Wywiady

Wywiad z Panią Bobrownicką-Fricze

Rozmowę z Panią Barbarą Bobrownicką-Fricze przeprowadziłem pod koniec 2006 roku. Jej treść nawiązuje do Pamiętnika, który publikujemy w dziale "Powstańcze relacje świadków". W dziale "Powstańcze relacje świadków"publikujemy również opowiadanie Barbary Bobrownickiej-Fricze pt. "Nasz Maciek".



>                   W.W.: Proszę powiedzieć kilka słów o sobie i o swojej rodzinie.

         B.B-F.: Tradycje walki o niepodległość były w mojej rodzinie bardzo żywe. Po powstaniu listopadowym, mój pra-pra dziadek szedł na Syberię piechotą.
         Mój pra-dziadek miał w Warszawie, na spółkę z Lilpopem, fabrykę narzędzi rolniczych. Kiedy wybuchło Powstanie Styczniowe, zaczęli wyrabiać broń. Po upadku Powstania, jeden z nich musiał uciekać. Dziadek uciekał przez Zaleszczyki. Opowiem przy okazji tę znaną w mojej rodzinie historyjkę. Czekał tam na pociąg, a po peronie chodził żandarm. Nasza rodzina była rodziną gawędziarzy i wesołków. Dziadek podszedł do żandarma i zaczął z nim rozmawiać. Na pociąg trzeba było dość długo czekać, więc mieli czas, żeby się zaprzyjaźnić. W pewnym momencie żandarm pyta: "Proszę Pana, czy Pan zna takiego Bobrownickiego?"
         - "No, oczywiście!"
         - "To Pan mi go wskaże?"
         - "Oczywiście!"
         Chodzili i szukali tego Bobrownickiego, aż dziadek wsiadł do pociągu i odjechał. Wyjechał do Londynu i głodował, co bardzo źle świadczy o Lilpopie, bo mu nie pomagał. Później dziadek budował kanał Sueski. Potem, w Paryżu, był autorem wynalazków, które do tej pory są złożone w bibliotece na wyspie św. Ludwika. Przyjechał do Polski chyba w 1904 roku, kiedy przyszedł telegram z Paryża, żeby dziadek przyjechał realizować swoje wynalazki, ale on już nie żył.
         Inny dziadek, po kądzieli, Ferdynand Borkowski, miał majątek pod Wilnem. Miał tam hodowlę wyścigowych koni. Kiedy wybuchło Powstanie (styczniowe), dziadek - ponieważ babcia umarła - miał dwoje małych dzieci i nie mógł uczestniczyć w Powstaniu. W tym majątku było 4 tys. hektarów, dziadek opiekował się rannymi, ukrywał ich i dożywiał. Po klęsce Powstania, Rosjanie zabrali dziadkowi majątek i dali jakiemuś generałowi, który przyjechał do dziadka i powiedział: "Niech pan gospodarzy, ten majątek mi nie jest potrzebny".
         Po 20 latach generał przyjechał raz jeszcze do Rodziewicz i powiedział: "Niech pan sprzeda Rodziewicze, bo nie ręczę za swojego syna."
         Wszędzie są różni ludzie. Za sprzedany majątek dziadek kupił inny majątek, nazywający się Todość, koło Grodna. Skąd taka dziwna nazwa? Otóż Pani Grabowska, żona morganatyczna króla Stanisława Augusta miała duże wymagania i kiedy kupił jej majątek, powiedział:
         "To dość!"



Barbara Bobrownicka jako nastolatka


         Ja urodziłam się w Dębicy pod Rzeszowem, w 20 pułku ułanów, gdyż mój ojciec, Teofil Bobrownicki-Liebchen, był rotmistrzem w tym pułku. Wcześniej był legionistą i pozostał zadeklarowanym piłsudczykiem, stąd moje spojrzenie na świat było spojrzeniem tego obozu politycznego. Byłam pierwszym dzieckiem, które tam się urodziło. Pięć pierwszych lat mojego życia spędziłam w Dębicy. Ojciec walczył na froncie polsko-bolszewickim w 1920 roku, a potem był historykiem. Pisał historię wojny 1920 roku. W czasie ostatniej wojny, cały nasz dom spalił się, ale moja córka znalazła w Bibliotece Narodowej broszurkę stanowiącą szkic do pracy pt. "Marsz znad Wieprza". To jest bardzo ciekawa publikacja. Przed wojną jeździł też jako dziennikarz do Rumunii, na Węgry, do Czechosłowacji, robić propagandę antybolszewicką. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta i był "na celowniku" Rosjan, do tego stopnia, że w Rumunii został aresztowany i musiała go ambasada wyciągać z kłopotów. Pisał artykuły do "Polski Zbrojnej" i prowadził w radio pogadanki na temat przygotowania do obrony przeciwlotniczej. Był niespokojnym duchem i wiecznie robił jakieś głupstwa, a Wieniawa-Długoszowski go bronił. Obaj byli wesołkami. Nie było to dla rodziny korzystne, ale dla niego -tak. Podczas okupacji, ojciec był dziennikarzem w Podziemiu.

         Moja matka kończyła Akademię Sztuk Pięknych i malowała. W 1920 roku poszła na front jako ochotniczka i tam się rodzice poznali. Była to bardzo piękna kobieta, co doceniłam dopiero wtedy, gdy dorosłam. Po zawarciu małżeństwa przebywała głównie w domu i malowała. Wszystko się spaliło w czasie wojny. Miała zdolności portretowe. Po wojnie, po śmierci ojca, dorabiała malowaniem portretów, bo to była jej pasja życiowa. Ja utrzymywałam się przez dłuższy czas po wojnie z robienia wycinanek.

         Teraz opowiem o moim bracie, Jędrku. Był on niezwykłą osobowością, coś w rodzaju Kmicica. Miałam nawet list od jego kolegi, który napisał, że to był najdzielniejszy człowiek jakiego w życiu spotkał. Ja właściwie nic nie wiedziałam o niebezpieczeństwach na jakie był narażony. Myśmy sobie nic nie opowiadali, żeby nie denerwować się wzajemnie i rodziny. Konspiracja była nie tylko na zewnątrz, ale także wobec własnej rodziny. Nie wiedziała, było łatwiej: mniej nerwowo.

         Śmierć mojego brata nastąpiła w skandalicznych okolicznościach. Był aliancki zrzut broni koło Błonia, czy pod Łowiczem - nie pamiętam. Jędrek właśnie zrobił prawo jazdy i miał prowadzić z kolegą samochód ciężarowy z ładunkiem ze zrzutu, między innymi, z czterema karabinami maszynowymi. On sam był uzbrojony w jedenastostrzałową belgijską "efenkę" i w granaty. Jechali nocą i w pewnym momencie zderzyli się z niemieckim samochodem. W samochodzie za nim jechali jego dowódcy. Nigdy nie należało jeździć na akcję ze starszymi dowódcami, którzy siedzieli za biurkiem! Mój brat miał pod sobą trzy sekcje. Oni nigdy martwego kolegi nie zostawili, nie mówiąc o rannym koledze.
         W wyniku zderzenia, kolega siedzący na miejscu przy kierowcy zginął na miejscu. Niemcy naprzeciwko jechali na wygaszonych światłach, chyba coś szmuglowali, dlatego po zderzeniu uciekli. Mój brat został ranny na szosie.
         Myśmy nie znali przebiegu wydarzeń. Do mojej rodziny, do domu, przyszła starsza kobieta, która powiedziała, że Jędrek zginął pod Miłosną i tam został pochowany. Nie tylko skłamali, ale i zmienili miejscowość. Ja wtedy mieszkałam w Alei Niepodległości. Ojciec zadzwonił do mnie, aby mnie o tym zawiadomić, ale ja miałam intuicję i wiedziałam, że brat nie zginął. Zaczęliśmy robić własne dochodzenie. Okazało się, że był wypadek pod Błoniem. Pojechałam tam z przyjaciółką, Halinką Adamowiczową, i poszłyśmy na posterunek policji. Tam nam opowiedzieli o zdarzeniu i o tym, że brat leżał na szosie. Był czas - 17 godzin - żeby pojechać na miejsce i zabrać go. Ale jadący z tyłu dowódcy uciekli i dali nam znać, że Jędrek zginął. Pamiętam jak siedzimy na posterunku, a tam taka brązowa plama. Ja się pytam:
         - "Dlaczego tu tak brudno?"
         A oni odpowiadają:
         - "To jest krew pani brata".
         - "I nie daliście mu nawet poduszki?"
         Wtedy podali adres lekarza, który po niego przyjechał. Ten lekarz od razu mnie rozpoznał, bo my byliśmy podobni do siebie. Od niego dowiedziałam się, że przyjechali Niemcy i zawieźli Jędrka do separatki do Pruszkowa. Pojechałam wtedy z Halinką do Pruszkowa, ale jego już tam nie było.



Od lewej: Halina Adamowiczowa, Irka Czechowska (zginęła razem z Marią Bobrownicką w Powstaniu Warszawskim w okolicach Dworca Gdańskiego), Danuta Mancewicz, Barbara Bobrownicka, Andrzej Englert


         Byłyśmy w sumie w dwóch miejscowościach, nazwy drugiej z nich nie pamiętam i z każdej go zabierano. Niemcy wiedzieli, kogo mają w ręku - odkryli ładunek w samochodzie - i szukali dla rannego separatki. Nie znali jednak jego prawdziwego nazwiska, gdyż miał przy sobie fałszywe papiery na nazwisko Andrzej Jastrzębowski.
         Po trzech tygodniach znalazł się na Pawiaku. Był ranny w głowę i leczyli go. Jędrek był bardzo silny, tak że wyszedł z tego. Lepiej byłoby, żeby on tam wtedy umarł. Stasinek Sosabowski pomagał w ratowaniu go. A Halinka wpadła na pomysł, że mu na Pawiak poślemy zarazki tyfusu. Niemcy się bardzo bali tyfusu. Plan był taki, że jak go będą Niemcy wieźli do szpitala, to zostanie odbity przez kolegów z Kedywu. To był grudzień 1943. Więc poszła Halinka do łaźni chemicznej, nazbierała wszy i zaniosła do szpitala chorych na tyfus. W probówce zabrała wszy, żeby posadzić je na ciele chorego na tyfus, a zakażone wszy miały być dostarczone Jędrkowi do więzienia. Ale strażnik nie mógł się do niego dostać. I to się zmarnowało. Halinka poszła znowu do szpitala i przygotowałyśmy następną porcję zakażonych wszy. Mieszkaliśmy wtedy w Alei Wojska. Nie miałam nic do jedzenia. Poszłam zjeść jakieś ciastko, które kosztowało 20 groszy. W ciastkarni leżała gazeta "gadzinówka". W tej gazecie była lista powieszonych na Lesznie wśród których był mój brat, noszący - jak wspomniałam wcześniej - fałszywe nazwisko Andrzej Jastrzębowski.
         Koleżanka, która była przy egzekucji powiedziała mi, że Jędrek skopał tego Niemca, który chciał go powiesić. To miejsce jest naprzeciwko sądów.

         Taka jest historia mojego brata, zaś moja siostra - Maria - zginęła w Powstaniu. Miała 18 lat i pracowała jako sanitariuszka. Ja przyszłam na Starówkę za późno, żeby ją chronić, bo ona niczego się nie bała. Ale mnie słuchała, bo ja byłam od niej o 3 lata starsza. Komendantka wysłała ją na Żoliborz i słuch po niej zaginął. Prawdopodobnie zginęła, wraz z dwiema dziewczynami, gdzieś koło Dworca Gdańskiego.



Barbara Bobrownicka z siostrą Marią. Zdjęcie zrobione na Nowym Świecie podczas okupacji.


                  W.W.: Na reprodukowanym niżej zdjęciu widać Panią w towarzystwie brata Jędrka i Danuty Mancewicz. O bracie już Pani opowiedziała, proszę teraz powiedzieć kilka słów o Pani dłogoletniej przyjaciółce.

         B.B-F.: Przyjaźnimy się już 64 lata. Poznałyśmy się jeszcze przed Powstaniem. Aktor Henryk Ładosz prowadził ognisko przy RGO, gdzie zajmował się rozwojem kulturalnym młodzieży i tam się poznałyśmy. Danuta Mancewicz wciągnęła mnie do konspiracji. Kiedy zaproponowała mi wstąpienie do konspiracji, przeraziłam się okropnie - bałam się - ale wstydziłam do tego przyznać. Na IV kolonii na Żoliborzu złożyłam przysięgę i doznałam dziwnego uczucia: tak, jakby spłynęły ze mnie wszystkie strachy, czułam fizyczny odpływ strachu po złożeniu tej przysięgi. To dziwna historia. Nie bałam się już później, chociaż przeżyłam różne "przygody" w czasie okupacji. Obie przeżyłyśmy. Danusia była w jedynym oddziale, który przebił się ze Starówki górą, przez Ogród Saski, w nocy z 30 na 31 sierpnia 1944 roku.



Na warszawskiej ulicy podczas okupacji.
Barbara Bobrownicka (po prawej stronie zdjęcia) w towarzystwie Danuty Mancewicz i brata Jędrzeja


                  W.W.: Czym jeszcze - oprócz działalności konspiracyjnej- zajmowała się Pani podczas okupacji?

         B.B-F.: Najpierw fascynowała mnie literatura, ale zmieniłam zainteresowania i poszłam do profesora Kotarbińskiego, na filozofię. Kiedy Kotarbiński musiał się ukrywać, skończyła się dla mnie również i filozofia. Chciałam mieć szersze horyzonty i poszłam do podziemnej szkoły nauk politycznych. Wcześniej zrobiłam maturę. Jednak nie chciałam być politykiem.

                  W.W.:Z jakim nastawieniem szła Pani do Powstania?

         B.B-F.: Z radością - to było coś wspaniałego! Nie zastanawiałam się nad tym, czy powstanie się uda: tak daleko myślą nie sięgałam. Widziałam, jak Niemcy szli pokonani i pobandażowani. Miałam 22 lata i pstro w głowie. Nie widziałam oznak tego, że Niemcy nie są jeszcze pobici. Miałam tyle pracy. Musiałam zawiadomić tylu ludzi. Wciągałam ciężki rower na 4 piętro i zawiadamiałam. Zawiadamiałam, żeby wzięli żywność na trzy dni, bo za 3 dni powstanie się skończy.

                  W.W.: Jak zareagowaliście na odwołanie pogotowia do Powstania?

         B.B-F.: Byliśmy oniemiali, wręcz oburzeni - to przecież była straszna dekonspiracja. Wszyscy brali żywność w pakunkach. Było to widać. Pamiętam uczucie zdumienia, kiedy okazywało się, że ten i tamten są z nami w konspiracji, że jest również nasz sąsiad, że jest nas tylu...



Legitymacja żołnierza Armii Krajowej, wydana Barbarze Bobrownickiej na kilka dni przed wybuchem Powstania


                  W.W.: Co Pani zapamiętała z pierwszych dni Powstania?

         B.B-F.: Zacznę od wyjaśnienia, że Powstanie zaczęłam w Śródmieściu. Mój oddział był od początku na Starówce, ale ja zostałam pożyczona przez doktor Joannę ze Śródmieścia, bo lubiła mnie. Pamiętam ją: jasną blondynkę, uśmiechniętą. To był dobry człowiek. Przypadłyśmy sobie do gustu od razu. Myślałam o niej prawie jak o mojej matce. Wzięła mnie, bo tworzyłam dobrą atmosferę, byłam wesołkiem. Myślała, że będę z nią do końca powstania. Nie wiedziała że zginie za kilka dni.

         Pamiętam moment wywieszenia biało-czerwonej flagi na Prudentialu. Najpierw chłopcy ściągnęli flagę niemiecką. Pamiętam jak w szale ją deptali. Postanowiliśmy z niej uszyć opaski. Wszystkie dziewczyny z tą opaską zrobioną z hitlerowskiej flagi, oprócz mnie, zginęły. Nie mogę powiedzieć, że opaska przyniosła pecha. Gdy później, po Starówce, wróciłam do Śródmieścia, to znalazłam swój grób. Wtedy powiedzieli mi, że będę długo żyła.

         Zaczęłam powstanie na placu Dąbrowskiego 2/4. Byłam przy pierwszym ataku na Pastę, bardzo nieudanym, tragicznym. Późno zaczęliśmy ten atak. Oni strzelali do nas z góry jak do kaczek. Ulica była tam wąska i ci nasi ranni chłopcy siedzieli lub leżeli po bramach, a myśmy biegały na głos ich jęków i zbierały tych rannych chłopaków. Byłyśmy skulone, bo był ostrzał.

         Nasz sanitariat w Śródmieściu znajdował się na placu Dąbrowskiego, pod numerem 2/4. Wysoki ośmiopiętrowy dom, w formie czworoboku. Wcześniej byli w nim uwięzieni folksdojcze, którzy zbiegli i dali znać Niemcom. Niemcy rzucili bardzo precyzyjnie bomby z samolotu.
         Wszystko się zawaliło. Zginęły moje dwadzieścia cztery koleżanki, razem z doktor Joanną. Znaleziono moją opaskę i dlatego uznano, że ja też tam zginęłam. Wtedy też powstał mój grób, o którym już mówiłam.

         Byłam tam, kiedy wszystko się waliło. Zerwały się przewody z wodą, a moje koleżanki, ranne, tonęły i chciały, żebym je ratowała, wyciągała, ale nie mogłam. Byłam taka przerażona! Zresztą, jak mogłam ratować, kiedy wszystko było tam zawalone, w piwnicy, Wyszłam z piwnicy i zobaczyłam schody. Myślałam o tym, że one tam są i że się nie walą! Wtedy się dowiedziałam, że włosy stają dęba, nie tylko w literaturze! Naprawdę można odczuć jak na głowie cebulki stają z przerażenia.

         Potem, kiedy zostałam sama, bo mój oddział zginął w całości, kazali nam pójść do PKO. Powiedzieli, żeby iść do schronu. A ja do schronu nie poszłabym już za żadne skarby świata. Raptem usłyszałam : "Starówka!". Tam był mój pierwotny oddział i tam była moja siostra. Poszłam na Starówkę.

                  W.W.: Który to był dzień?

         B.B-F.: Na pewno przed 5-6 sierpnia, było jeszcze połączenie Śródmieścia ze Starówką.

                  W.W.: Jakie były najważniejsze etapy Pani walki i pracy na Starówce?

         B.B-F.: Na początku miałam wyrzuty sumienia, że opuściłam ten gorący odcinek, którym było Śródmieście. Na Starówce początkowo było spokojnie, ale jak zaczął się niemiecki atak, to od razu był gwałtowny i zmasowany. Byłam w Zgrupowaniu "Roga", a moja kompania nosiła numer 101. Porucznik "Szczerba" - Zygmunt Blisiewicz, aktor wileński, był naszym dowódcą plutonu. Potem, po wojnie, popełnił samobójstwo w Niemczech.

         Jestem pełna uznania dla tych chłopców, dla ich odwagi i szlachetności. W mojej kompanii byli ludzie już zaprawieni w walce. Pochodzili z różnych dzielnic. Nawiasem mówiąc, to był dobry pomysł, żeby nas rozdzielić od swoich, bo inaczej nie można by chyba tego przeżyć.



Koledzy Barbary Bobrownickiej ze 101 kompanii. Zdjęcie zrobione w Śródmieściu przez Sylwestra Brauna, pod koniec września 1944 roku

         Stosunki w moim oddziale były doskonałe. Tylko jedna osoba - komendantka - mi dokuczała, ale to też z mojego powodu - odmówiłam rozkazu przejścia na Kilińskiego i powiedziałam jej, że jest tchórzem. Chodziło o to, że gdybym wykonała jej rozkaz i opuściła Rynek, to z Kilińskiego nie byłabym w stanie dobiec na czas, aby udzielić pierwszej pomocy. Pozostałam w okolicach Rynku i Katedry do końca Powstania. Byłam tam patrolową. Formalnie podlegałam wspomnianej komendantce, ale faktycznie przebywałam ze 101 kompanią i dla niej pracowałam. Pracowałyśmy też strasznie dla ludności cywilnej.
         Byłyśmy jedynym patrolem, który tam był, w okolicach Rynku Starego Miasta.

         Wracam do pana pytania, czyli do najważniejszych etapów mojego pobytu na Starówce. Pierwszy chrzest bojowy na Starówce miałam jeszcze przed 13 sierpnia, pamiętnej dacie wybuchu czołgu na Kilińskiego.
         Było to wtedy, gdy nastąpił jeden z pierwszych nalotów na Starówkę. Na Piwnej spadły bomby i zwaliły dom. Pamiętam ten niosący się donośny głos: "Sanitariuszki!!!" To było jeszcze przed rozpoczęciem generalnego szturmu na Starówkę.

         To, co przeżyłam wtedy na Piwnej było moim chrztem bojowym. Byłam patrolową i zjawiłam się na miejscu z moimi dziewczynkami. Widziałam matki biegające wkoło, oszalałe z rozpaczy, bo tam były ich zasypane dzieci. Nasi chłopcy zaczęli odsypywać gruzowisko, ale to wszystko trwało dla mnie za wolno. W pewnym momencie zdawało mi się, że oszaleję w tym wszystkim. I nagle coś dziwnego się we mnie stało, przeobraziłam się w zupełnie innego człowieka. Ogarnął mnie rodzaj spokoju.

                  W.W.: Na zawsze to już Panią przemieniło?

         B.B-F.: Tak. To wtedy stałam się żołnierzem. Przecież nie nadawałam się wtedy na żołnierza. Dawałam walerianę tym szalejącym matkom. Cóż mogłam im poradzić! Odnosiliśmy rannych. To był pierwszy moment. Wkrótce po tym bombardowaniu Niemcy wzięli się za Starówkę.

                  W.W.: Kolejnym ważnym wydarzeniem był wybuch na Kilińskiego w dniu 13 sierpnia?

         B.B-F.: Miałam punkt sanitarny w domu Baryczków, pod dwójką. Widzę jeszcze dziś ten jadący czołg - rodzaj tankietki. To był czołg zdobyty przez naszą kompanię. Pamiętam szał radości. Koledzy krzyczą do mnie, żebym dołączyła do nich. W pierwszej chwili chciałam to uczynić, ale miałam zostawić moje dziewczyny? Przecież byłam patrolową.
         Podczas przejazdu czołgu nastąpiła zjawiskowa sytuacja: jechał chyba przez Wąski Dunaj i ludzie rozebrali barykadę, ale to było tak, jakby ją ktoś zdmuchnął! Czołg przejechał, po czym barykada stanęła z powrotem. Po tym wróciłam do siebie na kwaterę. W pewnym momencie usłyszałam i poczułam straszną detonację. Byliśmy już przyzwyczajeni do wszelkich pocisków, do dział kolejowych i do pociągów pancernych. Rodzaje broni rozróżnialiśmy po głosie. Wychodzę i widzę nad domami straszny kłąb dymu. Bierzemy nosze, bo coś się stało. Idziemy. Przychodzimy i widzimy górę ludzi, górę rąk i nóg. Ręce. Krew i zabite lub ranne dzieci. Wszystko razem. W momencie wybuchu zebrało się tam dużo ludzi, żeby wysłuchać pod głośnikiem audycji z Londynu. Mnie tam nie było tylko przez przypadek. Na piętrach wisiały oderwane ręce. Widziałam chłopców, którzy oszaleli zupełnie i zbierali głowy do worków i gdzieś je wynosili. I ten zapach krwi i tynku nie do wytrzymania! To było straszne. W szpitalu "Pod Krzywą Latarnią" było pełno rannych. Lekarze operowali, a przed wejściem leżała kolejka ludzi. Układaliśmy ludzi w kolejce. Nie wiedzieliśmy, czy oni jeszcze żyją. Pamiętam nieprzytomną małą dziewczynkę, może jeszcze żyła, nic nie mówiła. Lekarze przy świecach operowali tych rannych ludzi i mdleli z przemęczenia.

         Wracałyśmy stamtąd nieprzytomne od odoru krwi i od wrażeń. W pewnym momencie widzimy: idzie chłopak po ulicy i śpiewa - upił się. "Takie nieszczęście - mówię - a ty poszedłeś się upić."
         - "Bo ja jechałem na tym czołgu i poszedłem na chwilę na kawę."

         Takie było jego przeznaczenie: tylko on wyszedł z tego czołgu, a jego koledzy zginęli.

         Muszę powiedzieć, że o tych, co mieli zginąć, wiadomo było wcześniej, że zginą. Pamiętam, jak na punkt sanitarny przychodził kolega, który mi opowiadał o rodzinie, o matce. Ja wiedziałam, że to jego koniec. Miałam takie przeczucie, które się sprawdzało, bo miałam tych przypadków dużo. Pamiętam wysokiego Jurka z Marymontu, blondyna, który opowiadał, jak jego matka ciężko pracowała, żeby on skończył studnia. Kiedy go widziałam opowiadającego o tym, jak wróci do domu , to wiedziałam, że zginie.
         Ja wiedziałam, w przeciwieństwie do mojego brata Jędrka, który już w 1940 roku zapowiedział, że nie przeżyje wojny, że nie zginę i wszyscy w mojej rodzinie o tym wiedzieli.
         I na drugi dzień z tym Jurkiem było tak. Niemcy wstrzeliwali się w Brzozową z Pragi i strzelali z dział do pojedynczych osób. Wzywają nas i mówią, że jest 5 rannych. Jurek, ten który nas wzywał, nie powiedział nam, że tam Niemcy strzelają. Ja prowadzę ten patrol i w pewnym momencie coś mnie tknęło i mówię: "Biegiem!"
         Nie wiem dlaczego to powiedziałam. Pocisk rzucił nas na schody, a mnie ocaliło jakieś metafizyczne ostrzeżenie. Potem przyszłam na miejsce. Pięciu chłopaków przed nami szło, wśród nich Jurek. Leżał na stole, a wnętrzności miał na wierzchu.

                  W.W.: Potem, do samego końca Pani pobytu na Starówce, walczyła Pani w okolicach staromiejskiego rynku i Katedry Świętego Jana?

         B.B-F.: Tak. Tam byli nadzwyczajni ludzie, o których się nic nie wie. O naszym dowódcy Zbigniewie Blisiewiczu, który był aktorem wileńskim, już wspomniałam wcześniej. Był niezwykłym człowiekiem. Nie można pominąć ludności cywilnej. Za mało się o niej mówi. My byliśmy szczęściarzami, bo byliśmy w akcji, my nie mieliśmy czasu na strach, a oni siedzieli w piwnicy. Na Starówce, piwnice miały grube mury i tam się rodziły dzieci. Tam mojej znajomej urodził się syn, który ogłuchł od bomby. O tym za mało się mówi. Nie było światła, nie było wody. Ja byłam sanitariuszką, a nie miałam wody do rąk. To po prostu trudno sobie wyobrazić. Nie zrobiłam żadnego zakażenia. Zresztą jako sanitariuszka, odnosiłam ludzi do szpitala i szpital się dalej męczył. Moja rola polegała na udzielaniu pierwszej pomocy.

         Gasiliśmy Katedrę. Najpierw gasiliśmy, bo potem ją podpalaliśmy. Na Jezuickiej przeżyłam coś strasznego. Zawsze byłam molem książkowym, a tam widziałam jak paliły się białe kruki. Te książki miały po 300-400 lat i nie mogliśmy ich uratować.

         Inna historia. Miałam koleżankę, Basię Rankowską, która razem ze mną zdawała maturę. Była zjawiskowo piękna. Wszyscy ją znali z urody, która promieniowała. Basia poszła do Katedry. Chciała zobaczyć rzeźbę, a to był Niemiec i strzelił do niej raniąc ją w brzuch. Była w szpitalu. Jest książka "Wspomnienia lekarzy z Powstania" - polecam.
         Doktor Kujawski opisuje, jak Basia była w szpitalu. Była operowana i w tym momencie przyszedł jej narzeczony z kompotem. Dał jej kompot, po czym ona umarła. Ten chłopak, kiedy się dowiedział, że on właściwie ją zabił (najpewniej i tak by umarła, ale to była bezpośrednia przyczyna jej śmierci) skoczył z rozpaczy do Katedry i tam Niemcy go zabili na miejscu. To była forma samobójstwa z jego strony.

                  W.W.: Jak Pani reagowała na widok cierpienia ludzi, którym często nie można było pomóc w sytuacji, gdy powstańcze szpitale mieściły się w piwnicach pozbawionych elektryczności, środków medycznych?

         B.B-F.: Byłam sanitariuszką, a nie pielęgniarką. Moja rola polegała na przykład na zatamowaniu krwotoku i odniesieniu do szpitala. W tym względzie posiadałam środki, aby wykonywać swoje zadanie. Gorsze zadanie mieli lekarze i pielęgniarki, które musiały się zajmować rannymi pracując przy świecach, nie mając w wielu przypadkach odpowiednich środków, ani wystarczających warunków, aby ratować rannych.
         Jednym z moich zadań było niesienie rannego, ale i to nie było takie proste: wszędzie były same gruzy, przez które trzeba było iść i nie można było się poślizgnąć, trzeba było tak postawić nogę, żeby rannemu nie zrobić krzywdy. To była bardzo ciężka praca, ale to był również imperatyw uczuciowy: to byli nasi koledzy i jeśli można komuś pomóc, to człowiek nie myśli wtedy o sobie. Człowiek nie myśli, tylko działa. Człowiek jest narzędziem, działa i wierzy, że może pomóc. Nie kalkuluje: "A nuż się uda?". Nie. Myśli: "Ja go uratuję, ja ratuję życie człowieka".

         W wielu przypadkach, ranni nam pomagali swoją postawą. Pamiętam przypadek siedemnastoletniego chłopca, któremu zmiażdżyło stopę. Lekarz mu obcinał palce, bez znieczulenia. Ja go trzymałam za rękę. Opowiadaliśmy sobie kawały. To było niesamowite przeżycie. Nie wiem, które z nas bardziej cierpiało. Nie zdawałam sobie sprawy, jak on cierpi, prawda? Ani pisnął. Jeżeli rozpaczali, to było tak w przypadku starszych rannych, na przykład w wieku 40 lat. Oni od razu "odpadali". Ale nasi młodzi byli nadzwyczajni. Tego chłopca spotkałam w Niemczech w obozie jenieckim, kiedy jechał do Polski, już po wyzwoleniu.

                  W.W.: Ja sam boję się nawet myśleć o tym jak zachowałbym się w podobnej sytuacji.

         B.B-F.: Gdyby miał pan pięcioletnią zaprawę, gdyby pana nauczono strzelać, gdyby miał pan kolegów, na których można liczyć i którzy panu ufają, to byłby pan innym człowiekiem. Gdyby taka sytuacja teraz się powtórzyła, to wszyscy zrobiliby to samo, co my. Młodzież obecna jest wspaniała. Naprawdę. Ciężko pracująca. My byliśmy lekkoduchami. Kiedy jakieś skrzeczące osoby narzekają na młodzież, to ja bym chętnie je udusiła. Im człowiek sam był bardziej marny, tym więcej marności szuka w innych ludziach. Ja mam tylu wnuków i znam ich kolegów, dlatego mówię: gdyby trzeba było, byłoby tak samo, a może lepiej! Być może częściowo dzięki doświadczeniu, które byśmy im przekazali.
         Dzisiejsza młodzież ma inne zadania. Jaka ja byłam? Miałam siedemnaście lat, za rok miałam pójść na pierwszy bal. Wyobrażałam sobie suknię i salę balową w której będę brylować.
         To było moje najważniejsze marzenie.

                  W.W.: To jednak nie odbiega od marzeń wielu współczesnych nastolatek. Wystarczy wspomnieć o popularnym w ostatnim czasie programie telewizyjnym "Taniec z gwiazdami".

         B.B-F.: Ja nie oglądam telewizji i nie widziałam tego programu. Kiedyś na początku, kiedy była jeszcze czarno-biała, była jeszcze znośna. Teraz to już co innego.
         Zaś do balu nie doszło. Wybuchła wojna.
         Z Halinką (była w delegaturze rządu) zastanawiałyśmy się, kim byłybyśmy gdyby nie wojna? Rozmawiałyśmy o tym, jak to się człowiek "uczłowieczał" w innym kierunku.

                  W.W.: Sądzę jednak, że nawet gdyby wojna nie wybuchła, to i tak wyrosłaby Pani z marzeń o balach.

         B.B-F.: Ależ oczywiście. Chciałam być naukowcem. Dla mnie nauka była wszystkim. Nie chciałam wychodzić za mąż. Ale uczucie przezwyciężyło chęć do nauki.
         Wojna nas wychowała. Byliśmy przecież smarkaczami.

                  W.W.: Później, po przezyciach wojennych, życie już niewiele mogło Panią nauczyć?

         B.B-F.: W moim przypadku było wprost przeciwnie. Byłam zawiedziona zachowaniem niektórych moich koleżanek, które nie wyrosły z Powstania. Życie jest fantastyczne. Nie wolno, nawet na chwilę, przestać z niego czerpać. Trzeba do końca walczyć i uczyć się. Walczyć - przede wszystkim z samym sobą, bo nam się nie chce, bo w siebie nie wierzymy. W Powstaniu - już opowiadałam - moja walka polegała przede wszystkim na walce z własną słabością, ze strachem.
         Szczególnie w moim przypadku, jeżeli udało mi się żyć i przeżyć wojnę, i Powstanie. Staram się jak najwięcej czerpać z życia.

                  W.W.: Czy może Pani podać jeszcze kilka przykładów zachowań ludzi w czasie walk na Starówce, które najgłębiej zapadły Pani w pamięć?

         B.B-F.: Jak opuszczaliśmy Jezuicką ,o której wcześniej opowiadałam (kiedy płonęły "białe kruki"), trzeba było podpalać domy, żeby Niemcy do nas nie mieli dostępu. Nas było tak niewielu, że nie mogliśmy się bronić inaczej. Brat Basi Rankowskiej, tej która zginęła, zgłosił do "Szczerby", że on sam podpali własny dom, na Brzozowej. Potem musieliśmy podpalić następne domy. Wtedy przyszło dwoje starych ludzi. Dla mnie wówczas oni byli bardzo starzy, ale byli młodsi, niż ja w tej chwili. Byli biedni, tacy mali i mówią do naszego porucznika "Szczerby":
         - "Dlaczego chcecie spalić nasz dom?"
         A on im tłumaczy i widzę, że ma łzy w oczach. To był szalenie wrażliwy człowiek. A postawa tych ludzi była taka:
         - "Musicie palić, to palcie".
         To do końca życia się pamięta.
         Mam jeszcze jedną historię w związku ze "Szczerbą". Przysłali do nas w odsiecz, bo nas było coraz mniej, grupę porucznika Leśniewskiego z Kampinosu. Nie można przysyłać ludzi z Kampinosu do miasta!

                  W.W.: Nie byli przyzwyczajeni do tych warunków?

         B.B-F.: Tak. Dlatego porucznik Leśniewski pił. Była w pewnym momencie akcja Niemców. Nasz porucznik "Szczerba" nie chciał puścić oddziału Leśniewskiego do akcji. A on się bardzo awanturował, uważał się za takiego bohatera itd. "Szczerba" uległ i pozwolił mu pójść do akcji. I pierwsza kula zabiła Leśniewskiego, kiedy się wychylił zza muru. Człowiek był nietrzeźwy, a jego żołnierze tak strasznie skrzywdzili "Szczerbę": po prostu oskarżyli go o to, że przez niego zginął Leśniewski! A ja pamiętam doskonale, jak "Szczerba" nie chciał mu na to pozwolić. Inaczej wyglądała walka w lesie, inaczej tutaj. Później już ludzi Leśniewskiego nie widziałam.

                  W.W.: Skutki ostrzału w warunkach gęstej zabudowy musiały być zwielokrotnione?

         B.B-F.: Ale z drugiej strony Starówka dawała zabezpieczenie. Niemcy rzucali "szafy". Miałam punkt sanitarny, pod dwójką, na Rynku Starego Miasta. "Szafy" leciały w naszym kierunku. Były straszne podmuchy. Co przeleciały, to pociski wszystko nam rozwalały i podłogę szorowałyśmy, żeby było czysto. Potem znowu, następne. Kiedyś był taki pocisk, co przyleciał nawet nie wiemy jak. Nagle wszystkie cztery zostałyśmy zamknięte w ubikacji. Nawet nie wiemy, jak żeśmy tam przeleciały, bo każda znajdowała się wcześniej w innym miejscu. Byłam z koleżankami za tymi zatrzaśniętymi drzwiami z jedną myślą: "A jak się nie otworzą?" Ale się otworzyły. Postanowiłyśmy nie myć podłogi i potem ani jedna szafa nie zagrała. Ta podłoga przynosiła nam pecha.

                  W.W.: W odniesieniu do Starówki przyjęło się określenie , że było to "piekło". Zacytować można choćby tytuł książki Podlewskiego "Przemarsz przez piekło". Czym, Pani zdaniem, charakteryzowało się piekło Starówki?

         B.B-F.: Ja tego nie mogę określić jako "piekło". Były to poszczególne wydarzenia. To była praca codzienna. Czułam, że jesteśmy potrzebni. Wiedziałam dlaczego to robimy i nie traktowałam tego jako piekło. Traktowałam to jako walkę i obowiązek. Radość, że my się wyzwolimy i nareszcie tych Niemców nie będziemy mieli. Jak opowiadałam, w domu tradycja walki o niepodległość była od pokoleń. Ja wyrosłam w tym klimacie.

                  W.W.: Można było więc do tych warunków się przyzwyczaić. Człowiek nie bał się przez cały czas?

         B.B-F.: Powiem coś bardzo dziwnego. Myśmy się tam czuli bezpiecznie. Nie czułam się zagrożona mimo świadomości, że jest nas mało, że jesteśmy zostawieni sami. Znałam każdy kąt. Znałam tych ludzi. Nie byliśmy nadludźmi. Po prostu do pewnych rzeczy się człowiek przyzwyczaja.

                  W.W.: Morale było zatem do końca wysokie?

         B.B-F.: Tak. Także ludności cywilnej dodawaliśmy otuchy. Staraliśmy się im pomóc w tym strasznym piekle w którym żyli, w głodzie, zaduchu, ciemnościach. Rola sanitariuszki jest taka, że trzeba pomóc, trzeba ratować, nie można sobie pozwolić na żadne załamania. Nie można wątpić, czy to, co się robi jest skuteczne. Ja się z tym dobrze czułam, jako kobieta. Były inne dziewczyny, które "przelotem" strzelały z pistoletu. Ja do nikogo nie strzelałam i chwała Bogu! Nie jestem w stanie wyobrazić sobie człowieka, który pada po moim strzale.

                  W.W.: Czy może Pani opisać swoje ostatnie chwile na Starówce?

         B.B-F.: Kiedy zaczęliśmy się wycofywać, ze składu naszej kompanii pozostało na linii 27 chłopaków. W każdej z bram, na Rynku, stało ich po dwóch, rozmawiali szeptem, bo tam były już tysiące Niemców i nie mogli wiedzieć, że tam tylko 27 naszych pozostało, a pozostałe nasze oddziały wycofywały się do kanałów. My trzymaliśmy Rynek i zbliżał się wieczór. Koło domu Baryczków jest drugi dom, nie wiem jak on się nazywa. W nim był usadowiony jeden z chłopców, który miał lkm. On ostrzeliwał wszystkie narożniki, żeby Niemcy mieli złudzenie, że my tam wciąż jesteśmy. W pewnym momencie ten lkm mu się popsuł. Zaczął uciekać. Żołnierz bez broni jest tak bezbronny. To jest dla niego szok. To nie jest oskarżenie z mojej strony. I ja też uciekam przez te ruiny. A miałam tobołek sanitarny, bo już byłam tylko jedna. Wszystkie dziewczyny poszły na Kilińskiego. W pewnym momencie, uświadomiłam sobie, że tam jest tych dwudziestu kilku chłopaków. A na Rynku już zielono od Niemców.
         Rzuciłam swój tobołek i biegnę na Krzywe Koło. Tam był oddział AL. Mówię ich porucznikowi, żeby on mi dał ludzi, że musimy strzelać, bo tam są nasi chłopcy. Dał trzech chłopców z karabinami Ja wracałam z nimi. Znowu mi włosy z przerażenia stawały na głowie, ale wiedziałam, że jak ja się cofnę, to oni uciekną. Strach jest okropną rzeczą! Ale trzeba go jakoś trzymać w garści. Każdego ustawiłam w innym oknie. Jak oni zaczęli strzelać, to z kolei Niemcy wpadli w panikę. Myśleli chyba, że przygotowaliśmy zasadzkę. I tak uciekali, tylu ich zabili - moja radość - wstydzę się jej. Niemcy byli tak napięci, nic nie widzieli, że musieli chyba się przestraszyć. Jeden był zabity na siedząco, w deskach. Zielono było od mundurów poległych Niemców. Ja się wstydzę do dziś dnia, że się tak cieszyłam. Zaczęłam krzyczeć jak wariatka, że już Niemców nie ma! Byliśmy tam razem, AK i AL. Nie było żadnych złych stosunków pomiędzy nami.

                  W.W.: Pani dowodziła tym kontratakiem, bo poustawiała na stanowiskach strzeleckich tych chłopców z AL.

         B.B-F.: Można tak powiedzieć, gdyż naszego porucznika wtedy nie było, był na jakimś zebraniu. Przyszedł jego zastępca i powiedział, że zostawia mnie jako dowódcę, żebym dowodziła, po czym odszedł.

         Po tym zdarzeniu miałam jeszcze inną historię, związaną z kamienicą Baryczków. Mówiłam, że na Starówce nie było wody, że jako sanitariuszka nie miałam czym umyć rąk do opatrunku. Po skończonej akcji, o której mówiłam wcześniej, otworzyłam pokój, a tam po sufit były zapasy wody sodowej. Co to było za przeżycie!

         Jeszcze jedno przeżycie z ostatnich chwil na Starówce. Myśmy trzymali przez cały czas Rynek, ze względu na trwającą ewakuację kanałami. Znalazłam pancerfausta. Myślę sobie tak: "My odchodzimy, musimy to schować, bo jakieś dziecko weźmie to do ręki i jeszcze je rozerwie". Poszłam w pobliskie ruiny i szukam miejsca dla schowania pancerfausta, a tam spotkałam dziecko, sześcioletnie, niebieskookie. Do dziś pamiętam tego chłopczyka. On mnie pyta: "Odchodzicie?" Odpowiedziałam mu, że nie. To kłamstwo i te dziecinne oczy pozostały we mnie na zawsze...

         Jeszcze jedna rzecz. Kiedy pozwolono nam zejść z posterunku i iść do kanału. Była taka ciemna noc.

                  W.W.: Nie było pożarów - tylko ruiny?Zawsze myślałem, że noc na Starówce musiała wyglądać jak dzień, od pożarów.

         B.B-F.: Wtedy była całkowita ciemność. Wcześniej, jak się coś spaliło, to nocą wyskakiwały jęzory ognia - to było niesłychanie malownicze. Starówka była murowana. Pożary były wtedy, jak się deski, które były w środku, paliły. Mury słabo się paliły, ale "wspaniale" przewracały się. Było bombardowanie i dom się rozłamywał, a ściany powoli waliły na ziemię i zostawała góra gruzów.

         Posuwając się w ciemności trzymaliśmy się za ręce, żeby się nie pogubić. Na chodnikach stali ludzie, cywile. Myśmy ich nie widzieli, ale wyczuwaliśmy ich wzrok na sobie. W pewnym momencie, któryś z nich się odzywa: - "Zaczynaliście, to nie pytaliście nas. Teraz odchodzicie i też nic nie mówicie."
         To były słowa, które zapadały gdzieś głęboko w człowieku i towarzyszyły przez wiele lat.

         Na końcu, nie mając gdzie spać, spałyśmy na podłodze. Dostałam wspaniały koc, włochaty. Mogłam ten koc na podłodze rozciągnąć i to był mój wielki przyjaciel. Gdy stanęłam przed włazem do kanału, major ("Barry") kazał mi go zrzucić. Ja rozumiem, że nie mogłam go wziąć, ale to było tragiczne rozstanie. On leżał tam taki samotny, a ja czułam się jak zdrajczyni. To są trudne rzeczy do zrozumienia!

                  W.W.: Czy po zejściu do kanału odczuła Pani ulgę? Dla niektórych Powstańców to była ulga, gdyż poczuli się bezpieczniej niż na powierzchni, gdzie były strzały itd...

         B.B-F.: Ja się nie bałam strzałów, gdyż -jak mówiłam- wiedziałam, że nie zginę. Ja się kilka razy "niewąsko" bałam, opowiadałam już o tym. Bałam się strasznie piwnic, że mnie zasypie, tego się bałam.

         Kiedy szliśmy kanałami, to wszyscy byli tak zmęczeni, że wydawało się, że nie przejdziemy. W pewnym momencie mojemu koledze, Wojtkowi Wrońskiemu (potem był prezydentem Toronto) spadł hełm do tego świństwa. Był tak zmęczony, że go podniósł i włożył sobie z powrotem na głowę, razem z zawartością. Wtedy zaczął tak strasznie wymyślać, że nas to wszystko rozbawiło. Zapomnieliśmy o ciszy, która obowiązywała w kanale.

         Nasze kanały staromiejskie, to nie były te kanały, które są na filmie Wajdy. Trzymaliśmy się za ręce. Nieczystości sięgały do kostek. Marsz był bardzo nużący, aż w pewnym momencie miałam chęć położyć się w kanale, żeby już nie iść. Było mi wszystko jedno, ale na myśl, że wszyscy po mnie przejdą, to jednak nie mogłam się położyć. Byliśmy tak bezsilni!

         Wyciągali nas przy Wareckiej. Nie mogliśmy wyjść o własnych siłach. Pierwsze wrażenie było takie: domy stoją, jest światło! Położyli nas na jakiejś słomie, a byliśmy cuchnący i obrzydliwi. Dali nam soczewicę, czy coś takiego. Następnego dnia już nie było jedzenia i słyszało się, że "Starówka rabuje!" Przecież musieliśmy coś jeść.

         Wtedy, w Śródmieściu, była inna sceneria, ludzie też byli inni. Usłyszałam czyjś głos:
         - "Przyszliście tutaj, to teraz się wezmą za nas!"
         Oni uważali, że my im sprowadziliśmy Niemców na głowę! Nasza walka nie miała dla nich znaczenia.
         Leżeliśmy na betonowej podłodze i nie mogliśmy się umyć. Na początku dostaliśmy miskę soczewicy, a potem już nic. Oni nas przyjęli z obowiązku Nie było serdeczności, nie było wspólnego języka.
         Tak wyglądały kontrasty między Starówką i Śródmieściem. Później jednak, po bombardowaniu i walkach w początkach września, Śródmieście też wyglądało jak Starówka. Po upadku Starówki, w obronie Śródmieścia, dużą rolę odegrały te zmęczone i wykrwawione oddziały ze Starówki.

                  W.W.: Proszę opowiedzieć, co się z Panią działo później, w Śródmieściu.

         B.B-F.: Byliśmy potem w Hotelu Savoy, ale musieliśmy go opuścić, bo strzelali z "szaf" i stamtąd poszliśmy do konserwatorium.

         Poszłam wówczas na ulicę Kopernika, bo tam była siostra naszej komendantki. Na trzecim, czy czwartym piętrze były wspaniałe książki. Zakopałam się w tych książkach i zapomniałam o świecie, a wtedy ten dom został zbombardowany. Kiedy się ocknęłam okazało się, że leżę na progu, a pode mną jest przepaść. Cały dom był zburzony i nie wiem jak ja się tam znalazłam, na tym progu, nad przepaścią. Pewnie rzuciły mnie tam podmuchy eksplozji ... Leżałam tam i nie wiedziałam, co mam zrobić. Bałam się ruszyć. W pewnej chwili usłyszałam na podwórku następującą rozmowę:
         - "Ja po nią pójdę!"
         Wszyscy mu odradzają, że dom się na niego zwali... On jednak poszedł na górę po mnie. Ja byłam tak "niewychowana", że straciłam przytomność. Nie wiem jak ten chłopak mnie zniósł. Podobno ręce miał całe pokrwawione. Nieprzytomny człowiek jest dużo cięższy. Ja tego chłopca nigdy nie widziałam, nie wiem nawet jak miał na imię. Kiedy otworzyłam oczy okazało się, że leżę na psim posłaniu, a nade mną stoi wielkie zwierzę - dog - z takimi mądrymi oczami. I patrzy na mnie. Zazwyczaj pies nie wpuszcza na swoje posłanie obcego człowieka. Ja patrzyłam na niego, a on patrzył na mnie. Nikogo tam nie było oprócz mnie i tego psa.

                  W.W.: Opowiadając o Starówce, podawała Pani przykłady solidarności międzyludzkiej. W tym przypadku mamy przykład solidarności zwierzęcia z człowiekiem. Innym przykładem solidarności ludzi ze zwierzętami są gołębie na Starówce, przedstawione przez Panią w opowiadaniu pt. "Nasz Maciek".

         B.B-F.: Opisałam to, bo był to dla mnie przykład wielkiej przyjaźni i symbiozy. Te biedne gołębie nie wiedziały o moim istnieniu, ale ja wiedziałam o nich. Widziałam te straszne samoloty i porównywałam je do tych słabych, gołębich skrzydełek. Nie wiem, co te głodne ptaki tam znajdowały do jedzenia? Myśmy już dawno nie mieli co jeść.

                  W.W.: Nie polowano na te gołębie?

         B.B-F.: Nie.

                  W.W.: Czytałem, że w Śródmieściu łapano gołębie na pożywienie.

         B.B-F.: Nie wyobrażam sobie, aby ktoś z nas na Starówce zjadł gołębia. Jednak później, w Śródmieściu, nasi chłopcy jedli psy, a psy czym się mogły żywić? Chyba tylko trupami. Ale o psie opowiem potem.

                  W.W.: Może na Starówce było lepsze wyżywienie?

         B.B-F.: Niektórzy sobie magazynowali "na boku". Woda sodowa, którą znalazłam w ostatnim dniu na Starówce pochodziła z takich zapasów. Zmarnowała się. Nie było już czasu, żeby ją spożytkować.
         Nie mieliśmy właściwie czasu na organizowanie sobie jakiegoś wyżywienia Jak patrzę wstecz to się dziwię, że przeżyliśmy. Ale później, w obozie, było jeszcze gorzej i też przeżyliśmy.
         Był taki okres, kiedy nie było co jeść .Trzeba było jeść cukier w kostkach przez cały czas Można znienawidzić cukier w kostkach jak jest on tylko do jedzenia.

         Wracam teraz do dalszego ciągu moich przeżyć w Śródmieściu. Ktoś później mnie zabrał z psiego posłania, bo miałam ranne kolano i poszłam z nim do konserwatorium. A tam koleżanki mówią: "Nie przychodź, bo będzie bombardowanie". Zawsze tak było, że tam gdzie ja byłam, tam spadały bomby. Wiedziałam, że samoloty za mną "chodzą". Zaraz też się zjawiły i zapaliły budynek konserwatorium. Dwoje naszych kolegów było w którymś z pomieszczeń (kolega z koleżanką). Stukali i walili, żebyśmy ich uwolnili, a myśmy nie mogli, bo ogień. Wtedy Wojtek Wroński chciał się zastrzelić, ale wyrwali mu pistolet z ręki. Oni się tam musieli spalić. Nie byliśmy w stanie cokolwiek dla nich zrobić. I poszliśmy, a oni musieli tam zostać.

         Potem byłam przez tydzień na wypoczynku - z powodu kontuzji kolana - w Śródmieściu Południe u cioci, która miała wyfroterowane podłogi. W tym czasie, Niemcy zdobyli Powiśle i atakowali gwałtownie Śródmieście. Ja wróciłam do mojego oddziału już po zakończeniu największych walk. Przebywałam z kolegami u braci Jabłkowskich na Poczcie Głównej.



Barbara Bobrownicka (przy kotle) gotuje dla kolegów zupę z mąki kukurydzianej. Okolice Poczty Głównej. Fot: Sylwester Braun

         Tam miałam następujące zdarzenie.
         Przez trzy dni trwało zawieszenie broni. Przyszli wtedy do nas żołnierze niemieccy, to byli właściwie chłopcy. Byli bardzo mili, świetnie nam się rozmawiało. Jak my żeśmy się doskonale rozumieli! Potem, za trzy dni, ponownie zaczęliśmy do siebie strzelać. Jeden z nich opowiadał o sanitariuszce, czy też łączniczce, którą widział w czasie walk, biegła, z opaską na ramieniu, a on nie mógł, nie chciał do niej strzelić. Widziałam tę jego bezradną twarz i do dziś tego człowieka pamiętam. Pierwszy raz widziałam, że Niemiec to może być człowiek.

         Inne charakterystyczne zdarzenie z tego okresu. Wracałam do Śródmieścia Północ ze Śródmieścia Południe. Przede mną szli ludzie, cywile. Nieśli worki pszenicy - nie widać było człowieka, tylko ten worek na nogach. W pewnym momencie ktoś się odwrócił i do mnie: "To przez was!", bo ja miałam przecież opaskę na ramieniu.



Barbara Bobrownicka na placówce w Poczcie Głównej z kolegami ze Starówki Fot: Sylwester Braun

                  W.W.: Czy miała Pani panterkę?

         B.B-F.: Nie miałam panterki, nie byłam tak uprzywilejowana ... byłam w marynarce mojego brata ciotecznego. Przecież w sierpniu, jak szłam na powstanie, to miało trwać trzy dni...
         I ci ludzie stawiają worki i idą do mnie. Oczy tych ludzi są straszne! Ja się przeciskam do ściany i czuję, że to za chwilę koniec ze mną! W pewnym momencie jakiś głos się odzywa:
         - "Ludzie co wam ta dziewczyna zrobiła?"
         Nagle opamiętali się i wrócili do swych worków, wzięli je na plecy i poszli dalej. To było pod koniec września, ostatnie dziesięć dni Powstania. Jak przyszłam, to byliśmy koło Brackiej, czy na Brackiej - Bracia Jabłkowscy. Chłopcy zaproponowali: "Jemy psa!" A ja mówię: "Nie! Dla mnie pies ma duszę i psa jeść nie będę! "
         Oni robili później taką historię: siadali na kanapie i jak ja przychodziłam, to szczekali i mówili, że mają po dwie dusze. Wtedy im powiedziałam: "Co? Myślicie, że nie zjem?"
         Z kluskami to było całkiem dobre jedzenie.

                  W.W.: Moment kapitulacji. Odczucia. Ulga? Przygnębienie?

         B.B-F.: Okropne uczucie. Napisałam o tym w pamiętniku. Przede wszystkim pytanie: "Cośmy zrobili?" W walce nie widzieliśmy tych gruzów, tych walących się ścian. A jak nastąpiła cisza i kiedy mogliśmy się za siebie obejrzeć, to pojawiało się pytanie: "Cośmy zrobili?" Właściwie to nie mówię za wszystkich, mówię za siebie. To było tak straszne przygnębienie, bo my nie byliśmy gotowi. W wojnie najgorsza rzecz to kapitulacja. Współczułam dowódcom, którzy musieli podjąć tę decyzję. O kapitulacji napisałam więcej w pamiętniku.

                  W.W.: Później, po kapitulacji, był marsz do Ożarowa.

         B.B-F.: To była straszne dlatego, że zjadłam psa. Całą noc byłam ciężko chora. Mój organizm się zbuntował. Świadomość, że zjadłam psa wywołała moją chorobę. Chciałam być taka dzielna przy jedzeniu psa, a chłopcy się ze mnie wyśmiewali. Pies był smaczny, przyrządzony z jakimiś kluskami znalezionymi w piwnicy.
         Marsz do Ożarowa. Ludzie żegnali nas, płakali. Przyszliśmy na miejsce dość późno, bo to było ponad 30 kilometrów. A ja do tego wszystkiego nałożyłam sobie na drogę do plecaka książek ciężkich w grubych okładkach.

                  W.W.: Skąd były te książki?

         B.B-F.: Z domów w których nie było ludzi. Pamiętam Spinozę. Potem wyjmowałam te książki z plecaka i zostawiałam na drodze. Samotne i opuszczone przeze mnie! Później już właściwie Spinozy nie czytałam.



                  W.W.: Proszę opowiedzieć historię zdjęcia, które reprodukujemy wyżej.

         B.B-F.: Po przybyciu do obozu Niemcy kazali nam zrobić zdjęcia. Zdjęcia robili jeńcy francuscy. Wszystkie dziewczyny robiły nadęte miny, wściekłe patrzyły spode łba. A ja mówię tym Francuzom: "Zróbcie mi zdjęcie normalne, to wyślę je do domu". Francuz przyszedł, ja się uśmiechnęłam, a zgorszenie wśród koleżanek było olbrzymie. Jak ja mogłam uśmiechnąć się do tego zdjęcia, robionego na potrzeby Niemców ! Nazywałam się Bobrownicka. Wysłali mi to Francuzi do baraku z prawidłowo napisanym nazwiskiem i później wszystkie mówiły: "Szkoda, że nam to do głowy nie przyszło!"
         Nie chciałam, żeby w domu myśleli, że głoduję. Nie chciałam też prosić o przysyłanie razowego chleba, bo jak usłyszą o razowym chlebie, to pomyślą, że umieram z głodu, a oni tam sami nie mają co jeść. Napisałam tylko: "Przyślijcie mi kolorowego papieru, bo jak jechałyśmy pociągiem, to robotnicy wywiezieni na roboty mówili: "Rzućcie adresy, to my napiszemy do waszych rodzin". I ja napisałam. Rodzina była w Zakopanem.

         Jakoś nie umarłam z głodu i przeżyłam.

                  W.W.: W przekazanym nam Pamiętniku nie ma opisu Pani przeżyć w niewoli?

         B.B-F.: Tak. Przygotuję te wspomnienia później. Mogę opowiedzieć krótko co się działo w pierwszym obozie. Były w nim cztery narodowości. Nasi żołnierze, Holendrzy, Francuzi i Belgowie. Oni byli za drutami. Myśmy szły ledwo, ledwo. Niemcy nam powiedzieli, że będzie obok obóz polskich żołnierzy. Co się z nami stało? Wyprostowałyśmy i sprężyłyśmy się. Szłyśmy z podniesioną głową. To byli polscy żołnierze z września. Byli z nas dumni. Nikt nie miał takich żołnierzy, jak my - walczących dziewcząt. A Francuzi i Holendrzy (to był co prawda Stalag, ale oni dostawali paczki) rzucali nam papierosy, czekoladę. Po Powstaniu to był szalony przemarsz. To była nasza defilada zwycięstwa. Byłyśmy wtedy dumne i nie czułyśmy się przegrane.
         Jak żeśmy przyjechały, to dostałyśmy prycze z siennikami, koce w poszewkach w kratkę i zupełnie dobre jedzenie. Byłyśmy bardzo zdziwione, że nas Niemcy tak potraktowali. Ale to trwało tylko trzy tygodnie. Jak przyjechał Czerwony Krzyż. A potem na piechotę kazali nam iść do Bergen Belzen.
         Dalszy ciąg tej opowieści opracuję we wspomnieniach z niewoli.

                  W.W.: Czym jest dla Pani Powstanie?

         B.B-F.: Jest częścią mnie samej. Jestem z nim organicznie związana. Przez Powstanie stałam się innym człowiekiem. Wracam do tamtego uczucia na Starówce :miałam wrażanie jakby jakieś klepki się we mnie przesuwały. Fizyczne doznanie.
         A bezpośrednio po wojnie, przez około 20 lat, nie mogłam w ogóle czytać o Powstaniu. Dopiero jak zaczęłam występować w radio, to się powoli w to znowu wciągnęłam.

                  W.W.: Jak może Pani scharakteryzować ludzi z tamtych czasów?

         B.B-F.: Byliśmy w Warszawie zjednoczonym krajem. Wszyscy byli wobec siebie życzliwi. Oczywiście, byli szpiedzy, donosiciele, szantażyści, ale też nawet antysemici ratowali Żydów. W tych warunkach było to duchowe odrodzenie, naprawdę! Tylko niektóre osoby zdradzały. Na przykład, nie przypominam sobie, żebym się bała swoich sąsiadów, znajomych, ludzi z tramwaju.
         Opowiem przykład tego, jaka była wtedy atmosfera.
         Jechałam z Żoliborza do Śródmieścia tramwajem i wiozłam w teczce sześć pistoletów. To była ciężka teczka. Nagle, na wiadukcie przy Dworcu Gdańskim przybiegają nasi gazeciarze i krzyczą: "Łapanka!"
         Wszyscy ludzie wychodzą lub uciekają. Ja miałam teczkę pod ławką. Waham się: -" Co ja zrobię, kiedy wysiądę i wpadnę prosto Niemcom w łapy!" Jeszcze tych Niemców nie widać i podchodzi do mnie konduktor. Mówi: " Za 45 minut na Placu Narutowicza".
         Zabrał ode mnie tę teczkę i wsadził ją do jakiegoś piasku w tramwaju, do skrzyni i pojechał. Ja wpadam na Dworzec Gdański. Nie mam pieniędzy - bo ja zawsze byłam bez pieniędzy- stoją ryksiarze i mówię do jednego z nich: " Proszę pana, nie mam pieniędzy, ale za 45 minut muszę być na Placu Narutowicza".
         - "Niech pani wsiada!"- zawiózł mnie za darmo. Zajeżdżam na Plac Narutowicza, widzę pełno tramwajów, jak teraz odnaleźć ten właściwy? Uświadamiam sobie, że nie wiem jak ten konduktor wygląda, a pistolety to były wtedy, w czasie okupacji, duże pieniądze. Kiedy stoję taka bezradna podchodzi konduktor, przynosi moją teczkę i oddaje ją bez słowa. Takie to było zaufanie!



Zdjęcie Barbary Bobrownickiej zrobione w okresie służby w YMCA, krótko po zakończeniu wojny


                  W.W.: Dziękuję za rozmowę i za przekazanie nam Pamiętnika, opowiadania oraz za przygotowanie wspomnień z pobytu w niewoli, które istotnie wzbogacą nasze zbiory.

wywiad przeprowadził Wojciech Włodarczyk

opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz





Copyright © 2004 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.