Wywiady

Wywiad z Panem Jerzym Sienkiewiczem

Poniższa rozmowa z Jerzym Sienkiewiczem został przeprowadzona w nawiązaniu do jego relacji zamieszczonej w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego. Porusza ona kwestie nawiązujące do jego wcześniejszej relacji.


         Jerzy Sienkiewicz urodził się w 1924 roku. Pochodzi z rodziny inteligenckiej- rodzice byli urzędnikami państwowymi. Przed wojną był uczniem gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie. Naukę w gimnazjum przerwał wybuch wojny. W początkach okupacji rozpoczął naukę na kursach przygotowawczych do szkół zawodowych, które były stworzone przez profesorów gimnazjum jako parawan dla rzeczywistej działalności, która polegała na przygotowywaniu uczniów do małej matury. Jerzy Sienkiewicz zdał małą maturę i kontynuował naukę na tajnych kompletach. Przerwał ją w 1943 roku, przechodząc do Armii Krajowej, w której działał jako kurier. Jednocześnie, z polecenia Armii Krajowej, podjął pracę w niemieckiej firmie OBHUT, zajmującej się ochroną magazynów i obiektów na niemieckich lotniskach.
         Na wiosnę 1944 roku, Jerzy Sienkiewicz został przeniesiony tymczasowo do plutonu 1140 A. K. w celu ochrony przed dekonspiracją, która nastąpiła w jego poprzedniej jednostce - oddziale Kedywu. Rozkazy o powrocie do macierzystej jednostki nadeszły już w czasie koncentracji do powstania, jednak wobec sprzeciwu kapitana "Konrada" i porucznika "Wojciecha" pozostał do dyspozycji w szeregach plutonu 1140, w którym dowodził wydzieloną grupą szturmową.
         W czasie Powstania Warszawskiego Jerzy Sienkiewicz walczył na Czerniakowie (m.in. uczestniczył w ataku na Most Poniatowskiego), Sadybie, Mokotowie, na tzw. przyczółku czerniakowskim, znowu na Mokotowie, a po przejściu kanałami do Śródmieścia, w okolicach ulicy Nowogrodzkiej.
         Wkrótce po kapitulacji uciekł z niewoli i zameldował się do dalszej służby w Błoniu, u podchorążego "Wnuka" - Tadeusza Topczewskiego. Dostał fałszywą kenkartę i podjął służbę w 57 plutonie 10-go pułku AK. W okresie bezpośrednio poprzedzającym ofensywę styczniową Armii Radzieckiej, należał do mieszanej grupy akowsko-rosyjskiej. Należeli do niej m.in. żołnierze batalionu "Zośka" (m.in. Michał Glinka) oraz major Jakowlew z grupy wywiadowczej Pierwszego Frontu Białoruskiego.
         Następnie zaangażował się w tzw. "Drugą Konspirację". Aresztowany po raz pierwszy w sierpniu 1945 roku, został uwolniony po upływie kilku miesięcy. Pracował później w UNRRA i jednocześnie studiował na Uniwersytecie Warszawskim. W 1946 r. rozpoczął pracę jako oficer kontaktowy Armii Amerykańskiej w misji poszukiwania zaginionych i poległych na terenie Polski żołnierzy i oficerów amerykańskich sił lotniczych i lądowych. W 1949 roku został ponownie aresztowany i więziony przez 6 lat, z czego 15 miesięcy spędził w celi z Władysławem Bartoszewskim. Uwolniony w 1955 roku podjął pracę w firmie "Beton Stal", a następnie założył prywatny zakład rzemieślniczy. Mieszka w Warszawie, na Sadybie Czerniakowskiej.
         Jest odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari oraz dwukrotnie Krzyżem Walecznych.




współczesne zdjęcie Jerzego Sienkiewicza


                  1. W.W.: Zadanie wyznaczone dla Pana plutonu na dzień wybuchu Powstania polegało na opanowaniu Mostu Poniatowskiego. Czy może Pan przedstawić więcej szczegółów na temat przygotowań do tej akcji?

         J.S.: W dniu 30 lipca odbyła się odprawa dowódcy plutonu z dowódcami drużyn i wstępne ustalenie zadań bojowych na pierwsze godziny powstańczego uderzenia. Odprawa miała miejsce w lokalu konspiracyjnym przy ulicy Nowy Świat 16. W tym samym lokalu przebiegała również koncentracja plutonu porucznika "Torpedy" z batalionu "Miotła" Zgrupowania "Radosław". Oddziały te miały początkowo wspólnie z moim plutonem 1140 blokować skrzyżowanie Nowego Światu - Aleje Jerozolimskie z kierunkiem uderzenia na Muzeum Narodowe - BGK. Żadne konkretne wprowadzające rozkazy odnośnie do obiektu natarcia nie zostały jeszcze w tym czasie wydane. Sam dowódca plutonu, nagabywany przez nas, był zaniepokojony brakiem danych o przedmiocie ataku, podkreślając w rozmowach brak czasu na ewentualne operacyjne rozpracowanie nieprzyjaciela.

         Dzień 31 lipca minął bez specjalnych wydarzeń. Wszystko wskazywało na dalsze przesunięcie terminu wybuchu powstania. W godzinach popołudniowych została zorganizowana rozmowa żołnierzy grupy szturmowej z dowódcą kompanii, któremu zaproponowano utworzenie 3-osobowych grup bojowych, które uzbrojone w broń krótką rozbrajałyby żołnierzy niemieckich kręcących się w rejonie Dolnego Czerniakowa. Dowódca kompanii, po naradzie z kpt. "Konradem", nie wyraził zgody na proponowane akcje uzasadniając odmowę możliwością dekonspiracji miejsc wyczekiwania poszczególnych jednostek. Dzień 31 lipca był po stronie niemieckiej dniem opanowania paniki odwrotu, powrotu do miasta policji i urzędów, przybycia generała Stahela, mianowanego komendantem wojskowym Warszawy - Twierdzy. Trasy przelotowe, a szczególnie Aleje Jerozolimskie, Aleja 3-go Maja i dalej wiadukt Mostu Poniatowskiego oczyszczone zostały z wycofujących się formacji kolaboracyjnych i niemieckich. Z zachodu na wschód szły silne grupy pancerne. Rozpoznano jednostki elitarnej dywizji "Hermann Goering" i alarmowego oddziału O.K.W. Żołnierze tej jednostki wyróżniali się opaską z napisem "Hermann Goering" na lewym rękawie munduru na wysokości mankietu. Wozy bojowe i czołgi wymienionej formacji szły na wschód w pełnym maskowaniu polowym. Odnosiło się wrażenie, że przerzucane oddziały są nastawione na zetknięcie się z Armią Sowiecką jeszcze w granicach wielkiej Warszawy. Ulice miasta patrolowały grupy składające się z żołnierzy Wehrmachtu, policji, Waffen SS w sile 15-20 ludzi. Zatrzymywały się one i rewidowały nie tylko osoby cywilne, ale również członków formacji niemieckich, poszukując dezerterów. Na rogach tras przelotowych spotykało się wojskowych żandarmów armii węgierskiej- nieomylny znak koncentracji Węgrów w rejonie Warszawy. Nad miastem toczyły się bez przerwy pojedynki powietrzne lotnictwa sowieckiego z niemieckim. Przywrócenie przez Niemców porządku odwrotu niepokoiło, ale jednocześnie dawało złudzenie szybkiego wkroczenia Armii Sowieckiej do Warszawy.

         Łącznik dowódcy "Bob", przekazał na kwaterę grupy szturmowej rozkaz gotowości dla całego plutonu, polecając jednocześnie "Frankowi" stawienie się na odprawę o godz. 11.30 w gmachu Zarządu Miejskiego przy ulicy Nowy Świat (w miejscu gdzie znajduje się były budynek KC PZPR). Około godziny 11-tej, na punkcie wyczekiwania Solec 41, zameldował się "Franek", któremu podano treść rozkazu porucznika "Wojciecha" i polecenie skierowania się na odprawę. Udając się na nią, dowódca plutonu zabrał ze sobą mnie, "Szarego" i kilku łączników. Odprawa rozpoczęła się około godziny 12-tej w jednej z sal Zarządu Miejskiego. Osłonę stanowiły drużyny plutonów 1138 i 1139, uzbrojone, z opaskami biało-czerwonymi. W pomieszczeniu typu biurowo-szkolnego ustawiono tablicę na której kredą narysowany był szkic trasy Aleje 3-go Maja - Wiadukt - Most Poniatowskiego i jego warszawski przyczółek z zaznaczeniem kierunków natarcia poszczególnych plutonów. Otwierający odprawę dowódca kompanii podał następujące elementy: godzinę "W" wyznaczono w dniu dzisiejszym o 17-ej. Hasło i odzew obowiązujące w przeciągu 24 godzin: Wolność-Warszawa. Zadanie bojowe dla plutonu 1140: zaatakować od strony południowej niemiecką obsadę przyczółka warszawskiego Mostu Poniatowskiego, wedrzeć się na most, unieszkodliwić założone tam ładunki wybuchowe. Posuwać się mostem w kierunku Saskiej Kępy, nie dopuszczając za wszelką cenę do jego wysadzenia. Z plutonu 1140 w trakcie odprawy znajdowali się "Franek", ja i "Szary". Łącznicy do poszczególnych drużyn czekali w sąsiednim pomieszczeniu. Podchorąży "Ala" (Kazimierz Imroth), który z opóźnieniem przybył do gmachu, rozpoczął natychmiast przegrupowanie swojej drużyny z rejonu Nowego Światu w rejon ulicy Solec 24.

         Kontynuując odprawę, "Wojciech", na pytanie dotyczące obsady nieprzyjacielskiej przedmościa, potwierdził brak jakiegokolwiek elementarnego rozpoznania. Opierając się na spostrzeżeniach z poprzednich tygodni stwierdził on, że jest to prawdopodobnie obsługa dział przeciwlotniczych, które wchodziły w skład obrony przeciwlotniczej rejonu Warszawy. Byliśmy zaskoczeni tak eksponowanym zadaniem, a jednocześnie przekonani, że będziemy pierwszymi żołnierzami, którzy w boju spotkają czołówki Armii Sowieckiej. Jeszcze przed zakończeniem odprawy "Franek" zwolnił również podchorążego "Szarego" z poleceniem dopilnowania przegrupowania plutonu na nowe stanowisko wyjściowe w rejonie posesji Solec 24. Dalszy ciąg odprawy zawierał szereg pytań skierowanych do dowódcy kompanii. Podchorąży "Sawa" dopytywał się o współdziałanie z oddziałami od strony wschodniej (Saska Kępa). "Wojciech" zapewniał, że natarcie nasze jest całkowicie zsynchronizowane i powinniśmy spotkać naszych kolegów w walce na terenie samego mostu. Padło jeszcze kilka innych pytań, w których stale powtarzała się sprawa broni. Miano ją pobrać z magazynu przy ul. Czerwonego Krzyża w wystarczającej ilości dla wszystkich. Już na początku odprawy, patrząc na rysunek w kierunku naszego natarcia, miałem wątpliwości, czy damy radę sforsować kozły hiszpańskie i plątaninę drutów kolczastych, zabezpieczających podejście do stanowisk nieprzyjaciela na moście. Dzieliłem się uwagami z "Frankiem" i najbliżej mnie siedzącymi. Wątpliwości moje nasunęły mi pomysł, który - w trakcie gdy porucznik "Wojciech" zwrócił się do zebranych o pytania - za zgodą "Franka", przedstawiłem dowódcy kompanii. Licząc na odwagę i poświęcenie moich kolegów z grupy szturmowej, których byłem pewien, że w walce wręcz sprostają postawionemu zadaniu, zaproponowałem: grupa szturmowa z plutonu 1140 wejdzie na wiadukt Mostu Poniatowskiego na wysokości zejścia do ulicy Solec. Przy przystanku tramwajowym zatrzyma wagon tramwajowy, dyskretnie usunie osoby cywilne, obsadzi wagon motorowy, którym dojedzie do stanowisk niemieckich u wjazdu na most. Nagłym atakiem z tramwaju, w walce wręcz zniszczy obsadę przyczółka, barykadując wjazd na most dwuwagonowym składem tramwajów, tworząc w nim jednocześnie stanowiska broni maszynowej. Projekt nie został przyjęty. Porucznik "Wojciech", replikując, powiedział dosłownie: "dywersja się skończyła, teraz jesteśmy normalnym oddziałem wojskowym i musimy się stosować do ogólnie przyjętych zasad walki ulicznej". Przyjąłem do wiadomości jego uwagę. Byłem dowódcą grupy szturmowej i zdawałem sobie doskonale sprawę, że wspólnie z moimi kolegami przypadnie mi w udziale otwarcie drogi dla reszty plutonu.

         Wychodziłem z "Frankiem" po odprawie i rozmawialiśmy cały czas o stanie uzbrojenia plutonu i czekającym nas zadaniu. Nie miałem chwili wątpliwości, widząc entuzjazm kolegów w dniach koncentracji, że gotowi są na najwyższe poświęcenie. Bezpośrednio z Nowego Światu szliśmy z "Frankiem" piechotą Aleją 3-go Maja w kierunku wiaduktu mostu. Mijając Muzeum Narodowe, zostaliśmy zatrzymani przez żołnierzy Waffen SS stojących tam na posterunku. Moje dokumenty z budowlanej jednostki lotniczej uratowały "Franka" przed legitymowaniem. Mieliśmy przy sobie pistolety, strzelanina była o krok. Koniec łatwy do przewidzenia, na otwartym wiadukcie mostowym. Po przejściu przez rejon samych stanowisk niemieckich na przyczółku mostowym, zatrzymaliśmy się z "Frankiem" około 50 metrów przed drutami okalającymi ich umocnienia. W oparciu o balustrady wiaduktu twarzą na południowy wschód, przez około 10 minut obserwowaliśmy zachowanie załogi niemieckiej. Przez ten krótki czas udało się ustalić następujące elementy: niemiecka jednostka artylerii przeciwlotniczej, która od miesięcy obsadzała platformy na kamiennych wieżycach stanowiących rodzaj bramy mostu, została wymieniona przez oddział Wehrmachtu w mundurach feldgrau (poprzednicy mieli stalowe mundury Luftwaffe). Na koronie ziemnej stanowiska dwóch działek przeciwlotniczych prawdopodobnie kalibru 22 mm o podwójnych lufach (sprzężone). Działka obsadzone przez załogę w gotowości do strzelania przeciwlotniczego. Artylerzyści w hełmach bojowych z rękami na pokrętłach. Oficer w stopniu podporucznika obserwował przez lornetkę wschodnią stronę nieba. W kierunku miasta, oszańcowane workami z pisakiem dwa karabiny maszynowe typu MG-42 na statywie, pilnowane przez pojedynczych żołnierzy. Dzisiaj, na podstawie materiałów niemieckich można ustalić z całą pewnością, że był to pluton 654 batalionu pionierów Wehrmachtu, ze składu grupy Armii Środek, który został w dniu 28 lipca podporządkowany bezpośrednio szefowi pionierów 9 Armii. Dwie kompanie tego batalionu pod dowództwem kpt. Trennera z własnym plutonem dział przeciwlotniczych rozpoczęły minowanie mostów i przygotowywanie ich do wysadzenia już 29 lipca w godzinach rannych.

         Dnia 1 sierpnia około godziny 9-tej rano wszystkie obsady mostu meldowały do miejsca postoju kapitana Trennera, którym był dom "Schichta" przy Nowym Zjeździe, gotowość do wysadzenia mostu. Załoga Mostu Poniatowskiego wynosiła 1 oficer, 3 podoficerów, 25 żołnierzy. Jak wynika z danych niemieckich, uderzenie plutonów 1138, 1129, 1140 miało iść w najbardziej newralgiczne miejsce drogowego systemu komunikacyjnego 9 Armii. Walki o przebicie tej trasy prowadzone przez Niemców dnia 3 sierpnia z udziałem doborowych formacji frontowych jak 19 dywizja pancerna i 4 Wschodniopruski Pułk Grenadierów potwierdzają dodatkowo znaczenie strategiczne ataku powstańczego na przyczółek warszawski Mostu Poniatowskiego. Można zaryzykować twierdzenie, że w dniu 1 sierpnia byliśmy jedną z grup działających bezpośrednio na rzecz frontu wschodniego i grupą, która miała do odegrania w wypadku pomyślnego rozwinięcia się natarcia sowieckiego pierwszoplanową rolę w otwarciu drzwi do Warszawy.



                  2. W.W.: Jak Pan ocenia początkową sytuację Powstania na Czerniakowie?

         J.S.: Powstanie - to była wielka improwizacja. W pierwszych dniach powstania, sytuacja na Czerniakowie wyglądała źle - spójrzmy na mapę. W tych dniach, olbrzymia część Czerniakowa była ziemią niczyją, tylko w okolicach Mącznej Powstańcy stworzyli "obóz warowny", jak go nazywam, w trójkącie wyznaczonym przez ulice: Czerniakowska, Solec i Mączna. Jedna barykada była na Mącznej i Solcu. W tym obozie zgromadziły się resztki oddziałów rozbitych w nieudanych szturmach w dniu 1. sierpnia. Były to oddziały V Zgrupowania "Siekiery", Szwoleżerowie z V Obwodu Mokotów oraz mój 1140 pluton z III zgrupowania AK "Konrad", III Kompania, a nawet żołnierze z VII pułku piechoty "Garłuch" z Okęcia. Dowódca mojej kompanii, czyli dowódca 3 kompanii III Zgrupowania "Konrad", por. "Feliks" Szaniawski, w nocy z 1 na 2 sierpnia, razem z 5 żołnierzami przepłynął na Saską Kępę i słuch po nim zaginął. Porozbijanymi oddziałami próbował dowodzić samozwańczy kapitan pseudonim "Sęp" Izydorczyk (w rzeczywistości sierżant WP), którego jednym z wyczynów było zabójstwo ppor Ledóchowskiego, oficera kawalerii, w jego własnym mieszkaniu na Przemysłowej. "Sęp" był za to sądzony po wojnie. Nasz bezpośredni dowódca, ppor. "Franek" był od nas starszy o około 10 lat, nauczyciel z zawodu, miał dużo dobrych chęci, ale był raczej pedagogiem, a nie dowódcą. W mojej grupie szturmowej, na 11 powstańców, 7 miało broń, reszta granaty. Częściowo byliśmy ubrani w panterki zdobyte dzięki rozbiciu niemieckiego samochodu ciężarowego w nocy z 1 na 2 sierpnia.

         3 sierpnia rano mieliśmy starcie z czołgami niemieckiej 19 dywizji pancernej idącymi pod Warkę. Nie mogli przejść Alejami Jerozolimskimi, a mieli rozkaz wyjść z Warszawy w kierunku południowym. Kilka pojazdów, w tym czołgi, zjechały z mostu Poniatowskiego, aby pojechać wzdłuż Wisły. Drogę zagrodziła im barykada na rogu Mącznej i Solca, i na Czerniakowskiej. W moim plutonie nie było granatów przeciwpancernych. Na szczęście ludzie od "Siekiery" z sierżantem "Małym" dysponowali ładunkiem wybuchowym zrobionym z małej bomby lotniczej, może 20 kg i ta uszkodziła niemiecki czołg typu Panzer IV, kiedy podjechał blisko. Nie był to "Tygrys". W większości wspomnień, każdy niemiecki czołg, czy działo szturmowe, to osławiony "Tygrys". W rzeczywistości nigdy nie widziałem czołgów tego typu w akcji na ulicach Warszawy. Zbyt dobre to były maszyny, aby Niemcy marnowali je do walk ulicznych. Czołg z uszkodzoną gąsienicą pozostał przy barykadzie, reszta niemieckich wozów czekała przy przystani "Syrena", a piechota niemiecka zaczęła posuwać się w naszym kierunku. To było dla nas trudne przejście. Każdy schował się do jakiejś dziury. Całe szczęście, okazało się, że Niemcy strzelali do nas z pocisków przeciwpancernych - oni byli przygotowani do walki z rosyjskimi T-34, a nie z nami. Taki pocisk mógł zrobić krzywdę chyba tylko przy bezpośrednim trafieniu. Któryś z kolegów pokazywał mi później te przeciwpancerne pociski jako "niewybuchy", odnajdowane w mieszkaniach w postaci "pocisku", który wyglądał, jak gdyby nie wybuchł, ale to był przeciwpancerny rdzeń. W czasie walki ciężko ranny został ppor. "Franek".

         Pod osłoną ognia karabinów maszynowych udało się Niemcom ściągnąć uszkodzony czołg. Walka z nami nie była ich zamiarem. Po tym starciu wycofali się z Warszawy inną drogą, przez ulicę Rozbrat. W całej naszej "ferajnie" nie było dowódcy. Porządek zapanował od 7-8 sierpnia, kiedy przybył kapitan "Kryska". Siedem wcześniejszych dni to było po prostu bezhołowie. To, co pamiętam na tym odcinku to bałagan i brak dowodzenia.

         Nie wiem jaki przebieg miałoby Powstanie na Czerniakowie, gdyby nie przybycie "Kryski". "Kryska" przyprowadził ze sobą cztery kompanie WSOP, czyli Wojskowej Służby Ochrony Powstania, kompletnie nieuzbrojone. W tych oddziałach mieli po trzy, cztery pistolety na kompanię. Wojsko powstańcze dzieliło się w momencie wybuchu Powstania na dwie kategorie. Po pierwsze zniknęły oddziały Kedywu. W momencie wybuchu powstania, Kedyw przestał istnieć jako taki. Był niepotrzebny. Z tego stworzono bataliony liniowe - wojsko pierwszej kategorii, liniowe, jak na przykład moja kompania, natomiast wojsko drugiej kategorii nosiło nazwę WSOP. Oni byli od tego, że gdy my zajmujemy gmach, i trzeba tego gmachu pilnować, to przychodzi WSOP. Jeżeli tworzymy obóz jeńców, to nie my zajmujemy się pilnowaniem go, ale WSOP. Zgrupowanie "Kryski" składało się z WSOP. Były to kompanie 21, 22, 23, 24, o ile się nie mylę. Na Czerniakowie było stosunkowo dużo żołnierzy ze zgrupowania porucznika "Siekiery", który nie ujawniał swego sztabu, tylko siedział na ulicy Szarej. A całe wojsko było w głębi Czerniakowa i obsadzało barykady na Czerniakowskiej, Solcu i Mącznej. Kiedy zjawił się "Kryska" i przyprowadził te namiastki czterech kompanii, na górze, w Alejach Ujazdowskich, gdzie mieścił się sztab, który był początkowo na Kruczej, doszli do wniosku że trzeba ściągnąć część oddziałów czerniakowskich. Tam nie mieli wojska, był batalion "Ruczaj", nie mieli czym obsadzać alei Ujazdowskich. I wtedy ściągnęli z Czerniakowa dwie kompanie porucznika "Siekiery". Ogołocili Czerniaków, ale zablokowali policję w Sejmie. W ten sposób na Czerniakowie zostały resztki zgrupowania "Siekiery" z jego zastępcą porucznikiem "Tumem". Posłano na Czerniaków również spadochroniarza, cichociemnego kapitana "Tura", który z tych wszystkich oddziałków zaczął tworzyć batalion. Do tego batalionu wszedł jako podstawowy pluton 1140, w którym byłem początkowo, przed dotarciem na Mokotów.

         Kryska zrobił jedną ważną rzecz. Wypchnął wszystkie oddziały, które były w tym obozie warownym zgrupowane w kwadracie wspomnianych czterech ulic jak najdalej w kierunku Niemców. Z Czerniakowskiej przesunął ich na Rozbrat, bo po drugiej stronie Rozbratu, w gimnazjum Batorego był batalion SA, tzw. "żółtki". Na Łazienkowskiej byli nasi, wypchnięci przez "Kryskę", a po drugiej stronie byli kawalerzyści z Waffen SS. Jedyna rzecz, która stanowiła dla niego przeszkodę w pełnym opanowaniu Czerniakowa była szkoła dziennikarska na ulicy Rozbrat. "Kryska" polecił tę szkołę zdobyć, w dniu 11 sierpnia. Było w niej kilku żołnierzy Wehrmachtu, pilnujących magazynów, którzy uciekli na górę, do Sejmu. I tak, linia Czerniakowa ukształtowała się wzdłuż ulicy Rozbrat do Łazienkowskiej, Łazienkowską do Wisły i to był kawał terenu z wąskim przejściem do Śródmieścia, przez ZUS, szpital, ulicę Książęcą.

         Mnie już wtedy nie było na Czerniakowie, gdyż piątego sierpnia trafiłem na Mokotów, na ul. Malczewskiego z 5 ludźmi (w tym czterema z dawnej mojej grupy szturmowej). Wszyscy przeszli na Mokotów z bronią. My byliśmy do końca zwartym oddziałem. Na Malczewskiego było dowództwo pułku "Baszta" (część wyszła wcześniej do Kabat). "Reda" przyjął mój meldunek, zobaczył nasze uzbrojenie i powiedział - przydacie mi się. Tak zaczął się mój pobyt na Mokotowie.






Jerzy Sienkiewicz w panterce

                  3. W.W.: Jak przedstawiał się stan uzbrojenia oddziałów znajdujących się na Czerniakowie?

         J.S.: Uzbrojenie pierwszego dnia powstania było tragiczne, śmiesznie tragiczne. We wrześniu 1939 roku, fortu na Sadybie broniła jednostka rezerwowa, któryś z pułków piechoty, chyba 336. Po walkach z Niemcami, część tej jednostki wycofała się w kierunku ulicy Czerniakowskiej. W momencie kapitulacji znajdowali się w rejonie ulicy Solec. Na posesji fabryki, zakopali swoje uzbrojenie. I poszli do domów, rozeszli się. Nasi, chyba 5 sierpnia, dostali "cynk", że tam jest zakopane uzbrojenie. Wykopali parę erkaemów wzór 28, w bardzo złym stanie, wykopali amunicję, granaty, francuskie karabiny i w taki prymitywny sposób dozbroili chociaż po kilkunastu ludzi po plutonach.

         Drugim wspaniałym momentem dla Czerniakowa było to, że jeden z samolotów, który dokonywał zrzutów dla Warszawy, zrzucił w rejonie Czerniakowa cały swój ładunek. Osiem lub dziesięć kontenerów. W tych kontenerach było bardzo dużo piatów i amunicji do piatów. Czerniaków mógł zaopatrzyć w piaty Śródmieście południowe. Były steny, amunicja i materiały wybuchowe. Zestawienie tych dwóch rzeczy: "wykopaliska" i zrzutu dało jako takie, prymitywne uzbrojenie dla oddziałów, które mogły na zmianę przekazywać sobie broń.


                  4. W.W.: Przez dłuższy czas, w sierpniu, przebywał Pan na Mokotowie. W jaki sposób mógłby Pan scharakteryzować ówczesną sytuację w tej dzielnicy?

         J.S.: Do połowy sierpnia był względny spokój- tylko granatniki i karabiny maszynowe. Po 15 sierpnia zaczął się ogień "szaf". Sytuacja była trochę dziwna. W połowie sierpnia pod barykadę na Puławskiej podjechał powóz z Węgrami. Nasi wprowadzili ich na Malczewskiego, gdzie było dowództwo. Po wizycie w naszym dowództwie, kiedy wychodzili, zaczęły podnosić się okrzyki naszych w języku węgierskim "niech żyją Węgry", lecz pamiętam, że towarzyszący Węgrom oficer dał znak, żeby zaniechać tych okrzyków. Po wizycie Węgrów, "szafy" zaczęły walić w to miejsce.


                  5. W.W.: Wspomina Pan o widoku pomordowanych, podczas ataku w nocy z 5 na 6 sierpnia na ulicy Belgijskiej na Mokotowie. Jaki wpływ na zachowanie w walce miały tego typu przeżycia?

         J.S.: Celem ataku było wyparcie Niemców z ulicy Belgijskiej. Wcześniej, podczas okupacji, wiedziałem o niemieckim terrorze, ale nie widziałem zabitych. Teraz widziałem skutki masakry na własne oczy. Ludzie zginęli od wybuchów granatów, część została wykoszona przez karabiny maszynowe podczas próby ucieczki przez ulicę Puławską. Było tam około 200 osób. Trupy pomordowanych były tuż obok, smażyły się od ognia palącego się obok domu. Odór palących się ciał, odór pierza - ten ostatni to był ciągle obecny smród mordowanego miasta. Wtedy pomyślałem, jak ogromną cenę płaci ludność cywilna za Powstanie. Zobaczyliśmy, że skończyły się żarty.
         Jaki to miało na nas wpływ? Był wśród nas jeden, którego krewni zginęli w tej masakrze. Na początku był gotów rzucić się pod czołg z granatami, ale później mu to przeszło.
         Przed Powstaniem Niemcy mordowali cały czas, ale wtedy, na Belgijskiej, to mordowanie było naoczne i to w takiej scenerii: półspalona kobieta, która zapewne próbowała wyczołgać się.
         Usiadłem potem na krześle i zasnąłem. Kiedy się obudziłem zauważyłem, że zaledwie po kilku dniach Powstania widziałem trawę, która zaczynała już rosnąć między kostkami bruku. Oprócz widoku pomordowanych, pamiętam ten szczegół.



                  6. W.W.: Czy może Pan podać więcej szczegółów na temat Pana ponownego, dwudniowego pobytu i walki na przyczółku Czerniakowskim, od 17 do 19 września?

         J.S.: W drugiej połowie września zostałem wezwany do sztabu płk. "Waligóry" dla ustalenia, czy jest możliwe przeprowadzenie patrolu przez linie niemieckie w kierunku na Siekierki. Nie znałem wtedy składu patrolu. Rozmawiałem wtedy z kpt. "Wanią". Dowódcą patrolu został plut. "Afrykańczyk" (były żołnierz , podoficer Legii Cudzoziemskiej - świetnie klął po francusku). Wieczorem cała nasza grupa, w składzie której był również kapitan sowiecki, próbowała na wysokości Królikarni sforsować linie niemieckie. Kilkakrotne kontakty z Niemcami i wymiana ognia spowodowały zaalarmowanie Niemców u podnóża skarpy i przeszkodziły naszej wyprawie. Wróciliśmy na górę i tam, w sztabie "Karola", kpt. "Wania" dowiedział się, że na Czerniakowie wylądowały oddziały Berlinga. Nastąpiła zmiana kierunku i prowadzona przez pchor. "Selima" grupa "Wani" odbyła drogę kanałem na Czerniaków.
         Byłem na Wilanowskiej przy sztabie ppłk Radosława i wziąłem udział w toczącej się tam bitwie. Tam spotkałem go po raz pierwszy. Po wojnie działaliśmy razem, m.in. przy budowie Pomnika Powstania Warszawskiego.
         Miałem przydział do mieszanej grupy Powstańców z "Czaty 49" i od "Kryski". To była regularna bitwa, z udziałem moździerzy, artylerii itd. Przed wybuchem Powstania mieszkałem na ulicy Solec 41. Budynek przy Solec 41 palił się, gdy tam dotarłem, mojej matki nie było (okazało się później, że wypędzili ją Niemcy, ale przeżyła). Naprzeciwko był skwerek z moździerzami berlingowców 80 mm. Trzy kobiety od Berlinga dowodziły tymi moździerzami. Na Czerniakowie ogromną pomoc stanowiła dla nas artyleria sowiecka zza Wisły. To dzięki niej obrona trwała tak długo.


                  7. W.W.: W nocy z 19 na 20 września przeszedł Pan z Czerniakowa na Mokotów kanałem, wraz z oddziałami "Radosława" ewakuującymi się z przyczółka. Spotkał Pan wówczas weteranów, którzy mieli za sobą walki na Woli, Starówce i Czerniakowie. Jakie wrażenie wywarli na Panu?

         J.S.: Jedyną zwartą grupę stanowił "Parasol", około 25/30 ludzi. Reszta to była mieszanka ludzi z "Zośki", "Czaty 49" i od "Kryski" oraz dwóch moich kolegów z plutonu 1140, którzy zostali na Czerniakowie, kiedy ja poszedłem na Mokotów.
         Po pobycie na Czerniakowie, gdzie przeżyli regularną bitwę, byli strasznie wyczerpani. Wszyscy ludzie od "Radosława" byli lekko ranni. Kapitan "Motyl" miał obandażowaną rękę. Poza tym, przeżyli załamanie związane z lądowaniem berlingowców, które dało wpierw nadzieję na to, że zwolnią nas z walki, a wręcz pójdą w głąb miasta. Tak się nie stało. Była masa broni i amunicji, były karabiny maszynowe i działka przeciwpancerne, a i tak nic z walki o obronę przyczółka nie wyszło. To była dla nas niespotykana rzecz, kiedy po kątach stała broń po poległych, można było brać, co się chciało, na przykład karabiny w piwnicy po tych, co przepłynęli Wisłę.
         Moim zdaniem, "Radosław" słusznie postąpił wyprowadzając resztki swojego zgrupowania z Czerniakowa. Zachował się jak doświadczony dowódca. Ale i tak pół batalionu "Zośka" zostało, z porucznikiem "Jerzym". Z "Radosławem" zabrali się tylko ci, którzy byli przy nim bezpośrednio. Ja byłem przy jego sztabie. Kiedy major Łatyszonok od Berlinga zobaczył rano, że nie ma "Radosława", przeraził się.


                  8. W.W.: Co Pan pamięta z okresu końcowych walk na Mokotowie, kiedy Niemcy przypuścili ostateczny szturm?

         J.S.: W dniu 24 września o świcie batalion policji ukraińsko-niemieckiej stacjonujący na Dworkowej uderzył na grupę por. "Górala". Zaalarmowany, brałem udział w tej walce z moimi kolegami, którzy przyszli z Czerniakowa. Niemcy stracili 3 poległych policjantów i kilku rannych. Ta sama grupa policjantów wyciągała z kanałów żołnierzy Mokotowa i 27 września rano mordowała ich na ulicy Dworkowej, mszcząc się za śmierć swoich kolegów. Wieczorem, około godziny 20, w dniu 26 września dostałem rozkaz ewakuacji swojej grupy z Mokotowa w kierunku Śródmieścia. W moim przypadku, dostanie się do kanału było wyjątkowo szczęśliwe. Wszedłem bocznym kanałem, na rogu Belgijskiej i Puławskiej, unikając ewakuacji z ulic Szustra i Bałuckiego.
         Około godziny 6. rano, 27 września, Niemcy zorientowali się, że kanały pod nimi są pełne powstańców i wysadzili część głównego kanału, na rogu ul. Podchorążych, dokładnie tam, gdzie jest wejście do Parku Łazienkowskiego. Zablokowali w ten sposób odcinek między włazem a Parkiem Łazienkowskim. Powstańcy, którzy szli za nami dostali się w ręce Niemców na ul. Dworkowej. Część z nich rozstrzelano. W kanale pod Parkiem Ujazdowskim były dwie barykady spiętrzające wodę, zaminowane granatami, ale rozbrojone przez saperów. Na ostatnim odcinku kanału, na skrzyżowaniu ul. Górnośląskiej, Myśliwieckiej i Piusa XI, była komora zbiorcza gdzie trzeba było się wspinać po drabinie. Wszystkie włazy na ul. Pięknej, Piusa, były pootwierane, tak że szliśmy właściwie pod nogami Niemców. Ja byłem już poprzednio w kanałach i nie bałem się tej przeprawy. Dla wielu innych był to wstrząs i tracili panowanie. Po wyjściu z kanałów w Śródmieściu, nikt się nami nie zajął. Inaczej było w przypadku ewakuacji ludzi ze "Starówki", na początku września. Wtedy wychodzących z kanału przyjmowano herbatą i zajmowano się nimi. W naszym przypadku, nawet wyjście z kanału nie było osłonięte. Dwieście metrów dalej byli Niemcy. Była przesłona na wysokości ulicy Matejki.


                  9. W.W.: Dlaczego, Pana zdaniem, obrona Mokotowa trwała względnie krótko i upadła po czterech dniach?

         J.S.: Niemcy przestali nękać Mokotów drobnymi wypadami i pod dowództwem gen. Rohra przeprowadzili normalną operację bojową likwidacji dzielnicy. To przestało być zabawne, bo duża ilość liczba dział szturmowych likwidowała z miejsca wszystkie nasze punkty ogniowe. W dodatku, batalion dywizji Hermann Goering, wypożyczony na 2 dni do ataku, składał się z naprawdę dobrych żołnierzy. Willowa zabudowa połowy Mokotowa nie stanowiła praktycznie żadnej przeszkody dla czołgów. Walka o Żoliborz, uważana za podobną, trwała 3 dni.


                  10. W.W.: Czy w czasie Powstania miał Pan informacje na temat tego jak przebiega walka w innych dzielnicach?

         J.S.: Nie byłem zorientowany, co się dzieje w innych dzielnicach, poza Czerniakowem i Mokotowem oraz - w końcowej fazie - w Śródmieściu.


                  11. W.W.: W okresie rozmów kapitulacyjnych, już w czasie, gdy przeszedł Pan kanałami do Śródmieścia z Mokotowa, przyszli na wasz odcinek ludzie od Dirlewangera. Wspomina Pan, że wyglądali "normalnie". Czy może pamięta Pan więcej szczegółów, czy wrażeń z tego zaskakującego spotkania?

         J.S.: Pytałem Dirlewangerowców, co z nami zrobią. Wśród nich był facet z wyspy Rugii, który mówił narzeczem słowiańskim, ale bardzo niezrozumiałym, że "zabiorą wos na wielki ploc i zapytają, czy będzieta chcieli razem z nami bić bolszewików". Niemcy taki Legion formowali już w sierpniu 44, i to bardzo ostro. Miała to być formacja Wehrmachtu . Tworzyli bataliony i zwerbowali około 2 tysięcy ludzi.

         Jeśli chodzi o zbrodnie Niemców, to są one faktem, ale są też inne przykłady ich zachowania. Na przykład, na przyczółku czerniakowskim, w ogniu walki, która przynosiła Niemcom straty, Niemcy potrafili ewakuować do Krakowa szpital z ulicy Zagórnej. Nie było wątpliwości, że jest to szpital powstańczy. Wszystko zależało od tego, kto uderzał na danym odcinku. Zdarzały się oddziały, które pozwalały ludziom normalnie wyjść. Do dziś dnia nie wiem, dlaczego oni powiesili księdza Stankę. Dzień wcześniej on chodził do nich jako parlamentariusz i wydawało się, że powinni go byli uszanować.

         Inny - oprócz szpitala - przykład tego, jak może człowiek ocaleć będąc w ręku Niemców.
         Mój kolega, podchorąży z "Zośki", Edward Wiśniewski, dostał polecenie spenetrowania przedpola w kierunku kościoła św. Trójcy. Miał na sobie czapkę berlingowską i skórzaną kurtkę. Pocisk eksplodujący koło niego ogłuszył go Jak leżał na ziemi, to podszedł Niemiec i kopnął go w tyłek, mówiąc: "Wstawaj!". Edward podniósł się z ziemi - to było w okolicy ulicy Wilanowskiej. Niemiec zaprowadził go do punktu zbornego jeńców, który mieścił się w fabryce makaronów "Społem" na ulicy Czerniakowskiej. Tam mordowali ludzi. Niemiec był esesmanem. Drugi esesman w tym punkcie zbiorczym kazał Edwardowi kłaść się na stos trupów, bo nie chciało mu się nosić jego trupa. Dlaczego chciał go zabić? Rewidował go i znalazł przy nim granat obronny, w kieszeni, pod rękawiczkami. W tym momencie znowu pojawił się esesman, który Edwarda przyprowadził. Powiedział: "To ja go wziąłem do niewoli. Nie zabijaj go. On mi się poddał".
         Chłopaka wywieźli do obozu w Skierniewicach, jako berlingowca. Po drodze próbował się dowiedzieć, do której kompanii i do którego pułku należy, jako berlingowiec. Dopiero po październiku, po kapitulacji Warszawy przyznał się, że jest Akowcem.

         Różni Niemcy zachowywali się różnie. Kiedy pracowałem w niemieckiej firmie "OBHUT", skierowany tam przez wywiad AK, spotykałem młodych niemieckich żołnierzy Luftwaffe, sprawiających dobre wrażenie. Byli to mili i weseli ludzie, aż żal byłoby do nich strzelać. Pamiętam, jak cieszyli się, kiedy grupa AK "Osjan" wysadziła niemieckie maszyny transportowe na Bielanach, w czym również miałem swój udział, jako współautor planu akcji. Dzięki tej akcji, nie musieli lecieć na front wschodni. Umożliwiali nam również korzystanie ze strzelnicy.


                  12. W.W.: Jak Pan wspomina moment kapitulacji Powstania?

         J.S.: Byłem niepewny co do naszego dalszego losu. Nie mogłem uwierzyć, że Niemcy potraktują umowę kapitulacyjną poważnie i potraktują nas z honorami jako jeńców. Całe szczęście dla nas, że była możliwość kapitulacji. Bez niej czekała nas masakra. Połączenie Śródmieścia Południe ze Śródmieściem Centrum wisiało na włosku.


                  13. W.W.: Jakie czynniki, Pana zdaniem, zadecydowały, że mimo ogromnej dysproporcji sił, Powstanie trwało tak długo?

         J.S.: Uważam, że duże znaczenie miało opanowanie przez Rosjan przyczółka pod Magnuszewem. Niemcy ściągali wszystkie wartościowe siły, jakie mieli wtedy w Warszawie i okolicach do zatkania dziury we froncie pod Manguszewem. Ściągnęli tam m.in. jednostki dywizji Hermann Goering, które znajdowały się na Woli. Gdyby nie sukces Sowietów w uchwyceniu przyczółka, Powstanie trwałoby krócej.


                  14. W.W.: Przed Powstaniem, był Pan instruktorem w plutonie 1140. Jak Pan ocenia poziom wyszkolenia wojskowego Powstańców? Czy po Powstaniu stali się dobrymi żołnierzami, dzięki doświadczeniu zdobytemu w walce?

         J.S.: Proszę pana, to naiwne pytanie. Dlaczego? Pięćdziesiąt procent Powstańców nie wystrzeliło ani razu, z braku broni, a nawet z braku okazji. Jak to było z wyszkoleniem wojskowym u większości Powstańców, to można przeczytać dokładnie w książce Kurdwanowskiego. Ten człowiek nie miał w życiu karabinu, a szedł do powstania. Z broni długiej umieli strzelać właściwie tylko ci, którzy przed wojną byli w wojsku lub przeszli przysposobienie wojskowe. W moim plutonie 1140 żołnierze ze stażem konspiracyjnym byli dość dobrze uzbrojeni w pistolety maszynowe i pistolety zwykłe, znali dość dobrze karabin Mauzera i polski rkm wzór 28, nie znali natomiast rkm typu Bren. Taki rkm dostaliśmy o godzinie 16.00 1 sierpnia. Pochodził on ze zrzutów i nikt z nas nie potrafił go obsługiwać.
         Pamiętam, że kiedy byłem na Moktowie, w nasze ręce dostał się przeciwpancerny piat pochodzący ze zrzutów. Po otwarciu zasobnika okazało się, że jest to nieznane nam urządzenie - jak się zresztą okazało, niezwykle prymitywne, napędzane przez sprężynę, coś na wzór średniowiecznej kuszy. W środku były instrukcje po angielsku, więc zwróciliśmy się do jednego z cichociemnych. Ten spojrzał i spytał zdumiony: "Skąd to chłopaki skombinowaliście?". "Ze zrzutów". Nie potrafił nam pomóc. Był cichociemnym, ale wyspecjalizowanym w wywiadzie, dlatego pewnie nie znał tej broni.


                  15. W.W.: Co może Pan powiedzieć o sposobie walki Niemców?

         J.S.: Niemcy zaczynali atak zawsze od bardzo silnego przygotowania artyleryjskiego. Jeżeli to był rzeczywisty atak, bo czasami strzelali bez potrzeby. Przyjechali popukali i pojechali. Jeżeli zaczynali prawdziwy atak, to już nie popuścili. Wtedy, to była zupełnie inna kategoria walki.
         Inny charakter miała walka z policją. Policja była dobra w walce obronnej, jak mieli do obrony gmach, to bronili do upadłego, ale nie potrafili nacierać. Inna walka była z Wehrmachtem, z oddziałami frontowymi, które potrafiły i nacierać, i bronić się. Policja była przyzwyczajona do mordowania ludzi na ulicach. Nie byli przyzwyczajeni do tego, że do nich strzelano, jeżeli strzelano, to tylko do pojedynczych policjantów.
         Podczas pobytu w Śródmieściu zaobserwowałem, że mieli zwyczaj ostrzeliwać teren z moździerzy o określonej godzinie. Tłukli przez 15 minut, potem był spokój do pory poobiadowej. Od takiego ostrzału zginął porucznik "Mały" z "Czaty". Dostał w tył głowy odłameczkiem na wielkość dwóch szpilek, jak się okazało potem. Nie wiedzieliśmy, co mu się stało, kiedy nagle zaczął wymiotować i przewrócił się. W pierwszej chwili myśleliśmy nawet, że może pił wódkę.


                  16. W.W.: Czy pamięta Pan jakieś humorystyczne wydarzenie z okresu powstania?

         J.S.: Moi koledzy strzelali do bunkra niemieckiego z sowieckiej rusznicy. Nie bardzo wiedzieli w jaki sposób jest oznakowana amunicja sowiecka. Strzelili do bunkra pociskiem zapalającym, ale trafili dobrze, bo pocisk przeleciał przez szczelinę i wpadł do środka. Wcześniej, Niemcy ustawili w bunkrze fotel. Nawiasem mówiąc, byli bardzo wygodni: wynosili materace, łóżka, rozkładali się na nich, w dywany się owijali … Ten fotel się zapalił i z bunkra zaczęło się dymić. Przechodziłem właśnie w pobliżu kolegów, którzy powiedzieli do mnie: "Patrz co z tym bunkrem się dzieje!" Ja na to: "A coście zrobili?". "Strzeliliśmy z rusznicy!". "No i co?" "Patrz jak się pali!" Tak wyglądała ta nasza draka.


                  17. W.W.: Jak, w Pana przypadku, wyglądały ostatnie dni niemieckiej okupacji?

         J.S.: W ostatnim miesiącu 44 roku natrafiliśmy na radziecką grupę zwiadowczą z pierwszego białoruskiego frontu, na czele której stał major armii sowieckiej Jakowlew. Ta grupa dostała od nas bardzo cenne wiadomości, nie tyle ode mnie, ile od miejscowych oddziałów. Od miejscowych, bo podłączyła się do siatki wywiadowczej, z którą penetrowała linię kolejową Błonie - Płochocin - Warszawa. Wszystko, co szło po tej linii, dostawali właśnie Rosjanie.
         Obsadziliśmy szosę Grodzisk-Błonie sadowiąc się w rowie melioracyjnym na brzegu fabryki zapałek. To było na obrzeżu Błonia, gdzie była duża fabryka zapałek. Mieliśmy karabin maszynowy. Było nas chyba jedenastu, albo dwunastu. Wszyscy byliśmy uzbrojeni w karabiny i pistolety. Widać było, że się kończy ucieczka Niemców. Była godzina chyba pierwsza. Chcieliśmy ich ostrzelać, ale w tej końcówce nie natrafić na jakiś silny oddział, bo by nas wymiótł z tego rowu. Najciekawsze było, że w tym samym rowie stała niemiecka haubica 105 mm, razem z ciągnikiem, która nieopatrznie wjechała do tego rowu i już nie mogła z niego wyjechać. Oni po prostu nie zauważyli, że to był rów zasypany śniegiem. Załoga rzuciła w silnik granat i poszła. W ciężarówce tej haubicy było trochę amunicji. Wycofaliśmy się z tego rowu i zajęliśmy lepsze stanowiska na sągach drewna. Michał Glinka z "Zośki" mówi do mnie: "Chyba zaczniemy walić do tych samochodów?". Ja się wtedy odwracam i widzę, jak po ośnieżonym polu idzie z pół kompani esesmanów, którzy posuwali się na przełaj, ubrani w białe mundury zimowe. Jak byśmy zaczęli z nimi drakę? Z nami był major Jakowlew z tymi czterema Rosjanami. Mieli krótkie, białe kożuszki. Umundurowani byli po radziecku, bez żadnych "cudów" w postaci niemieckich mundurów. My byliśmy ubrani po cywilnemu, może jakiś płaszcz mieliśmy zabrany z samochodu. Mieliśmy pasy z magazynkami. Robi się przerwa na jakiś czas. Szaro jest i nikt nie jedzie. Nagle z daleka widać zbliżający się punkcik. Od strony Grodziska Mazowieckiego jedzie mały pojazd. Nastawiliśmy się na strzelanie. Myśleliśmy, że to będzie ostatni samochód niemiecki. Ale Jakowlew, który patrzył przez lornetkę, przeraził się.
         - To nie jest niemiecki pojazd, nie strzelajcie!
         Podjechał do nas amerykański half-track. Myśmy wyskoczyli. Jakowlew zbliża się do pojazdu z którego wyskakuje podpułkownik. Stałem przy Jakowlewie i słyszałem następującą rozmowę:
         - Tanki proszli?
         Jakowlew odpowiada po rosyjsku, że nie, na co pułkownik do niego:
         - A wy kto?
         - Ja rozwiedka pierwowo fronta, pada odpowiedź Jakowlewa.
         Jakowlew nie miał naramienników, tylko kożuszek.
         - Kakoj ty rozwiedka, ty szpion. Jebiona mat'!
         Skoczył na niego i zaczęli się kłócić. Ja przez sekundę myślę: jak taki oryginalny Ruski mu się nie podoba, to za kogo wezmą nas …Kłócili się tak ze trzy minuty. Jeden drugiego straszył. W końcu Jakowlew pyta:
         - A radiostację masz?
         - Mam.
         - No to dawaj radiotelegrafistę.
         Radiotelegrafista był z nim.
         - Zagraj no na tej radiostacji!
         On poszedł do wozu pancernego i zaczął te swoje cuda wyczyniać. Po pięciu, dziesięciu minutach wraca. Mówi:
         - Towariszcz pułkownik, eto autentyczny major!
         Grupa podała kryptonim. "Druzja" zaczęli się całować. Jak się skończyła ta draka, to odetchnęliśmy z ulgą, że pracujemy dla właściwych ludzi. O nas się nie pytali, czy myśmy "Akiści", czy nie, chociaż wyglądaliśmy jak cywilbanda. Nawet opasek nie mieliśmy. Wsiedliśmy na wóz pancerny razem z Rosjanami i przyjechaliśmy do Błonia. A w Błoniu władzę już objęła straż pożarna. Pozakładali opaski, pozakładali karabinki, mieli granatowe mundury. Przez tydzień byliśmy milicją. Urzędowaliśmy w Ratuszu i w nim spaliśmy. Po kilku dniach była wymiana pieniędzy. Wtedy wymieniliśmy wszystkie pieniądze jakieśmy mieli. Byliśmy "władcami". Michał został komendantem. Łapaliśmy pojedynczych Niemców, wśród których byli ranni. Polskie siostry Akowskie założyły Niemcom szpital. Znałem Basię Topczewską, wysoką blondynkę, która go prowadziła. W tym czasie przez Błonie przewalały się tysiące wojsk sowieckich idących na Poznań. Po tygodniu ta cała "symbioza" się skończyła. Byłem akurat na służbie, gdy przed Ratuszem zatrzymał się willys. Wyskakuje oficer w rogatywce. Zameldowałem mu się.
         - A wy jesteście kto?
         Ja mówię - milicja ludowa.
         - A Pan porucznik skąd?
         - Ja z resortu.
         Nie wiedziałem, co to oznacza. Okazało się, że "bezpieka" była znana po tamtej stronie Wisły jako "resort". Nazwa "bezpieka" to wymysł lat osiemdziesiątych.
         - Gdzie mogę ulokować placówkę?
         - Niech pan zajmie budynek po żandarmerii niemieckiej.
         Stał taki czerwony budyneczek. Pojechał tam i od razu miejscowe "komuchy" się ujawniły. Oni tam byli na miejscu, znali wszystkich chłopaków z AK i nie bardzo się garnęli do milicji, trzymali się z daleka. Dopiero ten porucznik ich "rozruszał". Na drugi dzień po tym przyjeździe, porucznik przychodzi do nas. Siedziałem w pokoju z Michałem. Zastanawialiśmy się, co dalej robić. A ten porucznik mówi:
         - Towarzysze! Wieczorem idziemy na akcję. Czy wy wiecie gdzie tu mieszka taki jeden, co się nazywa "Czech?"
         Człowiek o pseudonimie "Czech" był komendantem ośrodka "Bagno". Błonie miało kryptonim "Bagno". Do tej pory nie wiem, jakie jest jego prawdziwe nazwisko. Michał mówi:
         - Gdzie się mam, panie poruczniku, zameldować?
         - Ja do was przyjadę, mam kilku zaufanych ludzi.
         Ludzi tych potrzebował do obstawy domu. Michał zawołał Tadeusza Topczewskiego. Mówi do niego:
         - Tadeusz, idź no do tego "Czecha" i powiedz mu, jaka jest sytuacja, niech on pryska!
         Myśmy tej samej nocy na posterunku zostawili całą ciężką broń. Karabiny, karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, wzięliśmy tylko broń krótką. Zebraliśmy się, wsiedliśmy na furmankę i przyjechaliśmy do Warszawy na ulicę Radomską. Tak wyglądał koniec okupacji.


                  18. W.W.: Często zdarzało się, że Akowcy siedzieli w tej samej celi razem z gestapowcami. Czy tak było również w Pana przypadku?

         J.S.: Było to w 1951 roku. Siedziałem na Mokotowie, dostałem wrzodów i zostałem skierowany do więziennego szpitala. Okazało się, że moim sąsiadem na łóżku obok był pewien Niemiec z którym mogłem rozmawiać, gdyż znałem dobrze niemiecki.. Był to Jacob Sporenberg, SS Obergruppenführer, który był po wojnie sądzony i skazany na śmierć za rozstrzelanie na Majdanku 18 tysięcy Żydów, w listopadzie 1943 roku. Opowiedział mi między innymi o tym, jak pod koniec wojny został skierowany do Norwegii, gdzie rezydował w zamku opuszczonym przez norweskiego króla. Kiedy zbliżała się klęska III Rzeszy, zgłosił się do niego niejaki Léon Degrelle, szef SS z Belgii, z propozycją ucieczki samolotem do Hiszpanii. Sporenberg był urażony tą propozycją, twierdził, że nie mógł zostawić wojska. Po pewnym czasie zamek został otoczony przez norweskich partyzantów, którzy zaproponowali mu kapitulację. Sporenberg nie chciał się poddawać partyzantom. Uczynił to, gdy wylądowali brytyjscy spadochroniarze, którym poddał zamek.
         Innym razem, siedziałem w celi z pewnym sympatycznym, kulturalnym Niemcem. Nazywał się Kurt Fischer i był podpułkownikiem policji niemieckiej. Po wyjściu z więzienia dowiedziałem się od Władysława Bartoszewskiego, że Kurt Fischer był prawą ręką Reinefartha, który dowodził na Woli i Czerniakowie.
         Jest on widoczny na większości zdjęć zrobionych podczas podpisywania kapitulacji, na jednym z nich stoi za Borem-Komorowskim i von dem Bachem. Na innym, siedzi na miejscu obok kierowcy w samochodzie wiozącym "Bora". Był on wydany władzom polskim przez Amerykanów pod zarzutem działalności w charakterze adiutanta Stroopa. Z tak postawionego zarzutu łatwo się wybronił. Bardzo dużo czasu spędziłem na rozmowach z nim, ale oczywiście ani słowem nie wspomniał o swoim udziale w zwalczaniu Powstania Warszawskiego.
         Innym razem byłem w jednej celi z Erichem Engelsem, gestapowcem w randze Haupsturmführera, który był organizatorem łapanki, w wyniku której Władysław Bartoszewski został zabrany do Oświęcimia.
         Przy okazji zwracam uwagę, że zamykanie w jednej celi Niemców i byłych Akowców nie było wynikiem przemyślanej polityki władz komunistycznych, ale po prostu skutkiem więziennej improwizacji i bałaganu. Była natomiast podstawowa zasada, że w dziesiątym i jedenastym pawilonie Różańskiego nie wsadzano do jednej celi ludzi z tej samej sprawy. Były tego typu wieloosobowe sprawy. Na przykład, pod koniec lat 52-53, więzienie mokotowskie było zapełnione ludźmi ze sprawy rotmistrza "Gardy" Czajkowskiego, który przyjechał z Londynu tworzyć grupy wywiadowczo - konspiracyjne. Zamknięto wtedy grupę kobiet z Krakowa w wieku 70- 80 lat.


                  19. W.W.: Jak Pana zdaniem przedstawia się stan naszej wiedzy o Powstaniu?

         J.S.: Cały grubszy zarys powstania jest znany. Ciągle wychodzą na jaw nowe szczegóły o walkach poszczególnych powstańców i oddziałów.


                   W.W.: Dziękuję Panu bardzo za rozmowę.





Jerzy Sienkiewicz dziś


wywiad przeprowadził Wojciech Włodarczyk

opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz





Copyright © 2009 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.