wiem czy mi się to uda, te erkaemy naprzeciwko bramy i mam tylko trzy granaty. Przerzucam jeden granat "Ultorowi" aby chociaż na moment uciszyli z okna balkonu erkaemy naprzeciwko bramy. Udało się "Ultor" złapał ale właśnie w tym momencie Niemcy są znów w bramie. Rzucam granat i biegnę do bramy zatrzymuję się na podwórku odbezpieczam drugi granat - ostatni już - i chcę wejść do bramy lecz wybuchy zatrzymały mnie na moment i to mnie zgubiło. Niemcy z bramy się wycofali i teraz prują po bramie z przeciwnej strony ulicy. Wejść w nią w żaden sposób nie mogę, wracam z powrotem na klatkę schodową. Nie wiem czy "Ultor" rzucił granat czy nie, daje mi teraz znać, że oni będą się starali przedostać dachami do domu Towarowa 10. Tam chyba się jeszcze bronią.
         Oficyna w której ja jestem nie ma połączenia z domem sąsiadującym i w ogóle nie mogą się nigdzie ruszyć. Chcę wejść de mieszkania, ale drzwi są zamknięte, może nikogo nie ma, a może nie chcą mnie wpuścić. Tak, to już koniec, dziwny trochę nie boję się ale nie chciał bym umierać a tym bardziej żeby mnie wzięli i męczyli, jestem taki młody. Muszę się gdzieś skryć może się jeszcze uda. Biegnę na górę. Otwarta. Przez okienka na strychu widzę jak czołgają się po dachu "Ultor", "Sęp" i "Biały". Niemcy z Ekspedycji prują do nich. "Biały" jest chyba ranny, lewą nogę ciągnie za sobą nie podpiera się na niej ciekawe kiedy dostał. Co z "Murzynkiem" i z "Lalką" byli przecież na tej samej klatce schodowej, dlaczego się nie wycofują razem z tamtymi, może już nie żyją. Żeby dostać się na dom Towarowa 10 muszą skoczyć o piętro niżej. "Biały" waha się, po skoku chyba nie utrzyma się na jednej nodze a dach jest spadzisty. Pierwszy skoczył "Ultor" za nim "Sęp" a następnie "Biały". Tak jak przypuszczałem nie utrzymał się na jednej nodze upadł na ręce i żeby nie "Sęp" i "Ultor" którzy leżeli u spadku dachu "Biały" znalazłby się na podwórku.
         Niemcy weszli już na podwórko, słychać ich głosy, gdzie się schować. Na całym strychu nie ma nic możliwego, w końcu znalazłem klapę i niewielki kanał przez który przechodzą rury. Wciskam się i przykrywam klapą. Pozycja strasznie niewygodna, najwyższy czas, bo Niemcy już strzelają na klatce schodowej. Weszli na strych, od wejścia walą po strychu, czy przyjdzie im do głowy sprawdzać dokładnie. Jeżeli nawet otworzą klapę, to może mnie nie znajdą. A jeżeli znajdą to co? Czy od razu tu zastrzelą, czy zabiorą i będą męczyć. Dowody swoje mam, ale i opaskę biało czerwoną. Nie wiem w tej chwili gdzie jest, żeby się jej pozbyć. Szukać nie mogę gdyż nie mogę nawet ręką poruszyć. Chyba wyszli. Nie słychać kroków ani strzałów. Może już można wyjść? Tak niewygodnie tu leżeć, te rury, wszędzie je czuję. Która godzina, czy ja tu długo tak już leżę.
         Na podwórzu słychać głosy. Wyraźnie słyszę jak "Lalka" woła dziadka, kogo, po co, co on tam robi na podwórku nie wiem. Znów słychać głosy Niemców, nie, nie mogę jeszcze stąd wyjść, mogą przeszukiwać wszystko jeszcze raz, a do mieszkania i tak mnie nikt nie wpuści. W sąsiednim domu bronią się chyba chłopcy, a może przyszedł oddział, który miał atakować Ekspedycję Towarową. Ciekawi mnie bardzo, jaka jest sytuacja na mieście, czy udało się gdzieś. Już jest chyba późno, bo wszystko mam drętwe, dłużej tu już nie wyleżę. Otwieram klapę. Słychać, że ktoś idzie. Zamykam z powrotem. Słychać męskie głosy, mówią że trzeba znosić wodę i oblewać dach. Tak teraz będę mógł wyjść, niech tylko się oddalą. Wychodzę. Patrzę przez okienko w dachu. Jest ciemno, obok pali się dom Towarowa 10, ten, w którym bronili się chłopcy. Nad miastem w wielu punktach widać łuny. Ludzie przynoszą wodę i piach. Oblewają dach, zabezpieczają przed przeniesieniem się ognia z sąsiedniego domu. Strzałów nie słychać, tylko od czasu do czasu pojedyncze. Czy chłopcy zginęli, a może udało się im wycofać.
         Pomagam w przygotowaniach do obrony przed ogniem. Polewamy dach, obsypujemy piachem i na tym schodzi cała noc. Noc która miała być pierwszą nocą wolności. Noc na którą czekaliśmy tyle lat. Noc o której każdy z nas marzył, widział ją piękniejszą, niż najpiękniejszy dzień. Wsłuchuję się, czy na mieście słychać strzały, tam walczą, tam może są wolni. Co będzie ze mną, czy przypadkiem nie zechce się Niemcom podpalić i tego domu. Już się robi widno, jestem strasznie głodny. Miałem jedzenie, bo każdy miał posiadać wyżywienie na trzy dni. Po trzech dniach mieliśmy połączyć się z armią idącą ze wschodu. Rosjanie podchodzili do Pragi już tak, że może dziś albo jutro będą w Warszawie. Na mieście słychać czołgi i wybuchy ciężkich pocisków, może to już rosyjskie. Oby tak było.
         Jest godzina 10-ta, Niemcy przyszli żeby wszyscy opuścili dom i udali się do Ekspedycji. Ludzie bardzo niechętnie zaczynają wychodzić. Najpierw mają wychodzić kobiety z dziećmi, mężczyźni na razie muszą pozostać. Wyszło niewiele osób, boją się, mniej więcej za jakieś trzy godziny po raz drugi Niemcy namawiają do opuszczenia domu, tym razem zezwalają na opuszczenie domu wszystkim razem. Pierwsi wychodzą mężczyźni, których żony wyszły poprzednio, chcą być razem albo przynajmniej zobaczyć, co się stało z ich żonami i dziećmi. Co ja mam robić? Jeżeli sprawdzą miejsce zamieszkania, a sprawdzają wszystkim przy wejściu do Ekspedycji, od razu się wyda. Mam jeszcze tłumaczenie, że mnie tutaj zastała strzelanina.
         Decyduję się. Wychodzę wraz z grupką kobiet. Biorą moją kartę rozpoznawczą, patrzy na mnie i na kartę, oddaje mi kartę i w tym momencie otrzymuję uderzenie w twarz. Karabinem wskazuje mi żebym szedł z powrotem. Nogi stają się miękkie. Idę i czekam momentu, kiedy padnie strzał. Tak doszedłem do bramy. W bramie puściłem się biegiem przez podwórko i do piwnicy wpadłem jak bomba. Co teraz robić? Jest kilka osób, które nie chcą wychodzić, a chcą pozostać na miejscu. Niemcy chcą chyba ten dom też podpalić, gdyż w innym wypadku po co by mi kazali iść do niego. Jestem strasznie zmęczony i głodny. Jest godz. 16-ta. Ktoś mówi, że Niemcy podpalają dom. Wychodzimy zobaczyć. Tak, frontowa oficyna już się pali. Teraz wszyscy decydują się wyjść. Ja nie mam po co. Niemcy nie chcą wypuszczać. Mówią, że będą strzelać do wychodzących. Wbiegają na podwórze, rzucają granaty i benzynę na naszą oficynę.
         Znajdujący się w piwnicy decydują się biec do bramy. Może się uda. Wychodzę ostatni. Wszyscy weszli już w bramę. Waham się, czy iść za nimi czy nie. Wtedy słychać serię z karabinów i automatów. Wbiegam z powrotem do piwnicy. Czekam, nikt się nie wrócił. Wszyscy zostali w bramie. Jestem sam. Co robić? Czy iść na bramę, żeby tam mnie zabili, czy czekać żebym się żywcem spalił. Jeżeli wyjdę i mnie nie zabiją a zostanę rannym będę się męczył to to samo co palić się. Jestem zupełnie bezsilnym drętwy, nic nie czuję, słyszę tylko, że co trochę ktoś przebiega przez podwórko, tłuką się szyby i wybuchy granatów. Zaczyna ogarniać mnie rozpacz. Biegam po piwnicy i szukam jakiegoś wyjścia. Piwnice są połączone tak że można. chodzić pod całym domem. Będąc w piwnicach frontowej oficyny słyszałem rozpaczliwy krzyk starszego mężczyzny, którego Niemcy zabarykadowali w sklepiku, do którego wejście było z ulicy.
         Błądząc tak po piwnicach doszedłem do wniosku, że mam wyjście, właściwie nie wyjście, ale krótką śmierć. Skoczyć z czwartego piętra, a nawet z dachu będzie jeszcze wyżej i pewniej. Panicznie boję się ognia. Boję się spalić. Wychodzę na górę na klatkę schodową, dochodzę tylko do półpiętra, wyżej wszystko stoi już w płomieniach, schody się palą i bucha ogień z mieszkań. Spojrzałem na podwórko. Stąd żeby skoczyć, to nawet by mi się nic nie stało. Ostatnia szansa na krótką śmierć i też nic z tego. Powoli schodzę do piwnicy. To już koniec. Pozostało tylko poczekać. Ktoś mnie rusza za ramię. Nie słyszałem, kiedy tu przyszedł skąd się wziął. Nie wiem jak długo tak siedziałem, nie czując gryzącego dymu w oczach i gardle. Ucieszyłem się bardzo, że nie jestem sam. Był to mężczyzna w wieku trzydziestu lat. Powiedział, że musimy się jakoś ratować.
         Dom pod dziesiątym, który był podpalony wczoraj, już się wypalił, nawet w piwnicach i tylko jest żar, ale przy zejściu do piwnic tam może być świeże powietrze. Będzie można zatrzymać się, a nawet stamtąd wyjść na podwórko. Z którego w nocy może uda się przedostać na Srebrną. Chciałem od razu tam iść, ale on mnie powstrzymał. Uważał, że tam zawsze zdążymy, a czym dłużej tu będziemy, tym bardziej tam przygaśnie i wystudzi się. W takim razie postanowiliśmy siedzieć tu, dotąd dokąd tylko będzie można. Jest drugi dzień sierpnia. Teraz już nie odczuwam głodu, tylko mam pragnienie, mimo że od rana pierwszego sierpnia nic nie jadłem. Słychać trzaski i jakieś wstrząsy, prawdopodobnie zarywają się sufity i wszystko leci na dół. To nas ruszyło z miejsca, przeszliśmy do przejścia. Zacząłem się obawiać, czy w ogóle przejdziemy do miejsca, gdzie było zejście do piwnicy, jest taki straszny żar. Jak daleko od nas jest to zejście, nie wiemy. Blisko nas jest wypalona piwnica, której okienko wychodzi na podwórze. Co prawda okienko jest wysoko i jest nieduże, jednak może uda się wyjść przez nie na podwórko i przeleżeć, aż będzie zupełnie ciemno.
         Podrywa nas do tego zerwanie się sklepienia w sąsiedniej piwnicy. Pierwszy wyskakuje mężczyzna i podciąga się na rękach do okienka. Krzyczy przeraźliwie i spada z powrotem. Wszystko jest tak strasznie gorące, że nie można dotknąć. Jego dłonie to jeden duży bąbel. Pozostaje tylko próba przebiegnięcia. Ja mam biec pierwszy jak dobiegnę, on pójdzie za mną. Biegnę, żar gorąco, potykam się o coś, padam. Czuję jakieś ciało, poderwałem się, nie mam czym oddychać. Ubranie zaczyna się palić. Zawracam. Ogarnia mnie rozpacz. W piwnicy jest woda. Gasimy ubranie. Sąsiednie piwnice w domu gdzie jesteśmy już się zaczynają palić. Oblewamy ubrania wodą, dłużej już tu nie możemy przebywać, sklepienie nad nami trzeszczy, może się lada moment zerwać. Wkładam zwilżoną chusteczkę do ust i biegnę pierwszy. Po przebiegnięciu kilkunastu metrów wpadam w przestrzeń piwnic nie spalonych, idę po wodzie. Jedna z piwnic uchylona, wchodzę do niej, po ścianie leje się woda, za mną wchodzi mężczyzna, kroki swoje kierujemy do wody. Napić się chociaż tej płynącej po ścianie wody i obmyć twarz.
         Rozglądam się po piwnicy. Siedzą tam dwie kobiety, żywe. Są mieszkankami tego domu, siedzą tu już drugi dzień. Przez piwnicę przechodziła rura, która pękła od gorąca i to spowodowało, że ta piwnica i najbliższe nie spaliły się - z rury cały czas leje się woda. Mam przy sobie opatrunki osobiste, zakładam mężczyźnie na ręce. Zabieram się do wyrwania okienka, bo tylko przez nie będziemy mogli wydostać się na podwórko. Nie ma czym go wyważyć i trzeba to zrobić cicho. Dłubię więc starym pilnikiem przy łączeniu cegieł i w ten sposób wyjmuję jedną cegłę po drugiej, a potem całe okienko. Wychodzę, aby zorientować gdzie będzie można się przedostać. Jest noc. Nie wiem, która godzina. Wychodzę, kobiety proszą, żeby ich tylko tu nie zostawiać.
         Niewiele mogę zobaczyć, wszędzie ciemno i nie wiem czy na Srebrnej są Niemcy. Postanawiam czekać do rana. Jest już trzeci dzień sierpnia. Już trzeci dzień miotam się szukając wyjścia. Chwilami wątpię w to, że się uratuję. Co zrobić jeżeli na Srebrnej są Niemcy? Za dużo mam czasu do rozmyślania i to coraz bardziej mnie rozbraja. Kiedy biegłem przez palące się piwnice i wpadłem tam, gdzie było powietrze, myślałem, że jestem już uratowany. Tu jednak świeża pułapka, którą trzeba pokonać. Robi się już jasno, wychodzimy wszyscy przez okienko na podwórze, a następnie czołgając się do oficyny od ulicy Srebrnej. Zatrzymujemy się w piwnicy. Idę na rozpoznanie terenu. Mój współtowarzysz jest zrezygnowany.
         Bolą go strasznie ręce. Dochodzę do dziury wybitej w murze, przez którą można przejść na skład desek przy ulicy Srebrnej. Ciekawe kto ją zrobił? Czy chłopcy gdy się wycofywali z tego domu, czy może Niemcy, aby móc iść dalej. Wracam i idziemy wszyscy razem. Za mną dwie kobiety, a na końcu mężczyzna. Jestem w strasznym napięciu. Nikogo nie widzę. Jeżeli idziemy do naszych dlaczego nikt się nie odzywa, jeżeli do Niemców dlaczego nie strzelają. Dochodzimy do domu Srebrna 7. Tu zostajemy zatrzymani. Pierwsze wrażenie: Niemcy. Ale okazuje się że to powstańcy, tyle że w niemieckich mundurach i hełmach. Mam szczęście. Teraz mogę odpocząć i oczywiście coś zjeść. Pytam o tych, którzy bronili się 1-go sierpnia w domach Towarowa 8 i 10. Dowiaduję się, że wszyscy wyszli cało oprócz jednego, który zaginął. Dwóch zostało rannych. Nie wiedzą, gdzie się wycofali. Wierzę jednak, że będzie można ich odnaleźć. Tak tym jednym zaginionym jestem ja.
         Nie zastanawiam się, jakim cudem żyję. Na pewno mamy dużo szczęścia, jeżeli wszyscy żyją z naszego plutonu i mamy tylko dwóch niegroźnie rannych. Biorąc pod uwagę to, że Niemców zginęło co najmniej kilku. A uzbrojenia nie ma co porównywać z Niemcami.
         Te trzy dni pokazują, jaką cenę płaci się za wolność.

22 sierpnia

         Po wczorajszej obronie dziś mamy względną ciszę i możemy odpocząć, myślę że dziś dostaniemy coś gorącego do jedzenia. Chociaż nie wiadomo, bo podobno nasza kuchnia została zbombardowana. Wczoraj nie dotarło do nas żarcie, zresztą i tak byśmy nie mieli nawet kiedy jeść. Dzień wczorajszy był naprawdę pracowity i pomimo silnego ataku Ukraińców przy pomocy czołgów utrzymaliśmy placówki. Przy "Magazynie Hartwiga" straciliśmy tylko jedną sanitariuszkę i jednego chłopca. Podczas wczorajszego ataku odczuliśmy brak granatów i butelek z benzyną. Czołg wyjechał na ulicę Pańską od Towarowej, strzelał w barykadę przy Miedzianej. Jakbyśmy mieli chociaż jeden granat plastikowy, cało by nie wyszedł. Ale mieliśmy tylko powstańcze "woreczki", a z tego na czołgi niewielki pożytek. Rzuciliśmy kilka tych granatów, ale bez żadnego efektu. "Pingwin" pobiegł po granaty, a gdy przyszedł czołgu już nie było. Byliśmy wściekli na siebie, że nie możemy go zniszczyć, bo taka okazja może się nie powtórzyć. Chcąc wyładować swoją złość rzucałyśmy, co tylko było pod ręką: cegły, doniczki, ale co z tego.
         Dzisiejszy spokój przerwał nam obchód placówek przez dowództwo odcinka. Sprawdzali placówki po wczorajszym ataku. Przyrzekli że otrzymamy granaty. Mówili, żeby zawiadamiać pluton piatów gdy podchodzą czołgi. Bardzo nam współczuli, że na placówce "Bormana" mamy tylko takie marne schrony. Schrony? Po prostu szopa z desek. Chorąży Kuliński powiedział, że "na wojence różnie bywa". My nie mamy schronu, a oni mają dobrze zabezpieczone. Zresztą nie tylko to, kiedy przyszli na naszą placówkę, oczy nam na wierzch wyszły, elegancko ubrani w mundurach, oficerki aż lśnią. U nas "Nicpoń" chodzi jak kapucyn w trepkach. Dowódca odcinka por. "Zdunin" z bródką bardzo bohatersko wygląda. Nic dziwnego, że nazywają go chodzącym arsenałem. Za pasem dwa handgranaty, do pasa przyczepione dwa obronne angielskie. Przy boku w kaburze parabelka i do tego jeszcze z szyi zwisa łańcuszek, do którego przyczepiony jest walter zatknięty za pasem. Świta z dowództwa z automatami i karabinami dziesięciostrzałowymi. Krew nas zalewa, jak patrzymy na tę paradę. Nasze karabiny trzeba niejednokrotnie po strzale kopnąć dobrze w zamek, żeby odryglować bo nie ma kiedy czyścić. Na stanowiskach cały czas zmieniają się ludzie, a broń pozostaje bez przerwy w użyciu.
         Swego czasu otrzymaliśmy rozkaz oddania broni krótkiej, bo niby jest niepotrzebna, ale kto by tam oddał. Kto ma, chowa. Często to ciężko zdobyty pistolet jeszcze w czasach okupacji. Nie raz do automatów i karabinów nie było amunicji, a właśnie z pistoletami w ręku kończyliśmy wypad szturmowy. Mielibyśmy oddać pistolety, żeby mieli w czym paradować? Niech zdobywają. Mieliśmy kino, gdy doszli do barykady łączącej placówkę "Bormana" z "Kurzą Stopką". Zaczęła się strzelanina nie taka znów straszna, ale to wystarczyło, aby zmiatali z placówki, nie sprawdzając już "Kurzej Stopki" ani magazynów "Hartwiga". Wolą chodzić po Poczcie Dworcowej i tam fotografować się, a nawet filmować. Byliśmy zadowoleni, że już ich nie ma. Chcemy odpocząć, a od czterech dni cały czas jesteśmy w akcji.
         Właściwie naszą placówką jest "Borman". W rzeczywistości nadzorujemy teren od Srebrnej do Siennej, a nawet do Pańskiej, po wypędzeniu Niemców z magazynów "Hartwiga". Mieliśmy wspierać od "Kurzej Stopki" i ulicy Siennej kompanię, która atakowała dom "Hartwiga" od ulicy Wroniej w efekcie byliśmy pierwsi którzy weszli do magazynów "Hartwiga". Trochę mnie dziwi, dlaczego nas biorą do tego rodzaju akcji, osłabiając placówki których bronimy. Przy dowództwie jest przecież pluton, który mógłby brać udział w tego rodzaju atakach. Brak ludzi na naszym odcinku doprowadza do tego, ze chłopcy na posterunkach usypiają i są strasznie zmęczeni. Dłużej niż cztery godziny nikt nie jest w stanie wytrzymać na posterunku. Por. "Kazik" prosił o ludzi, ale odpowiedź zawsze ta sama - nie ma. A przecież nie ma dnia, by ktoś ranny lub zabity nie ubył.
         Jest cisza. Słońce chyli się ku zachodowi. Ciszę przerywa tylko od czasu do czasu stłumione echo dalekiego wystrzału. Na placówkach czuwają tylko niezbędne posterunki. Reszta korzysta z ciszy i śpi snem sprawiedliwych. Czerwone jak krew ostatnie promienie zachodzącego słońca czepiają się kurczowo dachów i murów na pół zburzonego miasta. Jak gdyby chciały zostać z nim na zawsze lub rzucić choć jeszcze jedno spojrzenie na bohaterską siedzibę.

23 sierpnia

         Na placówce w dawnej fabryce "Bormana" panuje już od wczoraj zupełny spokój i cisza. Tak spokojnej nocy i dnia nie mieliśmy dawno. Czuwają tylko niezbędne posterunki. Reszta kolegów korzystając z ciszy gra w karty, flirtuje wesoło z sanitariuszkami. Cisza. Powoli zaprzestajemy śmiechów i żartów, dziwny niepokój zaczyna nas ogarniać. Działa jak choroba zakaźna, udziela się wszystkim po kolei, powoli ale wnikliwie do ostatniego zakątka duszy. Siedzimy milcząc, jakbyśmy na coś czekali. Wtedy z boku z sąsiedniego budynku "Carbochemii" rozśpiewuje się krótkim jazgotem seria z pistoletu maszynowego. Jedna, po niej druga i trzecia. Zagotowało się, wszyscy zerwaliśmy się z miejsc. Krótkie rozkazy ppor. "Kazika", każdy chwyta za swoją broń. Uzupełnianie amunicji, mimo że nie wiemy, co i gdzie. Nerwy doznają gwałtownego odprężenia. Dalsza cisza byłaby nie do zniesienia.
         Prawie w tej samej chwili przybiega goniec meldując atak Ukraińców wzdłuż ulicy Srebrnej i prosząc o pomoc. Jesteśmy gotowi. Dwie sekcje: kpr. "Ultora" i kpr. "Sępa" z ppor. "Kazikiem" i pchor. "Zygą" ruszają na "Carbochemię". Wpadamy na stanowiska. Przez okna widzimy przebiegających Ukraińców. Nikną oni w podwórku sąsiedniego domu po drugiej stronie Srebrnej, gdzie w piwnicach schroniła się ludność cywilna. Otwieramy ogień. Jak się okazuje, większość Ukraińców przebiegła już przed naszym przybyciem. Nasze zadanie nie dopuścić ich więcej. Ubezpieczenie Ukraińców stanowią cekaemy i czołgi. Dostaję wraz z "Andrzejem" (Wojciech Żymierski) rozkaz zorientowania się, gdzie jest czołg i ewentualnie zniszczenia go. Przechodzimy korytarzem w stronę ulicy Towarowej. Pokoje od Srebrnej i narożnik Towarowej jest rozbity.
         Musimy się czołgać. Każdy ma po plastikowym granacie i po dwie butelki samozapalające. Chodzi o to, by dojść jak najdalej, być jak najbliżej czołgu. Pociski rozpryskują się nad nami. Andrzejowi udaje się przeczołgać do narożnego okna. Odwraca się do mnie i pokazuje, że czołg jest za daleko i stoi za węgłem domu. Zaczynamy się wycofywać. Czekam na Andrzeja. Unoszę na kawałku patyka lekko w górę hełm, aby Niemcy zaczęli strzelać w moją stronę. Obawiam się, że Andrzej nie przejdzie cało do mnie. Kiedy przestaje się czołgać myślę, że już dostał. Wprost niemożliwe żeby mu się udało. W końcu dochodzi do mnie, pytam czy jest cały? Chyba tak, nie jest pewny. Wracamy do chłopców. Są już u nas ranni: "Gerard" i "Kuna".
         Ukraińcy po wejściu do domu wzięli się krwawo do roboty. Słychać płacz, jęki kobiet, dzieci, rzucane ukraińskie przekleństwa. Nie możemy pomóc ludności znajdującej się w piwnicach. Przez ulicę Srebrną przebiec nie można. Ppor. "Kazik" wysyła łącznika aby na "Kurzej Stopce" i w magazynach "Hartwiga" pozostały tylko niezbędne posterunki. Reszta chłopców ma przyjść do nas. Znów odchodzą nasi chłopcy, ranni: "Tyfus" i "Lalka".
         Przychodzi szturmówka chłopców z poczty. Pluton por. "Molmara" stara się oskrzydlić Ukraińców od Al. Jerozolimskich i Miedzianej. Widzimy ich z naszych okien. Niemcy wysyłają drugą grupę Ukraińców, lecz tych już nie przepuszczamy. Nie możemy za żadną cenę. Wiedzą o tym dobrze wszyscy, od nas zależy czy Ukraińcy utrzymają zajęty teren i czy my utrzymamy linię obrony wzdłuż Towarowej.
         Znów słychać płacz. Ręce bezwiednie zaciskają się na kolbach karabinów i automatów. Bić jak najcelniej. Ach te nasze karabiny. Zdajemy sobie sprawę ze znikomej ilości posiadanej amunicji - żadna kula nie może iść na marne. Czy zdołamy wyprzeć Ukraińców z domu. Jeżeli umocnią się lepiej, my na "Bormanie" i "Carbochemii" będziemy odcięci. Będą mieli obstrzał wzdłuż ulicy Wroniej i będą mogli nas wykończyć.
         Od jakiegoś czasu po naszych oknach biją z działka p. pancernego i z granatników, pociski rozrywają się pod sufitem w pokojach. Ppor. "Kazik" stara się być wszędzie. Sam roznosi amunicję zapasową, przy okazji dodaje nam otuchy i przypomina, aby się zbytnio nie odsłaniać. Nawet sanitariuszki są przy oknach i zastąpiły tych, którzy odeszli. Przybyli chłopcy z Piątej. Od nich dowiadujemy się, że mają przyjść z miotaczem płomieni i podpalić Ukraińców, bo w inny sposób nie damy rady. Przygotowujemy się do ostatniego zadania. Jeżeli zostaną podpaleni i będą się wycofywać, nie możemy wypuścić żadnego. Niemcy się już zorientowali i teraz biją po naszych stanowiskach jeszcze bardziej. Chłopcy bronią się jednak zaciekle. Gdy zostaje rozbity murek przy jednym oknie przechodzą do drugiego, strzelając z dziur wybitych przez pociski czołgów i działek.
         Pada śmiertelnie ranny w głowę kpr. "Sęp", wynoszą "Ordona" rannego w brzuch, który po kilku godzinach umiera w szpitalu. Na ich stanowiska przechodzą "Grey" i "Juhas" nie patrzą na to, ze tamci w tych miejscach zostali zabici. Dla nich jest ważne tylko to, że z tych właśnie stanowisk mogą lepiej i skuteczniej strzelać niż z dotychczasowych. Zabita zostaje sanitariuszka "Wrona". Lecz ci którzy zostają biją za siebie i za tych którzy odeszli. Ppor. "Kazik" wytacza beczkę ze smolą i tocząc ją przed sobą prawie na środku ulicy pruje do Ukraińców. Z domu naprzeciwko gdzie są Ukraińcy, podchorąży "Bidulek" z chłopcami i miotaczem płomieni starają się podpalić Ukraińców, wreszcie udaje im się to.
         Ukraińcy zaczynają się wycofywać. Mają tylko jedno wyjście - otwór w murze wychodzący na ulicę Towarową. Na tym otworze koncentruje się nasz ogień. Ogarnia ich paniczny strach. Kilku poddaje się reszta jednak stara się przebić. Nie ma litości z naszej strony, ci którzy się poddają, też zostają rozwalani. Lufy aż parzą, lecz odpocząć nie wolno. Nikt teraz nie zwraca uwagi na to że do nas też biją. Pot spływa z czoła lecz ognia nie przerywamy. "Nicpoń" jak zwykle strzela spokojnie i tylko rzadko słychać jego siarczyste przekleństwo, co oznacza, że spudłował. Jest najlepszym strzelcem. Podchor. "Zyga" i kpr. "Ultor" przebiegają na drugą stronę Srebrnej. Niektórzy nie mają już amunicji.
         Przez okno widzę, jak "Ultor" żywemu jeszcze Ukraińcowi wydziera z ręki automat, lecz seria z automatu innego kładzie go, ten sam los spotyka i "Zygę". Niedaleko od nich pada ktoś z plutony por. "Molmara". "Molmar" za kominem domku kieruje swoimi chłopcami. Taka postawa dowódców jak ppor. "Kazika" i "Molmara" trzyma nas na duchu. Podchorąży "Zapora" już po raz drugi zostaje wyrzucony z pokoju przez wybuch pocisku czołgowego, ale wraca uparcie ze swoim erkaemem na stanowisko. Powoli strzelanina zaczyna cichnąć. Podwórko przez które przebiegali Ukraińcy usłane trupami.
         Atak odparty. Przeszło dwadzieścia. trupów żołdaków ukraińskich z formacji SS Galizien leży na podwórku.
         Schodzimy z placówek zasępieni, zamyśleni i jakby przygnębieni. Każdy przeżywa jeszcze ten atak. Straty nasze są duże. Znów wraca dzwoniąca w uszach cisza. Lecz tym razem jesteśmy spokojniejsi bo jest to cisza po burzy.
         Jesteśmy u siebie na "Bormanie", każdy strasznie zmęczony. Choć przynieśli nam jedzenie, nikt nie zabiera się do niego. Każdy o czymś myśli. Wielką stratą jest każda śmierć. Lecz dla tych którzy znali "Ultora" to strata niepowetowana. "Ultor" był wzorem żołnierza, nie zwracając uwag na niebezpieczeństwo zawsze starał się rozkaz wykonać jak najdokładniej. Pierwszego dnia Powstania on poderwał nas do dalszego przebijania się na wyznaczoną placówkę, a następnie kierował obroną domu Towarowa 8. Zawsze pierwszy szedł na czele swojej drużyny do akcji. Znałem go z konspiracji, mieszkałem z nim w jednym domu. Zawsze gotowy był zastąpić kolegę podczas akcji, gdy ktoś był w niedyspozycji. Był bardzo koleżeński i dobrym przyjacielem. Leżał teraz po drugiej stronie ulicy i nie mogliśmy nawet do niego podejść, tak jak i przez następnych pięć dni. Nic mu teraz nie było potrzeba, ale chcielibyśmy go chociaż pochować tak jak, na to zasłużył.
         "Ultor" został pośmiertnie odznaczony - Krzyżem Walecznych.




żołnierze 3 kompanii bat. "Lecha Żelaznego" zgrup AK "Chrobry II"; klęczy drugi od prawej (zabandażowany) Kazimierz Czasza ps. "Baca"

W niewoli. Stalag 344 Lamsdorf

         (spisane 2 października 1979 r.)
         Do niewoli idę 5.X.1944 r. z oddziałem. Powinienem zgłosić się do szpitala i zostać razem z nimi, jestem ujęty w ewidencji. Po prostu boję się. Tyle się słyszało o wykańczaniu przez Niemców rannych. Czy jednak dam radę iść ze wszystkimi? Wszystko jeszcze świeże, to jest dopiero 15 dzień jak zostałem ranny. Sanitariuszki zaopatrzyły mnie w to, co mogły z medykamentów. Mam trochę waty, gazy, a nawet bandaż nie papierowy. Wychodzimy razem, mam się trzymać Małej Krysi.
         Po zbiórce na placu Kazimierza Wielkiego Żelazną idziemy na plac Kercelego, tu składamy broń. Niewiele tego chłopcy oddają, a to co oddają nie nadaje się do użytku. Ja nie mam problemu - nie mam nic. Gdy zostałem ranny 20.IX. nawet osobiste rzeczy przepadły, pozostało mi to, co mam na sobie oraz niemiecki oficerski płaszcz na futrzanej podpince. On będzie mi służył za wszystko, jest długi, można na nim spać i przykryć się.
         Postój na Wolskiej przy kościele - Mała Krysia wykorzystuje to na zmianę mi opatrunku. Jednak krwawię - co będzie dalej?
         Wyszliśmy już poza Warszawę - idziemy do Ożarowa - fabryka kabli. Szosa obstawiona przez wermacht - idą też z kolumnami. Do Ożarowa dochodzimy późnym popołudniem. Koledzy szykowali się ucieczki, ale w naszej grupie nic z tego nie wychodzi. Jest za widno. Ja nie myślę o tym, nie mam żadnej meliny. W lesie jaki byłby ze mnie pożytek. Prawa ręka na temblaku, twarz oklejona plastrami.
         Już wieczorem wprowadzają nas do hali fabrycznej. Zmęczeni - gdzie kto mógł tam się kładzie i tak do rana. Dopiero rano zobaczyliśmy jak wyglądamy. Okazało się, że w hali były różne farby porozsypywane i wyszliśmy ubrudzeni na różnokolorowo.
         Rano zbiórka kompaniami, plutonami. Mała Krysia zaprowadziła mnie do punktu sanitarnego, zmiana opatrunku i propozycja pozostania na punkcie. Mają kilka łóżek, jest miejsce, trochę się waham, może zostać? Mała Krysia poszła do naszych. Stoją w dwuszeregu, kobiety osobno, podstawione wagony. Krążą różne plotki gdzie nas wywożą, jedną z najbardziej fantastycznych jest ta, że mamy jechać do państwa neutralnego i tam być internowani. Inna, że do obozu koncentracyjnego - to chyba nie możliwe. Przecież uznani zostaliśmy za kombatantów i Czerwony Krzyż - Międzynarodowy - wie o nas. Naprawdę nie wiem co robić.
         Gdy kolumna kieruje się do wyjścia w kierunku wagonów dołączam - co będzie, to będzie, ale razem z kolegami. Jest Zbyszek Matusiak "Grey", Zenek Terlikowski "Juhas", Kazik Lejtholc "Nicpoń", Józiek Terlikowski "Murzynek", Janek Lejtholc "Lalka", Edward Szwejczewski "Tyfus", Edek Łuczyński "Pingwin", Heniek Wierzbowski "As", Wojtek Kurnicki "Biczan", to są ci, z którymi znam się jeszcze z przed wojny. Przecież są i ci, z którymi walczyłem na jednej barykadzie jak Rysiek Nowicki "Zapora", Jan Ładno "Janusz". Ryszard Kowalski "Ryś" i przecież nasi dowódcy, por. "Piotr" Wł. Mizielski, sierżant "Brunet" Kazimierz Gąsiorowski, chyba mnie nie zostawią gdy będzie źle.
         W drodze do wagonów podeszła do mnie młoda dziewczyna i za temblak włożyła mi bochenek chleba i piękne duże jabłko.
         Do wagonów ładowali nas po 60, cholernie ciasno, wszyscy na raz nie mogli usiąść. Nie ma nic, gdzie można by się załatwić. W wagonie duszno, tylko te małe zakratowane okienka u góry. Siedzimy na zmiany.
         Wreszcie ruszamy. Z mijanych stacji orientujemy się, że jedziemy w kierunku Częstochowy. Pociąg jest zatrzymywany kilkakrotnie. Chce się pic, jesteśmy głodni, chlebem podzieliłem się z Zenkiem, Zbyszkiem i innymi. W Częstochowie panie z PCK miały przygotowane dla nas jedzenie, stały na peronie z koszami jedzenia, niestety pociąg się nie zatrzymał. Było chyba już dobrze po południu, gdy stanęliśmy w lesie. Już ktoś słyszał strzały. Wywieszamy opaski biało-czerwone na kraty wagonu. Jeżeli partyzanci mają odbić nasz transport, to muszą wiedzieć gdzie my jesteśmy. Niemcy zauważyli - każą zabrać opaski. To nas upewnia w przekonaniu, że chyba to nie plotka, coś w tym jest.
         Znów słychać strzały, zaczynamy śpiewać żołnierskie piosenki. Szukamy sposobu otworzenia drzwi. I wtedy seria po naszym wagonie. Wszyscy zamilkli - po chwili - po przeciwnej stronie najpierw słabo, a później głośniej zaczynają jęczeć: Witek Antoniewski dostał w prawą rękę, drugi w brzuch, a trzeci trup na miejscu. Trzeba zrobić miejsce, trzeba ich opatrzyć. Walimy w ściany, wołamy, że mamy rannych i zabitego, ale na nic. Pociąg po pewnym czasie rusza. W wagonie próbują niektórzy dłubać scyzorykiem żeby oderwać deski. Jest noc, może uda się wyskoczyć. Niestety wagon jest wyjątkowo solidnie zrobiony, a nie ma czym wyważyć. Powiększona została tylko dziura przez którą możemy się załatwić.
         Rano gdy pociąg się zatrzymuje odczytujemy nazwę stacji - Lamsdorf - nic o tej miejscowości nie wiem, nie słyszałem. Niemcy chodzą wzdłuż pociągu, domagamy się otwarcia i udzielenia pomocy rannym - w innych wagonach są lekarze i sanitariuszki. Wagon zostaje otwarty, zabierają rannych i zabitego. Po jakimś czasie krzyki "raus", "schnell" wyganiają nas z wagonu. Tworzy się kolumna, po bokach Niemcy z psami, idziemy do obozu. Po drodze mijamy osiedle czy wieś. Dzieciaki rzucają w nas kamieniami. Musimy podbiegać, dołączać do kolumny, ci którzy zostają są szczuci psami, a przecież nie wszyscy mogą iść tak szybko. Niektórzy mają jakieś walizki, tobołki. Taki Jaś Kruszewski bardzo gruby rzucił już nie tylko to co niósł w ręku ale i z siebie, idzie tylko w koszuli, a takich jest wielu. Jestem też zmordowany, rana pod opatrunkiem piecze, krwawi, jestem osłabiony. Pierwsze dni po zranieniu nic nie jadłem, nie mogłem ust otworzyć. W szpitalu przez lekko rozchylone zęby wciskano mi z tuby mleko skondensowane. Czy dobrze zrobiłem? A może lepiej było zostać w szpitalu, albo na punkcie PCK w Ożarowie. Czy dam radę? Już dochodziliśmy do obozu, gdy dwa niemieckie samoloty zderzyły się w powietrzu. Może piloci zagapili się widząc taką kolumnę różnie ubranych . W każdym razie przyjęliśmy to jako dobry znak dla nas.
         Weszliśmy za druty. Koniec wolności. Co ˇprawda od momentu kiedy wyszliśmy z Warszawy, kiedy minęliśmy "Nord Wache" na Żelaznej, już od tego momentu był koniec z wolnością, ale dopiero tu widząc rzędy baraków naokoło wysokie zasieki z drutów kolczastych, wieżyczki z karabinami maszynowymi, wymierzonymi na teren obozu. Dopiero tu zdałem sobie z tego sprawę.
         Co nas czeka? Jak będzie? Stoimy w kolumnach. Do baraków nie wpuszczają. Rozdano pierwszy obozowy posiłek - pół litra zupy, kromka ciemnego chleba i łyżka buraczanej marmolady. Obóz jest podzielony na sektory. Oficerów odłączono, są w innym sektorze. Nasze sanitariuszki łączniczki też są osobno. Kapitan Lech Grzybowski nie pozwolił odebrać sobie szabli, jego postawa i na nas wpływa budująco. Nawet i ci najmłodsi, a są wśród nas i tacy co mają po jedenaście. dwanaście lat, przyjmują postawę jak przystało na żołnierza. Pada deszcz. Całą noc pozostajemy na placu, niektórzy siedzą, inni w kucki przycupnęli, jeszcze inni chodzą. Pierwsza noc w obozie. Ci którzy zostali w gruzach, na podwórkach i skwerach Warszawy o nic się nie martwią, na nic nie czekają, "Ultor" Karol Bekier, "Sęp" Ryszard Lassota, "Generał" Mirek Biernacki, ppor. "Kazik" Kazimierz Michniowski, "Zyga", "Wojtek" Andrzej Rozen-Zawadzki, ,,Sielański", san. "Wrona", "Bożena" i wiele innych - wszystko mają już za sobą.
         Jest już 8 października przechodzimy na tak zwany "szaber plac". Rewizja bardzo szczegółowa. Niemcy zabierają mi płaszcz, który miał być wszystkim, materacem i kocem - zostaję tylko w marynarce. Pomimo moich próśb i pokazywania jeszcze świeżych ran zabrano mi wszystkie medykamenty, nawet plastra nie mam. Po rewizji przechodzimy na teren z barakami, do których nas przydzielono. Sala z pryczami trzypiętrowymi. Zbyszek Matusiak i Zenek Terlikowski biorą mnie w środek. Mają płaszcze policyjne i koce. Będziemy spać w trójkę przykryci dwoma kocami. Po wieczornym apelu od jednego z kolegów dostaje ceratowy płaszcz, a od innego kocyk dziecinny - właściwie to taka kapka z dziecinnego łóżka. Prycze są bez sienników - to gołe deski, w niektórych podobno są sienniki ze słomą lub watą drzewną. Jest zimno - szpary w ścianach baraku.
         Obóz graniczy z terenem lotniska wojskowego, w nocy był nalot samolotów alianckich. Bomby spadały blisko baraków obozu, są ranni wśród jeńców. Po przeciwnej stronie jest las. W rowach pod lasem leży kilkadziesiąt tysięcy zmarłych jeńców głównie rosyjskich. Jeńcy rosyjscy są najgorzej traktowani, wykonują najgorsze, najcięższe i najbrudniejsze roboty na terenie obozu.
         Brakuje wody. Studnia na terenie stalagu jest chyba za płytka. Woda jest wydawana po jednej puszcze od konserw na osobę. Nie można się umyć. Porządku przy studni pilnuje starszy Niemiec, ale nie bardzo mu to wychodzi. Biega z jednej strony na drugą z bagnetem w ręku, zamierza się ale nikomu krzywdy nie zrobił. Chyba dlatego otrzymał od nas przydomek "niewypał".
         Zmorą są apele. Stoimy po kilka godzin bez względu na pogodę, liczą nas po kilka razy i zawsze albo jest za mało, albo się urodzi kilku i od nowa liczenie. Po apelu wydawane jest gorące picie - nie zawsze gorące - tym bardziej, że przynoszone jest w dużych kadziach bez pokryw. W tych samych kadziach przynoszony jest obiad, to znaczy zupa pół litra na głowę i dwa, trzy ziemniaki w mundurach. Po kilku dniach walk przy tych kadziach, bo dla wszystkich nie wystarczyło - oczywiście tracili posiłek słabsi - została ustalona kolejność podchodzenia. Co dzień inna sala była pierwszą.
         W barakach są pluskwy, a my mamy nie tylko wszy odzieżowe, ale i łonowe. Początkowo próbowaliśmy wybierać stojąc przy ognisku rozebrani, ale bez efektów. Najlepszym sposobem okazało się butelkowanie. Polegało ono na rozgniataniu - po kilku takich butelkowaniach trudno było ustalić jakiego koloru była koszula. Aby zdobyć koszulę na zmianę musiałem sprzedać złotą obrączkę, otrzymałem również kawałek mydła.
         Do obozu przyprowadzono grupę partyzantów ze zgrupowania "Kampinos" rozbitego pod Jaktorowem. Jest wśród nich kilku, którzy uciekli, gdy nas prowadzono z Warszawy do Ożarowa. Partyzantów Niemcy pozostawili na terenie "szaber placu" w ziemiankach. Są wśród nich ranni i chorzy - ogólnie w gorszym stanie niż my. Zorganizowana zostaje zbiórka odzieży i ubrań dla nich - wśród nas.
         Po kilku dniach grupa ta jest przewieziona do innego obozu.
         Po dwóch tygodniach przypadła wreszcie kolej pójścia do łaźni. Nareszcie będzie można się umyć. W jednym baraku zostawiamy całe ubrania do odwszenia, ręczników też nie można zabierać. Nadzy wędrujemy do innego baraku, tam odbywa się strzyżenie, golenie wszystkich miejsc owłosionych, pędzlowania środkiem dezynfekcyjnym - bardzo śmierdzącym - i dopiero pod prysznic po otrzymaniu w garść trochę szarego mydła.
         Do każdego sitka ustawionych jest czterech. Wodę puszczają na komendę - oczywiście najpierw lodowata, za moment ukrop - przerwana woda - mydlenie - i komenda "wasser" powtarza się jak na początku, zimna gorąca i koniec, kto nie zdążył opłukać się wychodzi namydlony. Czekamy na ubrania mokrzy na świeżym powietrzu. Po otrzymaniu ubrania okazuje się, że wszy nie tylko, że nie wyginęły ale są jakby większe. Upragniona łaźnia okazała się parodią.
         Nie możemy się poddawać, coraz mniej odporni muzułmanieją, nie reagują na nic, tylko apel, prycza, posiłek, prycza i tak co dzień. Urządzamy spacery, chodzimy wkoło baraków, powstają zespoły recytatorskie, orkiestra, są już pierwsze występy.
         Najświeższych wiadomości z życia w obozie oraz co dzieje się na frontach można, dowiedzieć się w latrynie.
         Mimo braku opieki lekarskiej i trudnych warunków rany moje goją się. Doktor "Sowa" zdobył dla mnie trochę opatrunków i rywanolu do przemywania. W jednej sali baraku urządzono izbę chorych, mają sienniki i dostają przydział - brykiet do opalania. My u siebie w baraku palimy co się tylko da, w pryczach na których leżymy pozostały tylko niezbędne deski.
         Jedzenie jest coraz gorsze. Odmawiamy przyjęcia obiadu ze śmierdzącej brukwi. Bunt ten zapoczątkowały nasze kobiety.
         Z naszego obozu wyjechali już oficerowie i kobiety. Wydzielona została grupa najmłodszych jeńców do lat 17. W tej grupie i ja jestem.
         Z częścią grupy najmłodszych około 250 - 17 lub 18 listopada 1944 roku opuszczamy obóz 344 Lamsdorf. W Lamsdorfie miałem numer 105487/318 jedziemy do obozu Stalag IV B Mühlberg.

Stalag IV B Mühlberg

         (spisane 13 grudnia 1983 r.)
         Do Mühlbergu dotarliśmy 18 lub 19 listopada 44 r. Na drogę otrzymaliśmy suchy prowiant. Chleb, margarynę i sardynki w oliwie. Na stacji w Lamsdorfie znów wagony towarowe okratowane, ale chyba luźniej niż gdy jechaliśmy z Ożarowa do obozu. Ciasno się zrobiło dopiero gdy z naszego wagonu zleciał dach gdy staliśmy na torach w Dreźnie podczas nalotu, a nas doładowano do innych wagonów. Ponieważ niektórzy otrzymany prowiant na drogę zjedli od razu jako pierwsi zaczęli odczuwać tego skutki. Wagon zamknięty bez miejsca gdzie można by było załatwić potrzebę fizjologiczną. Zrobiliśmy dziurę w podłodze, ale po południu nie tylko ci co zjedli od razu całą porcję przydzieloną, a nawet ci którzy rozłożyli na więcej posiłków dostali rozwolnienia po tych sardynkach i oliwie. Nie wytrzymali swojej kolejności i efekt był taki, że załatwiali potrzebę tam gdzie siedzieli czy stali.
         Po przeniesieniu do innych wagonów okazało się, że tam podobnie wyglądało, a było jeszcze ciaśniej. Po przyjeździe na miejsce nie wszyscy byli w stanie iść do obozu tak byli wycieńczeni tym rozwolnieniem. Gdy dotarliśmy do obozu zaopiekowali się nami polscy jeńcy z 1939 roku. Zaprowadzili nas do łaźni, która w porównaniu z łaźnią w Lamsdorfie wydawała się rajem, a i ubranie po otrzymaniu z odwszenia było po wytrzepaniu i wyczyszczeniu bez robactwa. Otrzymaliśmy obiad w wojskowych termosach, gorący posiłek pierwszy od trzech miesięcy bo przecież i podczas Powstania nie pamiętam abyśmy dostali coś gorącego. Do chwili zranienia byłem cały czas na pierwszej linii, placówki Borman i Hantke przy ul. Towarowej, pomijając krótkotrwałe wypady na inne jak: wypad na plac Zawiszy, czy pomoc Starówce podczas ich przebijania do Śródmieścia.
         W Mühlbergu opiekowali się nami jeńcy innych narodowości, robili zbiórki żywności dla nas. Francuzi zapraszali do siebie na obiad i obdarowywali czym mogli. Oni otrzymywali paczki z Czerwonego Krzyża, byli już zorganizowani, a my byliśmy młodymi jeńcami. Na początku pobytu, po otrzymaniu nowych numerów i tabliczek śmierci, zostaliśmy przebadani przez lekarzy. Tylko zabiegom i masażom lekarza Francuza (niestety nie pamiętam jego nazwiska) zawdzięczam, że moja twarz jest normalna. Nie było to sielankowe życie, ale w porównaniu z Lamsdorfem było dużo lepiej. W obozie IV B przebywałem około miesiąca.
         Za niewłaściwe zachowanie, wraz z grupą 24 osób zostałem skierowany na komenderówkę pracy do Meissen. To była praca początkowo w fabryce ceramicznej przy kopaniu i ładowaniu gliny na wózki, zdejmowaniu z transmisji pojemników, w których wypalane były kafelki glazurowe itp. W lutym przeniesieni zostaliśmy do tkalni i przędzalni juty. Zarówno w ceramicznej fabryce jak i tu praca trwała 12 godzin z przerwą na obiad, od 6-tej do 18-tej. W ceramicznej fabryce do pracy było stosunkowo blisko, około 15 minut drogi, a część z nas pracowała na miejscu, bo nasz barak stał na terenie fabryki. Natomiast gdy zostaliśmy przeniesieni do tkalni i przędzalni juty, musieliśmy wstawać po godz. 4-tej rano, aby wychodząc o 5-tej zdążyć na 6-tą do pracy. Nie było łatwo wystać 15-to letniemu chłopcu, po 12 godzinach na nogach, w warunkach potwornego huku krosien i pyłu, tak że często pracowaliśmy w maskach. Wytchnieniem były przerwy spowodowane nalotami, kiedy udawaliśmy się do schronów.
         W schronie spotykaliśmy się z ludnością wywiezioną na roboty, więc cieszyliśmy się z każdego nalotu. W efekcie wydzielono dla nas osobne pomieszczenie w schronie, a później zabroniono wchodzenia do schronu. Mogliśmy tylko przebywać w tunelu pod fabryką. W Meissen otrzymaliśmy pierwsze paczki żywnościowe i ubrania z napisem na płaszczach KGF. Od tej chwili wyglądaliśmy dość porządnie. Do momentu otrzymania ubrań wyglądaliśmy okropnie. Przed wyjazdem na komando zabrano nam cywilne ubrania, a otrzymaliśmy przefarbowane, połatane umundurowania, jeszcze chyba z pierwszej wojny światowej. Umundurowanie z Czerwonego Krzyża dopasowaliśmy, aby wyglądać z fasonem, bo już samo to, że jesteśmy z Warszawy zobowiązywało. Gdy pilnujący nas zgodził się wziąć kilku na spacer w niedzielę do miasta, wychodzący ubrani byli we wszystko co tylko mieliśmy najlepszego i najładniejszego.
         W końcu marca, gdy zbliżał się front ze wschodu, zostaliśmy pieszo ewakuowani z dużą grupą jeńców. Początkowo na południe, a następnie na zachód. Po kilkakrotnym rozbiciu naszej wielkiej kolumny ewakuacyjnej, już jako grupka około 15-tu jeńców zostaliśmy wyzwoleni przez Armię Radziecką. Do kraju wracaliśmy już tylko w piątkę. Pozostali koledzy przeszli na stronę amerykańską. Wracali: Roman Łubek "Lise", Teledziński, "Puszczyk", Zenon Terlikowski "Juhas", Zbigniew Matusiak "Grey" i ja. Z tych kolegów "Puszczyk" zginął w roku 1946, "Juhas" zmarł na gruźlicę w 1955 r., "Grey" od 17 lat jest sparaliżowany.


Kazimierz Czasza


P.S.

         Kazimierz Czasza urodził się 24 marca 1929 roku w Warszawie.




bracia Kazimierz (z lewej) i Stanisław Czasza, 1938 r.

         W czasie wojny należał do ZHP i tam w 1943 zetknął się z działalnością konspiracyjną.
         W Powstaniu Warszawskim od 1.VIII.1944 roku służył w 1 Obwodzie Armii Krajowej "Radwan" zgrupowanie "Chrobry II"- I batalion "Lecha Żelaznego" 3 kompania II pluton. Walczył na terenie Śródmieścia Północ. 20 września 1944 roku, podczas ostrzału Dworca Głównego został ranny. Odznaczony Krzyżem Walecznych.
         Mimo odniesionych ran z Powstania wyszedł wraz ze swoim oddziałem. Przebywał w Stalagu 344 Lamsdorf, a następnie w IV B- Muhlberg, numer jeniecki 105487.
         Wraz z towarzyszami broni w latach 60-tych założył komitet budowy płyty pamiątkowej zgrupowania "Chrobry II", odsłonięty na wojskowych Powązkach w połowie lat 70-tych.
         Pracował w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku w Zakładzie Doświadczalnym Aparatury Unikalnej. Był autorem wielu rozwiązań patentowych.




Zakład Doświadczalny Aparatury Unikalnej Instytut Badań Jądrowych w Świerku, pierwszy z prawej Kazimierz Czasza, lata 70-te

         W stanie wojennym represjonowany i zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę.




spotkanie kombatantów, z prawej Kazimierz Czasza, 2004 r.

         Był pasjonatem żeglarstwa.
         Zmarł 11 maja 2012 roku.

opracowanie: Piotr Śmiłowicz

redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz



Copyright © 2019 SPPW 1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.