Wywiady

Wywiad-relacja z generałem Ścibor-Rylskim "Motylem"

wywiad przeprowadzony w dniach: 18 II, 1 III, 9 III 2008 r., spisany przez Marię Poprawę





Zbigniew Ścibor-Rylski,
ur. 1917 r.
ps. "Stanisław", "Motyl"
gen. brygady Armii Krajowej
odznaczony dwukrotnie Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari,
dwukrotnie Krzyżem Walecznych Krzyżem Partyzanckim, Warszawskim Krzyżem Powstańczym
a także Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta


                  M. P.: Bardzo jestem wdzięczna, że zechciał Pan Generał spotkać się ze mną i opowiedzieć o swoim życiu podczas II wojny światowej. Jest Pan żywym świadkiem dużego fragmentu naszej, polskiej historii. Działam w Stowarzyszeniu Pamięci Powstania Warszawskiego 1944 i miałam już okazję słuchać pana relacji z wydarzeń powstańczych.
Może zaczniemy od początku. Proszę opowiedzieć coś o swojej rodzinie.


         Z. Ś-R.: Urodziłem się 10 marca 1917 r. w Browkach, to jest około 60 km na południowy- zachód od Kijowa, w majątku moich rodziców: Marii z domu Raciborowskiej i Oskara Ścibor-Rylskiego. Cały mój rodowód jest na Ukrainie. Mieszkaliśmy tam już od XVI wieku, jesteśmy herbu Ostoja. Majątek nasz to nie tylko Browki (centralny majątek w kluczu), ale także sąsiednie, nieopodal leżące mniejsze majątki (Spiczyńce - po babce z domu Marszyckiej, Wolica Zarubieniecka - po dziadkach Raciborowskich - majątki mojej matki).

                  M. P.: Skąd przydomek Ścibor?

         Z. Ś-R.: W naszej rodzinie jest od 1700 któregoś roku, ale nie znam dokładnie jego historii. Znany wszystkim Aleksander Ścibor-Rylski a także Witold Ścibor-Rylski z Legionów Polskich, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej nie pochodzili z naszego rodu, ale z linii małopolskiej.

                  M. P.: Jak potoczyły się Pana losy?

         Z. Ś-R.: W 1917 r. wybuchła Rewolucja Październikowa, ale mój ojciec miał dobre stosunki z miejscową ludnością, więc pozwolono nam mieszkać w Browkach. Niestety pod koniec 1918 roku musieliśmy uciekać. Udaliśmy się do Białej Cerkwi a potem do Kijowa.
         W 1920 r. Polacy pod dowództwem Rydza- Śmigłego zdobyli Kijów. Ojciec szukał sposobu wyjazdu. Spotkał znajomego lekarza, który był dowódcą pociągu sanitarnego. Dostaliśmy pozwolenie na wyjazd, cała nasza rodzina załadowała się do pociągu z rannymi. Droga trwała długo. Pociąg stawał w polu. Jednego dnia bawił się ze mną na łące w czasie postoju żołnierz Sikora i nagle pociąg ruszył. Moi rodzice zaczęli krzyczeć, w ostatnim momencie Sikora zdołał mnie wrzucić do pociąg, bo pewnie zostałbym w Rosji. To był pierwszy znak Opatrzności Boskiej, gdyż w moim życiu doświadczyłem Jej wiele razy.

                  M. P.: Wiem, że miał Pan siostry.

         Z. Ś-R.: Było nas czworo. Siostry były starsze ode mnie. Pierwsza to Kalinka, urodziła się w 1910 r., druga Ewa z 1912, kolejna- Danuta rocznik 1915.
         Do Polski wróciliśmy w 1920 r. Zamieszkaliśmy na Lubelszczyźnie w Studziankach, a potem ojciec otrzymał posadę w Ordynacji Zamoyskich, a był to największy majątek ziemski w II Rzeczypospolitej- u Maurycego Zamoyskiego w Zwierzyńcu nad Wieprzem, 33 km od Zamościa. Ojciec był dyrektorem klucza zwierzynieckiego, zarządzał kluczem siedmiu majątków. Często objeżdżał folwarki bryczką i w 1930 r. zdarzył się wypadek, poślizgnął się na żelaznym stopniu bryczki i uszkodził sobie kolano. Były komplikacje, amputowano mu nogę we Lwowie, wdała się róża i po ciężkiej chorobie zmarł w 1931 r.
         Mieszkaliśmy w majątku Wywłoczka, około 4 km od Zwierzyńca.
         Początek mojej edukacji to nauka w domu rodzinnym. Miałem nauczyciela, a potem zdawałem egzaminy do gimnazjum.
         Uczęszczałem do III klasy Gimnazjum im. J. Zamoyskiego w Zamościu. Potem matka dowiedziała się, iż jest takie z internatem Gimnazjum im. Sułkowskich w Rydzynie, bardzo dobra szkoła, dyrektorem był były minister Tadeusz Łopuszański. Chodziłem tam do IV, V i VI klasy, dział matematyczno-przyrodniczy. Dział humanistyczny też był wymagający. Chodzili tam dobrzy uczniowie. Była płatna dość wysoko - 250 zł miesięcznie, połowę, 150 zł płacili ci, co mogli na tyle sobie pozwolić, potem 75 zł, a ze wsi byli za darmo uczeni. Opłaty były przeznaczone na pełne utrzymanie. Jako pół-sierota miałem zaniżoną odpłatność. Wychowywali nas szalenie patriotycznie. Duży nacisk był na historię, matematykę, więc nigdy nie miałem problemów z dalszą nauką.
         W tym czasie w 1935 r. matce wypowiedziano mieszkanie w Wywłoczce i przeniosła się z siostrami do Kalisza, gdyż mieliśmy tam rodzinę. Koło Kalisza mieszkał wuj Malinowski, miał majątek w Pietrzykowie a w Kaliszu wuj płk Kossecki.
         VII i VIII klasę (matematyczno-przyrodnicze) skończyłem w Gimnazjum im. T. Kościuszki w Kaliszu. Maturę zdałem w 1936 r., była to matura wg starego systemu, bo ostatnia taka była w 1938 r.

                  M. P.: Co Pan robił po maturze?

         Z. Ś-R.: Zdałem do Szkoły Podchorążych Lotnictwa, grupa techniczna w Warszawie przy ul. Puławskiej 2 a. Przeszedłem badania lekarskie, psychologiczne w Centrum Badań Lekarskich na ul. Rakowieckiej, testy z wiedzy ogólnej oraz z języka niemieckiego. Jednak najpierw byłem na 3- miesięcznym kursie w 57. pułku piechoty w Poznaniu, tam miałem przysięgę wojskową po pierwszym miesiącu szkolenia. Następnie byłem na kursie szybowcowym w Ustianowej. Było nas 70, a po egzaminach przyjęli do podchorążówki 30. Wtedy lataliśmy na "Wronach", "Salamandrach".
         W 1939 r. chodziliśmy w ramach wykładów na aerodynamiczny tunel na Politechnice Warszawskiej. Zapoznano nas, jak obsługiwać samoloty, poznaliśmy różne silniki, cały osprzęt, jaki wtedy istniał, był też kurs płatowcowy. Szkolono nas na samolotach: "Łoś", "Karaś", myśliwcach "Pułaski". Mieliśmy także różne działy związane z lotnictwem, np. szczegółowo materiałoznawstwo, kartografię. To była szkoła kształcąca oficerów zawodowych, techniczną obsługę samolotów. Naszą naukę przyspieszono, gdyż potrzebowano wyszkolonych żołnierzy zawodowych.
         W 1939 r. ukończyłem podchorążówkę jako sierżant podchorąży, mechanik silników i przyrządów lotniczych. Otrzymałem przydział do I Pułku Lotniczego w Warszawie na Okęciu. Jako prymus miałem prawo wyboru miejsca.

                  M. P.: Czy wówczas odczuwaliście Panowie, że wojna zbliża się wielkimi krokami?

         Z. Ś-R.: Ależ, naturalnie. Mieliśmy wtedy w ciągu dwóch tygodni lipca pierwszy urlop. W gazetach pisano o napiętej sytuacji w Europie. W podchorążówce przyspieszono nam zajęcia, w domach dyskutowano na temat poczynań Hitlera. Mieliśmy świadomość, że wybuchnie wojna. Po tych dwóch tygodniach urlopu ściągnięto nas telegramem do pułku na Okęciu w Warszawie.

                  M. P.: Jak pan wspomina wybuch wojny?

         Z. Ś-R.: Byłem na Okęciu w swoim pułku. Z jednej strony ogarnęła nas wielka radość, że nareszcie będziemy mogli zwyciężyć Niemców, z drugiej - jak zobaczyliśmy pierwsze bombardowania Warszawy, a było to, pamiętam, 1 września, pierwszy nalot na Warszawę, tak do 6 września, szczególnie bombardowane było Okęcie. W pierwszych dniach września zajmowaliśmy się spisywaniem sprzętu, ewidencją ludzi i obroną przeciwlotniczą. Byliśmy zawiedzeni niemożnością walki, na Okęciu pozostała tylko obsługa lotniska. Pułk rozwiązano, a poszczególne eskadry rozdysponowano do lotnictwa dyspozycyjnego Naczelnego Wodza i armijnego.
         Samoloty były już na lotniskach polowych na wschodzie, a my rzutem kołowym pod dowództwem majora Prohazko wyjechaliśmy z Warszawy 5 IX pociągiem towarowym a potem samochodami ciężarowymi. Ewakuowaliśmy się na wschód. Skończyła się jazda samochodami ciężarowymi, teraz już piechotą zaczęliśmy przebijać się na wschód. Pierwsze nasze spotkanie z Niemcami było pod Mrozami, na północ był Kałuszyn, skąd słychać było odgłosy walki, artylerię. Nasze pozycje otoczyli Niemcy, ostrzeliwali nas ogniem artylerii, potem granatników, w końcu z broni maszynowej. Rzucaliśmy granatami i doszło do walki na bagnety. Niemcy nie wytrzymali naszego ataku.
         Było wielu rannych, kilku zabitych. Dowódca eskadry nakazał rozproszyć się, byliśmy słabo uzbrojeni, a cały oddział nie miał szans przebicia się. Grupa ze szkoły, wśród nich Zygmunt Jędrzejewski, ruszyliśmy naprzód na teren wolny od Niemców. Dostaliśmy się do Samodzielnej Grupy Operacyjnej "Polesie" generała Franciszka Kleeberga.

                  M. P.: Jak wyglądał Pana szlak bitewny z generałem Klebeergiem?

         Z. Ś-R.: Ponieważ dobrze jeździłem konno, dostałem się do kawalerii. Śmiesznie to wyglądało, ja w mundurze lotnika na koniu. Kilku kolegów też jeździło konno, a reszta przeszła do piechoty. Byłem takim łącznikiem między "Olkiem" a płk Plisowskim, "Plisem", dowódcą brygady. W zasadzie podlegałem pod "Olka". Batalion "Olek" to piechota, było dużo oficerów (przeważnie podporuczników), ale też podchorążowie. Byliśmy grupą uderzeniową, "grupą straceńców" do wypierania Niemców, byliśmy niezawodni w walkach. Grupa "Polesie" odnosiła sukcesy, rozbijała czołgi i wozy bojowe wroga.
         Walczyłem pod Łęczną, Adamowem, Wolą Gułowską (zacięte walki o kościół i cmentarz) - zwycięstwa. W lasach w rejonie Kocka Niemcy nas otoczyli. Kock między 2 a 5 październikiem przechodził z rąk do rąk. Niemcy zdobywali, potem my ich wypieraliśmy. Byliśmy bombardowani samolotami, artylerią, moździerzami. Niemcy za wszelką cenę chcieli nas wyprzeć, zlikwidować. Byliśmy ostatnią większą grupą operacyjną, która jeszcze walczyła na terenie Polski. Warszawa już się poddała, inne oddziały były zlikwidowane. Było to istne piekło, naloty jedne za drugim, pociski artyleryjskie, moździerze, granatniki wybuchały nieopodal mnie. Ginęli ludzie, straszny widok rozszarpanych ciał kolegów. Nigdy nie zapomnę tych tragicznych chwil. Najcięższe walki trwały od 30 września do 3 października. Grupa "Edward" otoczyła Niemców od południowego- zachodu, dowództwo niemieckie wycofywało żołnierzy na zachód, trafiali do niewoli. 5 października Niemcy uciekali w popłochu.
         W końcu zabrakło amunicji i generał Kleeberg zdecydował, że trzeba zaprzestać walk, żeby zaoszczędzić niepotrzebnych ofiar i skapitulować. Było to dla nas straszne, my zwycięzcy musieliśmy się poddać.

                  M. P.: Czy słyszał Pan osobiście, Panie Generale ten słynny ostatni rozkaz gen. Kleeberga?

Z. Ś-R.: Ta kapitulacja odbywała się w leśniczówce. Ja, młody podporucznik, byłem przy kapitulacji. Wziął mnie ze sobą na odprawę pułkownik Plisowski. Polubił mnie, tak bywa na wojnie. Uważał, że mam szczęście, nie zginąłem w czasie walk przy takim natężeniu artylerii. Byliśmy zgromadzeni w jednej dużej izbie. Gdzieś o 1 w nocy gen. Kleeberg odczytał nam ten rozkaz. Był to niezapomniany moment. Oficerowie, starzy pułkownicy mieli łzy w oczach. Trudno uwierzyć, że zaprawieni w walce żołnierze płakali. To była dla wszystkich wielka tragedia, stracona wolność, niepodległość. Byliśmy zawodowymi żołnierzami, to najtragiczniejsze, co może przeżyć żołnierz, mimo że zwyciężaliśmy Niemców, musieliśmy złożyć broń. Generał Kleeberg powiedział wówczas, że przydamy się jeszcze Polsce, a nie należy przelewać polskiej krwi nadaremnie. Dla niego to była najcięższa chwila.

                  M. P.: Jak wyglądały Pana dalsze losy po kapitulacji?

         Z. Ś-R.: Całe wojsko poddało się pod Kockiem 6 października. Dziwnie to musiało wyglądać, jak przodem szły nasze oddziały, a za nimi Niemcy z polskiej niewoli (znam to z powojennej opowieści "Kleeberczyków"). Oficerowie trafili do oflagów a podoficerowie do stalagów.
         Nas ośmiu technicznych lotników przebijało się jeszcze na południe. Chcieliśmy się dostać do Rumunii. Zmęczeni spaliśmy u jednej gospodyni we wsi Krzywda. W nocy wchodzi kobieta i mówi, że wieś otoczona jest przez Niemców. Mieliśmy pistolety maszynowe, granaty ze sobą. Prędko schowaliśmy broń do łóżka gospodyni pod pierzynę. Kazaliśmy jej to potem zakopać. Staliśmy bez broni, jak wszedł jeden Niemiec i spojrzał na nas, wielkich dryblasów i zbladł. Do dzisiaj pamiętam jego minę. Miał przy sobie karabin na pasku na ramieniu. Wziął nas do niewoli. Zaprowadził do swego porucznika, który przy ognisku piekł sobie chleb na patyku w ognisku. Poczęstował nas tym chlebem.
         Wywieźli nas do Kielc. Tam byliśmy w koszarach już trzy dni, a czwartego rozeszła się pogłoska, że wszystkich urodzonych w Poznańskiem zwalniają do domu. Podałem, że urodziłem się w Pietrzykowie pod Kaliszem. Znałem tę miejscowość, bo mój wuj miał tam majątek. Wpisali mnie na tę listę. Pierwsi żołnierze już wyszli do Warszawy. Podałem przez jednego karteczkę do matki, że jestem w Kielcach. Matka przyjechała, spotkaliśmy się na wartowni, porozmawialiśmy. Wierzyłem, iż następnego dnia wyjdę, bo lista z moim nazwiskiem była na wartowni. Przywiozła mi bieliznę, sweter. Matka zatrzymała się w Kielcach, niestety w nocy był alarm i wywieźli nas na zachód.
         Znalazłem się w niewoli, w stalagu w Stargardzie. Umieścili nas w dużych namiotach, spaliśmy po dwustu. Był koniec października, było już zimno. Nie przyznawałem się, że jestem unteroficerem. Zgłosiłem się na roboty. Przyjechał gospodarz, miał duże gospodarstwo w Strosdorf. Wybrał nas najsilniejszych żołnierzy, dziesięciu. Wykopywaliśmy u niego buraki cukrowe na polu, które odstawiał do cukrowni. Pracowaliśmy w polu jeszcze w styczniu, w mrozie. Pracował u niego Polak, który od 1920 r. był w Niemczech. Tam osiadł z rodziną, miał syna i córkę. Pomagał nam, opiekował się naszą dziesiątką. Gospodarz źle nas karmił, więc zbuntowaliśmy się i przewieźli nas kilkanaście kilometrów dalej do innej wsi, do Horstu. Tam pracowałem sam u drobniejszego gospodarza. Moja praca polegała na dojeniu krów. Miał ich osiem. Pracowałem w polu na wiosnę 1940 r. Zaorałem mu ziemię w marcu, w kwietniu obsiałem pola. Na zachodzie koło Szczecina jest cieplej niż w centralnej i wschodniej części kraju. W maju już było bardzo ciepło, a w czerwcu wywieźli nas do Pyritz (Pyrzyc). Zebrali nas w cegielni. Jako urodzonych na wschodzie, Rosjan mieli nas wysłać do Rosji. W tym czasie pracowaliśmy bardzo ciężko w cegielni. Byliśmy osłabieni. Przygotowywaliśmy się już od jakiegoś czasu do ucieczki. Wyłamaliśmy kraty i duża grupa, z 60, 40 uciekła w nocy. Podzieliliśmy się trójkami i powędrowaliśmy na wschód, bez żadnego kompasu, map tylko gwiazdy i księżyc były naszym przewodnikiem.
         Przedzieraliśmy się nocami. Spaliśmy w zbożu, ale jednego dnia obudził nas jakiś szum. To w pobliżu naszego miejsca pracowała kosiarka. Wystraszyliśmy się niezmiernie. Od tego czasu ukrywaliśmy się po zagajnikach. Odżywialiśmy się suszonymi sucharami. U gospodarza udało mi się wysuszyć kawałki chleba, bo dawał mi nieźle jeść, ale tego starczyło na 5, 6 dni. Zaczął doskwierać nam głód. Nasza trójka jadła po drodze młodą brukiew wyrwaną na polu, a wędrowaliśmy razem już trzy tygodnie. Dwójka moich towarzyszy nie miała sił iść dalej i zgłosiła się w najbliższym Arbietsamcie. Ja poszedłem dalej. Planowałem iść jeszcze dwie noce. Po drodze udoiłem sobie mleka od krowy do manierki i jakoś przetrwałem. Przepłynąłem Noteć, byłem w Puszczy Noteckiej, dotarłem do starej granicy polsko-niemieckiej. Znalazłem się we wsi Piłka. Natrafiłem na wspaniałego człowieka, Polaka, który bardzo mi pomógł. Zamelinował mnie w leśniczówce, odżywił. Mieszkał z babką, żoną i córką. Pomogłem im przy żniwach. Przesiedziałem tam miesiąc. Po odpoczynku, nabraniu sił i zorganizowaniu mi dalszej ucieczki przez miejscową organizację wsiadłem jako kolejarz (w mundurze kolejarza, z opaską i kuferkiem kolejarskim) do pociągu-węglarki pod semaforem i udałem się do Poznania. Szczęśliwy, że jadę na wschód, nagle zauważyłem, iż mijamy Rawicz, Rydzynę, moje strony z czasów gimnazjum. Byłem przerażony co dalej, bo pociąg zawiózł mnie do Breslau (Wrocławia), trafiłem do kopalni. Tam zatrzymał się.
         Znowu dostałem się pod opiekę wspaniałych ludzi. Dali mi ubranie i wyprawili w drogę. Spotkałem pracującego górnika przy kupie złomu. Wskazał mi kierunek. Po takich beczkach, przez płot wyszedłem poza obszar kopalni. Udałem się po zmierzchu do kolejnej miejscowości. Z pastwisk prowadzono krowy do obór w gospodarstwie. Na końcu szła dziewczyna z dwoma krowami. Podszedłem do niej i poprosiłem o pomoc. Znowu spotkałem wspaniałych ludzi. Ślązacy przerzucali mnie od wsi do wsi i tak dotarłem do Złotego Potoku w Generalnej Guberni. Nie miałem żadnych dokumentów. Groziło mi aresztowanie, ale udało mi się dostać do wapienników, gdzie z grupą górników przeszedłem. Stał jeden wachman, liczył, ilu przechodzi ich do pracy. Szliśmy nocą z latarkami. Oni poszli do pracy a ja dalej. W Złotym Potoku byłem nad ranem, świtało już i nie wiedziałem, gdzie się udać. Odważyłem się zapukać do jednej chaty. Przedstawiłem się, że jestem Polakiem, uciekłem z niewoli i chcę się przedostać do Warszawy. Miałem szczęście, znowu czuwała nade mną opatrzność, bo gospodarz jechał rano do Warszawy z rąbanką. Kupił mi bilet, pomogłem mu targać dwie ciężkie walizy z mięsem i jako szmugler mięsa wróciłem do stolicy, równo w rocznicę wybuchu wojny, 1 września 1940.

                  M. P.: Jak Pan trafił do pracy w podziemiu?

         Z. Ś-R.: W Warszawie udałem się do siostry Kaliny, mieszkała na Żoliborzu przy ul. Sułkowskiego. Tam też się zatrzymałem. Matka z Ewą, jej mężem oraz Danusią zamieszkała w al. Szucha w dużym, pięciopokojowym mieszkaniu pod ambasadą włoską. Udostępniła je pani Pietrabisa. Było tam bezpiecznie, gdyż Włosi byli wówczas sojusznikami Hitlera. Odwiedzałem ich od czasu do czasu.
         Nie miałem nadal żadnych dokumentów. Już w pierwszych dniach września szukałem kontaktu ze znajomymi. Udałem się jednego dnia w Aleje Ujazdowskie. Jakoś intuicyjnie czułem, że kogoś spotkam. Tak też się stało, nagle naprzeciw siebie zobaczyłem idącego majora Prohazko, tego, który był dowódcą zrzutu kołowego we wrześniu ubiegłego roku. Podszedłem, zameldowałem się po wojskowemu.
         Był zdziwiony, ale ucieszony. Pokrótce opowiedziałem mu swoje losy i poprosiłem o pomoc w zdobyciu jakichś dokumentów. Po 2, 3 dniach otrzymałem kenkartę, nazywałem się odtąd Zbigniew Kamiński. Skontaktował mnie ze Związkiem Walki Zbrojnej. Wprowadził mnie do konspiracji, gwarantował za mnie. We wrześniu 1940 r. zostałem zaprzysiężony, podlegałem Komendzie Głównej.
         Nigdy później nie spotkałem już na swej drodze majora Prohazko.

                  M. P.: Jakie zadania wyznaczono Panu, Panie Generale w konspiracji?

         Z. Ś-R.: Podjąłem pracę "w Spółce - Ludwik Spiess i Syn S.A., zakładzie na Bielańskiej, w spółce farmaceutycznej produkującej leki. Rykszą rozwoziliśmy lekarstwa do aptek w całej Warszawie. Pracowałem tam od 1940 do czerwca 1943 r. W międzyczasie jeździłem po całej Generalnej Guberni, gdzie z grupą lotników typowaliśmy punkty przyszłych zrzutów, a że byliśmy po szkole podchorążych lotnictwa, wiedzieliśmy, jakie warunki musi spełniać dane miejsce, by pilot w nocy mógł znaleźć taki punkt. Współrzędne wytypowanych punktów były podawane do Londynu do "zrzutowiska". Każda taka placówka miała swój kryptonim. Jeździłem od Łowicza, po Wyszków, Rybienko. Ta praca trwała do października 1941 r.
         Od 1942 r. zaczęliśmy przyjmować zrzuty. Pierwszy był na dziko, zrzucono go nieszczęśliwie pod Skierniewicami. Następne zrzuty już szczęśliwie dochodziły. Przy każdym z nich czuwały w trójkącie trzy placówki. Gdyby pilot nie trafił na jedno, to leciał na drugą placówkę. Dzięki temu, że mieliśmy radio, wiedzieliśmy, kiedy będą akcje. Nadawali odpowiednie, znane melodie, np. "Góralu, czy ci nie żal", podawane trzy razy: o godzinie 17:00, 20:00 i ostatni raz o 22:00. Jeśli ta sama melodia była nadawana po raz trzeci, to znaczyło, że samoloty wyleciały na placówki zrzutu. Było nas 40 oficerów, którzy byli odpowiedzialni za przyjęcie zrzutu i jeździliśmy z Warszawy na punkty docelowe. Każdy z nas był odpowiedzialny za swoją placówkę. Nosiłem wówczas pseudonim Stanisław. Samolot przylatywał około pierwszej, wpół do drugiej lub drugiej w nocy. Trzeba było wystawić światła, strzałkę, która wskazywała kierunek wiatru. Samolot zrzucał zasobniki i ludzi na spadochronach pod wiatr. Zawsze było 12 spadochronów, liczyliśmy je na tle nieba. Było troje ludzi i 9 zasobników lub sześciu cichociemnych i sześć zasobników. Wystawialiśmy im na miejscu dokumenty, kenkarty. Cały sprzęt, kontenery z bronią, amunicją, plastikiem, materiałami wybuchowymi dla późniejszej organizacji "Wachlarz" oraz środki opatrunkowe, leki zwykle "melinowaliśmy" we wsi, czy w pobliskim oddziale partyzanckim. Po jakimś czasie (miesiącu, kilku tygodniach) przewoziliśmy sprzęt samochodami do Warszawy, a ludzi od razu po dwóch z łącznikami odstawialiśmy na najbliższą stację kolejową i jechali do Warszawy. Tam rozsyłano ich w odpowiednie, wyznaczone uprzednio punkty. Przyjmowałem rejon łowicki i nad Bugiem w Wyszkowie, Rybienku. Koło Łowicza było 8 lub 10 takich punktów. Zrzutami zajmowałem się do czerwca 1943 r.
         15 czerwca Michalina Wieszniewska, "ciotka Antosia", jak ją powszechnie nazywano w czasie wojny, przywiozła mi nowe, doskonałe dokumenty na Zbigniewa Jankowskiego i rozkaz z KG AK. Nadano mi pseudonim "Motyl", który miałem do końca wojny. Oddelegowano mnie do Kowla. Tam miałem też typować miejsca na zrzuty.
         Z "ciotką Antosią" spotkałem się jeszcze wiele razy. Zginęła od wybuchu pocisku na Czerniakowie koło wraku "Bajki", oczekiwała na ponton, którym miano przetransportować rannych, miała pod opieką rannego cichociemnego.
         Jeden ze skoczków, cichociemny- kpt. Bogdan Piątkowski, "Dżul" był mężem mojej siostry Danusi. Trafił do "Wachlarza", działał m.in. w Mińsku. Po wpadce został aresztowany, nie wydał nikogo. Zmarł w marcu 1943 r.

                  M. P.: Dlaczego właśnie "Motyl"?

         Z. Ś-R.: Wtedy były "mosty", kierownictwo Kedywu nakazało zbierać elementy pocisków, latającej bomby V1 i dalekosiężnej rakiety V2, nad którymi pracowali Niemcy. Lądowisko nazywało się "Motyl" i cała akcja też "Motyl" (próby Niemców w okolicach Blizny). Samolotami przewożono fragmenty nowej broni do Anglii i myślę, że dlatego, a i związany byłem z punktami zrzutowymi.
         W Kowlu na punkcie kontaktowym spotkałem się z pułkownikiem Kazimierzem Bąbińskim - "Luboń" - komendantem Okręgu Wołyńskiego, "Kowalem" (mjr Jan Szatowski), "Sokołem" (por. Michał Fijałka, skoczek z Anglii). Byli cichociemni i wielu oficerów. Na tym terenie rozwinięto już organizację, działał oddział partyzancki. To był lipiec 1943 r.
         Ludność bała się rzezi, sprawcami których byli Ukraińcy. Polacy grupowali się w większych wsiach w małe oddziały. Byli tam nauczyciele. Należało takie drużyny przeszkolić, poinformować, jak mają przyjmować zrzuty, jak się zachować w akcji. To zadanie wykonywałem do końca 1943 r.
         1 stycznia 1944 r. nastąpiła koncentracja 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Z Kowla wyszliśmy do Zasmyk. Granice miasta nie były jakoś specjalnie strzeżone przez Niemców. Znowu jeździłem na koniu. Miałem pięknego. W czasie potyczek grupa zsiadała z koni, pilnował je luzak, a reszta szła do walki. Wiele koni zginęło w czasie działań Wołyńskiej DP.
         Zaczęliśmy gromadzić ludzi. Było bardzo dużo oficerów cichociemnych. Dywizja miała ponad 5 tysięcy ludzi. Przeszedł do nas bardzo dobrze uzbrojony batalion z Maciejowa, miejscowej policji, ludzi wcielonych przez Niemców do pomocy. W nocy związali Niemców i przedostali się do nas z moździerzami, cekaemami. Mieli mundury w kolorze niebieskim, więc nazywano ich "Błękitnymi". Dowodziłem jedną kompanią z Maciejowa. Pułkownik "Luboń" przydzielił "Błękitnych" do każdego oddziału- do "Sokoła" - Fijałki, mego dowódcy, "Jastrzębia", "Gardy".
         Dowódcą 2 kompanii I/50 pp batalionu "Sokół" zostałem w lutym 1944 po śmierci ppor. "Jura", Jana Łucarza. Moim sekretarzem kompanii był Władek Filar, teraz wybitny historyk. Pisze książki o II wojnie, m.in. o 27 Wołyńskiej.
         Zadaniem 27 Wołyńskiej Dywizji AK, która jako pierwsza podjęła walkę z Niemcami w ramach akcji "Burza", była ochrona ludności polskiej przed aktami terroru nacjonalistów ukraińskich i Niemców. Biliśmy się z Ukraińcami, Niemcami i Węgrami. Dzięki temu ocalało wiele polskich wsi. Zajęliśmy duży teren. Stacjonowałem na południe od Kowla, od Zasmyk. Potem, jak odprowadziliśmy płk Bąbińskiego do przeprawy na Bugu, bo został wezwany do Warszawy, to pozostaliśmy we wsi Binduga gdzieś do 20 marca. To była duża wieś, na szkole wisiała biało-czerwona polska flaga.
         Płk Bąbińskego zastąpił płk Kiwerski - "Oliwa", dowódca Kedywu, który przyprowadził w pierwszych dniach marca do Sztunia za sobą kompanię warszawską. Przejechali samochodami w pełnym uzbrojeniu całe GG do Bindugi, tam przeprawili się i dotarli do mojej kompanii. Już 10 marca wzięli udział we wspólnej akcji na Korytnicę.
         Potem skierowano mnie do wsi Sztuń. Kompania niemiecka szła ze wschodu na zachód. Nastąpiły trzykrotne walki o Sztuń. Niemcy 2 kwietnia natarli na nas. Otoczyliśmy ich, były to najcięższe walki mojej kompanii, nawet wręcz. W kolejną noc z 3 na 4 kwietnia 1944 znowu trwała walka. Pomogły nam oddziały "Kowala", "Mohorta". Zostałem wówczas ranny w prawe kolano. Zginęło wtedy 10 polskich żołnierzy, 9 było rannych, w tym ja. Poległo 80 Niemców, do niewoli dostało się 40. Zdobyliśmy wtedy 26 wozów taborowych, w tym też kuchnie polowe. Moja kompania przeszła do rejonu Zamłynia i Wysocka.
         Potem były ciężkie walki o Stawki, Staweczki, lasy mosurskie. Współdziałaliśmy z oddziałem radzieckim. Wtedy nie żył już płk "Oliwa", zginął w czasie nalotu lotniczego, gdy przenoszono sztab dywizji z gajówki na cyplu lasu do nowego miejsca w chutorach Dobrego Kraju. Jego miejsce zajął zastępca, mjr "Żegota" - Tadeusz Sztumberk-Rychter. Poprowadził Polaków przez tory kolejowe, zdobyliśmy bunkry niemieckie, ale też ostrzelał nas pociąg pancerny z Kowla.
         Przebiliśmy się w lasy szackie. Zebrała się cała dywizja. Dowódca postanowił przebić się przez Prypeć. Poinformował przez radio Warszawę, iż będziemy przechodzili na wschód do wojsk radzieckich. I Batalion "Garda" udał się z oddziałem radzieckim nad Prypeć. Niemcy zauważyli ich, a były to 3 kompanie (ponad 300 żołnierzy Polaków) oraz grupa Rosjan, położyli na nich silny ogień. Rosjanie, będący z drugiej strony, nie wiedzieli, że to idą kompanie polskie z oddziałem radzieckim, też zaczęli strzelać. Były wielkie straty w ludziach, z połowa ich zginęła ze swoim dowódcą porucznikiem "Gardą". O tym zdarzeniu opowiedzieli mi ci, co przeżyli. Polaków, którym udało się przejść Prypeć, wcielono do Wojska Polskiego.
         Cała dywizja przebiła się przez Bug na Lubelszczyznę w rejon Ostrowa Lubelskiego. 27 WD AK zajęła duży obszar, kilka wsi. Moja kompania stacjonowała od 20 VI we wsi Maśluchy (była tu przeprawa przez Bug).
         Pierwsze dni, po przybyciu do nowego rejonu zakwaterowania, przede wszystkim wykorzystali żołnierze na spanie, jedzenie, reperowanie ubrań, obuwia oraz czyszczenie broni. Z wielką zaciętością niszczono robactwo, początkowo sami żołnierze organizowali pranie i gotowanie swoich ubrań, ale po kilku dniach służba sanitarna zorganizowała akcję dezynsekcji w specjalnym samochodzie zdobytym na Niemcach, który objeżdżał oddziały. Nawet część kompanii warszawskiej urlopowano. Wyjechali do Warszawy, by spotkać się z rodzinami. Później walczyli w Powstaniu w "Czacie 49", w kompanii por. "Piotra" - Zdzisława Zołocińskiego.

                  M. P.: Typował Pan, Panie Generale miejsca zrzutów. Czy dostaliście jakieś zrzuty dla 27. Wołyńskiej Dywizji? Czy nie byliście za dużym obciążeniem dla ludności na Wołyniu?

         Z. Ś-R.: Przyjęliśmy tylko jeden zrzut w lasach mosurskich. Staraliśmy się nie obarczać cywilów naszą aprowizacją. Obecność 27. Wołyńskiej na kontrolowanym przez siebie terenie w postaci dużej jednostki prawie regularnego wojska miała duże znaczenie dla tamtejszej ludności cywilnej. Mimo ciągłego zagrożenia tych terenów ze strony Niemców, działalność naszych oddziałów uspokoiła różne luźne, zbrojne grupy, dokonujące często napadów bandyckich, które dawały się we znaki bezbronnej ludności.
         Około 15 lipca łączniczka przekazała mi rozkaz Komendy Głównej, że mam zameldować się w Warszawie. Działalność w 27 DP AK zakończyłem jako porucznik, o mój awans wystąpił Tadeusz Sztumberk- Rychter po zastąpieniu "Oliwy".
         20.07. wyjechałem. Otrzymałem cywilne ubranie i przez Lublin, gdzie dostałem w punkcie kontaktowym papiery na Zbigniewa Kamińskiego, udałem się do Warszawy. Następnego dnia byłem w Warszawie, pojechałem do siostry na Żoliborzu, a potem zameldowałem się na punkcie kontaktowym.
         Wyznaczono mi nowe zadanie - odbiór zrzutów. Byłem na dwóch szkoleniach przy ulicy Miodowej, na których zapoznano nas z nowymi kryptonimami do odbioru zrzutów.

                  M. P.: Czy wiedzieliście, że za kilka dni wybuchnie powstanie?

         Z. Ś-R.: Ależ naturalnie, liczyliśmy dni. Czekaliśmy na moment rozpoczęcia z niecierpliwością. Miałem punkt kontaktowy na Hożej. Przeszło pierwsze czuwanie, potem drugie. Te dni ciągnęły się bardzo. Baliśmy się, że odwołają powstanie. Po kolejnych dwóch dniach zarządzono trzecie czuwanie, a było to 30 lipca 1944 r. 31 lipca już czuliśmy, iż lada moment musi coś się wydarzyć, aż późnym wieczorem przyszła łączniczka i poinformowała nas, że 1 sierpnia mamy stawić się na Pańskiej po broń, a na 17.00 wyznaczono godzinę "W".
         1 sierpnia o godzinie 11.00 pojedynczo, we dwóch udaliśmy się na Pańską 3/5, gdzie mieściły się w piwnicach nasze magazyny. Teren ten obstawiał, ubezpieczał nas ppor. "Jędras" - Zygmunt Jędrzejewski ze swą drużyną. Pobraliśmy pistolety maszynowe, kolty, granaty i na klatkach schodowych przygotowywaliśmy broń do użycia, trzeba było ją odwazelinować.
         Na punkcie pojawił się mjr "Witold" - Tadeusz Runge, cichociemny. Przedstawił się i powiedział, że będzie naszym dowódcą, odpowiedzialnym za batalion "Czata 49".

                  M. P.: Skąd wzięła się nazwa batalionu "Czata"?

         Z. Ś-R.: Nazwa wywodzi się od Centrali Zaopatrzenia Terenu, która wchodziła w skład Kedywu Komendy Głównej AK, początki Centrali to 1943 r.
         Potem z Pańskiej przeszliśmy piechotą na ulicę Karolkową. Szliśmy w luźnych płaszczach, bo pod nimi nieśliśmy broń. Część broni, amunicji przewieziono samochodami na Karolkową. Koncentracja nastąpiła około 13-14.00, potem ewidencja żołnierzy, organizacja batalionu. Mjr "Witold" przydzielił oficerom oddziały.
         Zostałem dowódcą kompanii, którą "Witold" wieczorem wysłał do ppłk. Jana Mazurkiewicza, "Radosława", dowódcy Zgrupowania "Radosław", w ramach którego walczyła "Czata 49".
         Miałem zaatakować fabrykę papierosów od strony ul. Dzielnej. Saperzy podłożyli pod mur fabryki materiał wybuchowy, zrobił się duży otwór, przez który wtargnęliśmy do fabryki. Po krótkiej walce z Niemcami zajęliśmy Państwowy Monopol Tytoniowy, zdobyliśmy samochód, mercedes 170 V, kilka samochodów ciężarowych, broń, amunicję, trochę żywności. Tym mercedesem jeździłem przez getto na Stare Miasto, ul. Miodową.
         Wzięliśmy też resztę Niemców do niewoli.
         3 i 4 sierpnia straszne walki toczyły się na Woli. Niemcy koniecznie chcieli nas zlikwidować.
         Toczyły się walki między Okopową, pl. Kercelego, Wolską, Karolkową. Potem nasze oddziały i baon "Pięść" ruszyły przeciwko Niemcom w rejonie ulic: Tyszkiewicza, Gostyńskiej, Płockiej, Działdowskiej i pl. Opolski. Początkowo odrzuciliśmy Niemców od atakowanego przez nich cmentarza ewangelickiego, ale natarcie załamało się. Następne dni to walka w obronie terenów przy Młynarskiej, Żytniej, Okopowej przy cmentarzach ewangelickim i żydowskim. Tam stał "Parasol". Niemcy podjeżdżali czołgami. Mieliśmy piaty, to doskonała broń przeciwczołgowa, taka gruszka wypełniona materiałem wybuchowym ze sprężyną, którą się naciągało i pocisk leciał na odległość 50 metrów, niezawodnie trafiał w czołg, ten zapalał się, zniszczone były gąsienice. W taki sposób batalion "Zośka" zdobył 3 czołgi, 2 uruchomiono.
         5 sierpnia zdobyta została "Gęsiówka", w ruinach getta nadal funkcjonował niewielki obóz z zatrzymanymi tam Żydami. Akcja udała się dzięki osłonie zdobytego w przeddzień niemieckiego czołgu. Potem chcieliśmy zdobyć Szpital Wolski. 6, 7 sierpnia walczyliśmy wzdłuż Płockiej. Było silne natarcie 3 naszych batalionów. Zginęło wówczas dużo naszych żołnierzy. Bardzo przeżyłem śmierć mojego kolegi z czasów nauki w gimnazjum Rydzynie, Staszka Potworowskiego, zginął tuż obok mnie na Płockiej. Niemcy dokonywali masowych mordów na ludności cywilnej.
         Natarcie nie udało się. 8 sierpnia zaczęliśmy się wycofywać przez Stawki. Na Stawkach zdobyliśmy magazyny, mieliśmy żywność, mundury. Całe nasze zgrupowanie chodziło ubrane w zdobyczne panterki. Grupy "Radosława" rozpoznawano po tych panterkach. Byliśmy dobrze zaopatrzeni w broń. Udało się nam odebrać kilka zrzutów, zdobyliśmy trochę broni na Niemcach.
         Jednak batalion był pod ciągłym ostrzałem granatników i pociągu pancernego. 10 sierpnia trwał ciągły ostrzał artyleryjski "Czaty 49". Niemcy niszczyli systematycznie Warszawę dom po domu. Wszędzie było widać łuny pożarów.
         Potem walki o utrzymanie Stawek i Muranowa.
         17 sierpnia przeszliśmy na Stare Miasto. Mieliśmy chwilę odpoczynku w kwaterach przy Mławskiej i przy szpitalu Św. Jana Bożego na Franciszkańskiej. Potem znowu ciężkie boje na Muranowie. Dowództwo postanowiło, że odbijemy Stawki. Tam w magazynach była żywność, broń, a zaopatrzenie było bardzo ważne. Stawki dwa razy przechodziły z rąk do rąk.
         Na Muranowie zostałem ranny w lewe ramię i w głowę.
         Chcieliśmy połączyć Stare Miasto z Żoliborzem. Przyszedł rozkaz od płk Wachnowskiego, dowódcy Starego Miasta, że mamy całym batalionem "Czaty" nacierać na tory, na Cytadelę.
         21/22 sierpnia moja kompania, "Zośka", część "Parasola" nacierała na boisko klubu "Polonia".
         Niemcy siekli w nas z pociągu pancernego, granatnikami, moździerzami. To były straszne chwile, natarcie trwało cały dzień. Pociski uderzały z każdej strony. Ziemia wylatywała w powietrze, kolegów rozrywało na naszych oczach. Mogę porównać tę akcję z bitwą pod Kockiem. Zginęło wtedy na "Polonii" trzydzieści kilka procent naszych żołnierzy. Dopiero pod osłoną nocy mogliśmy zabrać rannych i z tymi, co przeżyli wycofać się na Stare Miasto.
         Mówiłem już o moim wielkim szczęściu w życiu. Bez specjalnej Opatrzności Boskiej nie przeżyłbym tych wszystkich tragicznych chwil, począwszy od ucieczki z Kijowa, walkach w SGO "Polesie" czy w Powstaniu. Największe szczęście miałem 28.08. w czasie tragicznego dla nas nalotu niemieckich Stukasów. Byliśmy w domu na ul. Mławskiej 3/5 na pierwszym piętrze z dowódcą batalionu "Witoldem", moim adiutantem Dankiem Jaksą- Dębickim. Siedzieliśmy przy stole w pokoju. Nagle nadleciały samoloty. Na budynek posypały się bomby. Zdążyłem tylko krzyknąć, aby koledzy rzucili się na tapczan we wnęce pokoju. Nagle wybuch. Przeleciała obok nas cała kamienica. Strasznie nas dusił dym, kurz, osiadła wokół sadza. Przeżyliśmy we trójkę na tapczanie we wnęce przy jednej jedynej ścianie. Wyczułem pod nogami dach, który był metr niżej. Po nim zsunęliśmy się w dół na podwórze.

                  M. P.: Słyszałam o tym zdarzeniu od Joanny Runge-Lissowskiej, prezes naszego Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego. Jej dziadek, mjr "Witold" często wspominał to wydarzenie, jak cudem uniknęliście śmierci.

         Z. Ś-R.: Ta ściana stała chyba do 1949 r. Jak byłem w Warszawie w 1947, to przejeżdżałem przez Stare Miasto i widziałem tę ścianę, nadal stał przy niej tapczan. Znowu refleksja, że powinniśmy być na tamtym świecie, ale na szczęście ocaleliśmy.

                  M. P.: To już był prawie koniec sierpnia 1944 r. ...

         Z. Ś-R.: 29 sierpnia zebrano nas na odprawie. Przedstawiono plan przejścia kanałami, taki "desant kanałowy" na pl. Bankowy w celu uderzenia na nieprzyjaciela od wewnątrz, równolegle z uderzeniem oddziałów śródmiejskich, które miały atakować od Królewskiej Wywiad płk Wachnowskiego sprawdził, że obok ustępów ogrodzonych blachą są dwa włazy. Nimi wyjdziemy i zaatakujemy Niemców. Powiedziałem, że ja poprowadzę żołnierzy. Zebrałem 120 żołnierzy, przeważnie z "Czaty", ale też z "Miotły" i "Zośki", także część od por. "Piotra" (ci z kompanii warszawskiej, którzy wyjechali na urlop z 27.Wołyńskiej). Na tych chłopcach można było polegać.
         W nocy z 30 na 31sierpnia weszliśmy do kanału przez właz na pl. Krasińskich. Droga kanałami przeszła sprawnie, cicho. Szliśmy kawałek burzowcem, potem już niskim, metrowym kanałem, drogą okrężną przez Miodową, Krakowskie Przedmieście, Królewską i Żabią. Doszliśmy pod pl. Bankowy. Okazało się, że chłopcy otworzyli jeden właz, a na drugim stał samochód. Od czasu zwiadu Wachnowskiego Niemcy ściągnęli swoich na ten obszar. Na dodatek wychodzący żołnierze weszli w kawałki blachy, które otaczały ustępy, a zostały zniszczone podczas walk. Zrobił się ogromny hałas. Niemcy zorientowali się i zaczęli od razu po nas strzelać z granatników, karabinów maszynowych. Wyszło ich ośmiu, może dziesięciu, dwóm udało się wskoczyć z powrotem do kanału. Jednego ranili w rękę. Reszta drużyny zginęła.
         Ja miałem wyjść za "Jędrasem", Zygmuntem Jędrzejewskim, kolegą z podchorążówki. Zawsze trzymaliśmy się razem, zawsze trzeba było mieć pełne zaufanie do siebie. Zygmunt już był pod samym włazem Ja za nim, gdy nagle wpadli na niego żołnierze. Prędko zamknęliśmy właz. Musieliśmy cofnąć się pod Krakowskie Przedmieście niskim kanałem, potem kawałek burzowcem, a tam były po bokach ławy z cegły klinkierowej, więc cała kompania mogła usiąść. Posłałem meldunek do "Radosława" z zapytaniem, co mamy robić, czy wracać na Stare Miasto. Dopiero po dwóch, może trzech godzinach przyszedł łącznik z rozkazem przejścia na Śródmieście. To był pierwszy oddział, który przeszedł ze Starego Miasta na Nowy Świat róg Wareckiej.
         1 września wyszliśmy z kanałów. Skierowano nas na Chmielną, do szpitalika przy Prudentialu. Wyglądaliśmy strasznie po przejściu kanałami. Umyto nas, odżywiono. Przeszedłem się zadowolony innym światem niż ten, który mi ostatnio towarzyszył podczas walk, do siostry, mieszkała na rogu Nowego Światu i Foksal. Opatrzyła mnie, bo byłem ranny, miałem odłamek w ramieniu, nie udało się go wyjąć podczas Powstania i tak pozostał mi do dzisiaj. Po dwudniowym wypoczynku w rejonie Chmielnej, Traugutta i dołączeniu reszty oddziałów, które do końca walczyły na Starówce, dostaliśmy rozkaz przejścia na Czerniaków.
         W nocy z 3 na 4 września przez barykadę w Al. Jerozolimskich, pl. Trzech Krzyży, który był w gruzach, udaliśmy się rowem wzdłuż Książęcej na Czerniaków. "Czata 49" zajęła kwatery na ul. Okrąg. Dowodził nami mjr "Witold", jego sztab umieszczono na Okrąg 2. Zaraz na drugi dzień zaczęły walić "krowy", takie sprzężone ze sobą moździerze, wyjąc strasznie, z charakterystycznym świstem uderzały obok nas. Potem waliło bardzo dużego kalibru działo kolejowe. W czasie walk zasypało kilku kolegów.
         Cały czas trwał silny ostrzał artyleryjski. Waliły się domy, zasypując żołnierzy. 11 września moja kompania stacjonowała przy ul. Ludnej, placówki moich żołnierzy były też na terenie Gazowni Miejskiej. Batalion z trudem utrzymywał punkty łączące Czerniaków ze Śródmieściem. Z "Czatą" były oddziały "Kryski". Ppłk "Radosław" dowodził całym odcinkiem. Następnego dnia od rana na dzielnicę runęła nawała artylerii. Przez cały dzień Niemcy bombardowali, potem ruszyła niemiecka piechota. Ciężkie ataki nieprzyjaciela dosięgły moją kompanię w gazowni przy Ludnej. Wspomogli nas z "Kryski" i oddział por. "Czarnego" Kosztem dużych strat utrzymano teren gazowni. 14 września obsadziliśmy gmach ZUS-u i okolice Ludnej. Wieczorem miło miejsce silne natarcie na naszą pozycję i Niemcy wyparli nas z terenu ul. Ludnej.
         Po praskiej stronie stało wojsko polskie. W nocy z 14 na 15 przyszedł do nas zwiad z 1 Armii WP, czterech żołnierzy, jeden ranny, który został, a trzej pozostali z por. "Jagodą", Kaziem Augustowskim, wysłanym przez ppłk "Radosława" z żądaniem wsparcia w postaci broni i lądowania na przyczółku jednostek polskich. Popłynęli pontonem na Saską Kępę. Przed nimi łodzią udał się mjr Kmita z pięcioma chłopcami, osłaniał ich por. Marczyk z mojej kompanii. Przenosili meldunek z dokładnym naszym położeniem. "Radosław" za wszelką cenę chciał utrzymać przyczółek czerniakowski dla ułatwienia lądowania żołnierzy WP.
         15 września nastąpiło pierwsze lądowanie "Berlingowców". Dowódcą tego batalionu był por. Kononkow. Ludzie zostali od razu rozmieszczeni po placówkach. Pierwszy batalion poszedł na Czerniakowską. Mieli ze sobą działka przeciwpancerne. Do każdego oddziału przydzielono naszego żołnierza, gdyż nie potrafili walczyć w warunkach miejskich. Zaraz w nocy przypłynęły następne łodzie. Niemcy zauważyli już ruch na brzegu Wisły i wzmógł się ostrzał artylerii, moździerzy. Nagle padł pocisk tuż obok mnie. Zginął por. Kononkow. Znowu ocalałem. Radiotelegrafista Kononkowa podał przez radio informację o śmierci dowódcy. Przekazano mi, że mam objąć dowództwo nad batalionem, i tak ja oficer AK, zostałem dowódcą "Berlingowców". Niestety to byli zwykli rolnicy ze wschodu, przerażeni strzelaniną, ruinami, żołnierze do walki na froncie, na dużych przestrzeniach. Nie potrafili walczyć w mieście. Nie potrafili się ukryć, więc nieprzyjaciel od razu zauważał nasze stanowiska.
         Jednak rwali się do walki, mieli działka przeciwpancerne do starć z czołgami, był pluton moździerzy, fizylierzy i to dzięki nim udało nam się utrzymać tak długo przyczółek czerniakowski. Odbierałem kolejne lądowania żołnierzy gen. Berlinga pod morderczym ostrzałem artylerii. Niemcy położyli ogień po Wiśle. Żołnierze wypadali wprost z pontonów do wody. Nie pomogła zasłona dymna. Masę sprzętu, samochodów zatopiono. Docierali do nas zdziesiątkowani.
         Jednak żołnierze 1. Armii WP bardzo wzmocnili nasze pozycje. Walczyli z nami ofiarnie, ramię w ramię na barykadach i w budynkach. Wkrótce Niemcy zaczęli wypierać nasze zgrupowania. Brakowało amunicji, żywności i wody. 18 września nieprzyjaciel otoczył nasze pozycje. Na Wilanowskiej miał kwaterę dowódca, byłem przy "Radosławie" z "Berlingowcami". W piwnicach byli ranni. Niemcy podchodzili już pod samą kamienicę. Przed nami były dwa czołgi. Wezwaliśmy przez radiotelefon pomoc zza Wisły. Dzięki ich artylerii ocaleliśmy, gdyż sami nie poradzilibyśmy sobie.
         W nocy z 18 na 19 września ppłk "Radosław" poprosił dowódców 1. Armii o zabranie rannych z przyczółka. Wydał rozkaz, by znieść rannych i przygotować do ewakuacji. Ranni żołnierze zostali wyniesieni z piwnic, domów i ułożeni na skarpie nad Wisłą. Pierwsze pontony zabrały najciężej rannych. Działy się tam dantejskie sceny. Padł w pewnym momencie pocisk z moździerza i trafił obok czekających na przeprawę cichociemnych: Fryderyka Zolla (wówczas Kozłowskiego), ojca obecnego Andrzeja Zolla, Zygmunta Milewicza (został ranny) i "ciotkę Antosię", opiekującą się cichociemnymi. Ta wyjątkowa kobieta zginęła, do końca wykonując swe zadania. Była łączniczką, opiekunką "ptaszków", cichociemnych. Zdołaliśmy ich jeszcze przetransportować za Wisłę.
         Niestety następne pontony nie pojawiły się. 19 IX popołudniowy atak dwóch kompanii niemieckiej piechoty wspartej czołgami oddzielił Batalion "Czata 49" od pozycji reszty oddziałów Zgrupowania "Radosław" i "Berlingowców". Ppłk "Radosław" nakazał 20 września wyjść kanałami na Mokotów. Zostawiono oddział żołnierzy z "Czaty" i "Zośki" dla zabezpieczenia czekających na ewakuację. Przejście kanałami było bardzo trudne, trzeba się było podciągać na linie pod górę przez spiętrzenie wody, kanał był zatarasowany przedmiotami pozostałymi po poprzednich uciekinierach, do tego mieliśmy bardzo dużo rannych. Żołnierze szli kanałem burzowym od Solca, pod Myśliwiecką, Agrykolą i Parkiem Łazienkowskim. Rannych umieszczono w szpitalu Elżbietanek, a żołnierze byli niezdolni do dalszej walki, musieli odpocząć. Jedynie nieliczni wzięli udział w walkach o Królikarnię.
         25.09. "Radosław" wydał rozkaz przejścia do Śródmieścia.
         26.09. ewakuowałem się włazem na ul. Wiktorskiej razem z płk "Radosławem", mjr "Witoldem" i innymi żołnierzami. Właz na Puławskiej został zasypany i dalsza ewakuacja odbywała się przez właz na Szustra, który ochraniał pluton por. "Małego". Mieliśmy dobrego przewodnika, więc nie zabłądziliśmy i wyszliśmy na rogu Wilczej i Al. Ujazdowskich.

                  M. P.: Czy to był już koniec walk "Czaty 49"?

         Z. Ś-R.: Tak. Przeżyliśmy jeszcze bardzo smutną chwilę 27.09. przypadkowa kula trafiła por. "Małego" w Al. Ujazdowskich. Przeszedł z nami całą drogę od Woli, Starego Miasta, przez Czerniaków, Mokotów, osłaniał naszych żołnierzy przy wejściu do włazu kanałowego na ul. Szustra. W jednym z ostatnich dni zginął dzielny oficer, kilka razy był zasypany, odkopywano go z gruzów, a tu wpadł granatnik i odłamek uderzył go w skroń.

                  M. P.: Jak wyglądało opuszczanie miasta?

         Z. Ś-R.: Od 3 października wychodziła z Warszawy do Pruszkowa, do obozu przejściowego ludność cywilna. W tym czasie wszyscy dowódcy oddziałów AK walczących w stolicy zamykali sprawy organizacyjne, nadawali awanse, odznaczenia. Zostałem wówczas majorem, mój dowódca "Witold" podpułkownikiem, chociaż formalnie później (jednak starszeństwo awans 2.10.).
         Po ogłoszeniu kapitulacji 4 października "Radosław" zadecydował, że do niewoli mógł pójść każdy według własnego uznania. Wybrał pewną grupę żołnierzy, najbliższych współpracowników, która miała kontynuować działalność konspiracyjną, wśród nich byłem ja oraz mjr "Witold". W Pruszkowie (jako cywile) zgłosiliśmy się na tzw. "jedynkę". Tam lekarz zanotował nas jako rannych, a po dwóch dniach wysłano nas do szpitala w Grodzisku Mazowieckim. Jednak od razu z "Witoldem", mjr Tadeuszem Runge udaliśmy się do Milanówka. Nadal działaliśmy w konspiracji. Przekazywaliśmy do Londynu informacje na temat koncentracji wojsk nieprzyjaciela, ruchach Niemców w Warszawie. Po wyzwoleniu stolicy 17 stycznia 1945 r. przenieśliśmy się do Łowicza, gdyż ten teren znał "Witold" z czasów przyjmowania zrzutów. Obserwowaliśmy sytuację. Utrzymywaliśmy nadal kontakt z "Radosławem", który kierował siecią wywiadowczą w okolicach Częstochowy i Krakowa. Koniec wojny zastał mnie w Łowiczu. 7 maja zameldowałem "Radosławowi", ppłk Janowi Mazurkiewiczowi, że wyjeżdżam do Poznania. Udałem się na krótko do szwagra do Środy a potem do Poznania.

                  M. P.: Kiedy ujawnił się Pan? Czy był Pan represjonowany?

         Z. Ś-R.: Nie ujawniałem się, więc nie byłem też represjonowany. W Poznaniu żyłem pod zmienionym nazwiskiem. Najpierw pracowałem w Biurze Samochodów Remontowanych "Motozbyt", odbierałem zużyte samochody z Unry. Wtedy nie produkowano od razu samochodów w kraju, a potrzeby były. Remontowano je w naszych zakładach (podwozia, silniki). Potem byłem kierownikiem biura sprzedaży. Prowadziłem sprzedaż samochodów już wyremontowanych. Jeździłem po całej Polsce. Krótko pracowałem jako kierowca w Poznańskim Przedsiębiorstwie Transportowym, a od 1956 do emerytury jako inspektor techniczny w Zjednoczonych Zakładach Gospodarczych INCO. Było nas kilkunastu inspektorów. Jeździliśmy po budowach, udzielaliśmy instruktażu zakładania izolacji termicznych, wodnych, były to na ówczesne czasy nowości w technice budowlanej. W Biurze Projektowym w INCO pracowałem do 1977 r.
         Powróciłem do Warszawy w 1963 r., zamieszkałem w Radości.

                  M. P.: Założył Pan rodzinę?

         Z. Ś-R.: Moją żonę poznałem w 1946 r. w Gdańsku. Odbierałem wtedy z Gdyni 500 samochodów z Unry. Siostra Danusia poprosiła mnie, bym przekazał list Zosi Kochańskiej. Znały się z czasów wojny. Danusia - żona "Dżula" ukrywała ją w czasie wojny z malutkim Maciusiem, także po powstaniu. Słyszałem o niej, była kurierem wywiadu AK, ps. Marie Springer, ale o niej proszę poczytać - książka "Agatona" "Z fałszywym ausweisem po prawdziwej Warszawie".
         Poszedłem z listem Danusi, a w 1948 r. Zosia została moją żoną. Miała syna Maćka.
         Z mężem, ojcem Maciusia, Janem Kochańskim, cichociemnym, działali w konspiracji. Razem ich aresztowano we Lwowie. Zginął na Pawiaku.
         Zamieszkaliśmy w Poznaniu przy ulicy Wrocławskiej. W 1963 r. przenieśliśmy się do Warszawy-Radość, kupiliśmy dom na ul. Króla Kazimierza. Żona prowadziła warsztat rzemieślniczy w Warszawskiej Spółdzielni "Reflex". Ja nadal pracowałem W Biurze Projektowym zakładów INCO w Poznaniu, ale teraz jeździłem instruować budowlańców w województwie rzeszowskim. W 1977 przeszedłem na emeryturę. Maciek ukończył w 1968 Akademię Sztuk Pięknych, wybudował dom w Miedzeszynie i tu przenieśliśmy się.
         Żona zmarła w 1989 r. Nadal mieszkam w Miedzeszynie z siostrą Danusią, a obok nas Maciej z rodziną.

                  M. P.: Wiem, iż działa Pan społecznie. Jest Pan jednym z założycieli Związku Powstańców Warszawskich.

         Z. Ś-R.: Jak przeszedłem na emeryturę, to nie można jeszcze było zakładać związków. Płk Stanisław Książkiewicz ze ZBoWiD-u, organizacji kombatanckiej, zorganizował pierwsze zespoły żołnierzy Armii Krajowej, spotkania "Czaty 49", 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, w których uczestniczyłem. Dopiero po zmianach w 1989 r. wyszła ustawa o stowarzyszeniach, związkach, które przez sąd trzeba było zarejestrować.
         Związek Powstańców Warszawskich powstał dopiero w 1989 r. Zostałem jego prezesem i tak zostało do dzisiaj. Jedynie trzy lata miałem odpoczynku, kiedy funkcję prezesa sprawował kol. Kazimierz Leski. Celem naszej organizacji pozarządowej jest utrzymywanie więzów przyjaźni między powstańcami, opieka nad nimi i ich rodzinami. Obecnie mają po 90, najmłodsi 80 lat. Zajmujemy się prawami kombatanckimi dla naszych żołnierzy. Dbamy o upowszechnianie wiedzy na temat historii Powstania Warszawskiego, współpracujemy z harcerstwem... Cieszę się, że powstało Muzeum Powstania Warszawskiego, od wielu lat zabiegaliśmy o nie. Byłem w składzie Rady Honorowej Budowy Muzeum Powstania Warszawskiego.
         Jestem też członkiem Związku 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, Związku Kleeberczyków SGO "Polesie", a 1 grudnia 2004 r. powołano mnie na członka Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari.

                  M. P.: Posiada Pan wiele odznaczeń wojskowych i cywilnych...

         Z. Ś-R.: Zostałem odznaczony: Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari (dwukrotnie), Krzyżem Walecznych (dwukrotnie), Krzyżem Partyzanckim, Warszawskim Krzyżem Powstańczym, a z cywilnych to Order Odrodzenia Polski, Polonia Restituta - Krzyż Komandorski z Gwiazdą.

                  M. P.: Nie spisał Pan nigdy swoich wspomnień. Dlaczego?

         Z. Ś-R.: Zawsze byłem bardzo zajęty, ale mój sekretarz z 27 Wołyńskiej, Władek Filar nagrał moje wspomnienia. Może jeszcze coś wspólnie zrobimy...

                  M. P.: Dzięki działaczom ZPW powstało w 2004 r. nasze stowarzyszenie, Stowarzyszenie Pamięci Powstania Warszawskiego 1944, które zaczęło się organizować w 2003 r.
                  Mamy wspólne cele działalności - szerzenie wiedzy o Powstaniu, patriotyzmu...
                  Ostatnio współpracowaliśmy przy projekcie, inicjatywie, by Sejm Rzeczypospolitej uchwalił rok 2009 Rokiem Powstania Warszawskiego.


         Z. Ś-R.: Będzie wówczas 65 rocznica wybuchu Powstania, a pozostało nas już niewielu.
         Kombatanci żyją po to, aby przekazywać wiedzę o Powstaniu, mówić o patriotyzmie, też takim współczesnym w czasie pokoju. Bohaterowie Powstania muszą przypominać podstawowe prawdy w życiu Polaków. Służba publiczna ma być poświęceniem dla wspólnego dobra, a Ojczyzna to rzecz święta. Młode pokolenie jest naszym skarbem narodowym, którego nie wolno zmarnować. Obecne elity rządzące powinny o nie dbać.

                  M. P.: Bardzo dziękuję, że zechciał Pan podzielić się ze mną swoimi wspomnieniami sprzed prawie 70 lat. Spotkania, kolejne rozmowy z Panem, Panie Generale, świadkiem tak ważnych dla nas Polaków wydarzeń, były dla mnie wielką przyjemnością, wspaniałą lekcją historii.
                  Wydaje mi się, że poznałam Pana wojenne losy bardzo dobrze, jednak im więcej czytam publikacji związanych z wojną, okupacją, konspiracją, to ciągle nasuwają mi się nowe pytania, ale na tym poprzestańmy. Jeszcze raz dziękuję.


         Z. Ś-R.: Życzę powodzenia w pracy w SPPW 1944 i wszelkiej pomyślności.


rozmawiała: Maria Poprawa

redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz





Copyright © 2009 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.